Wołodymyr JERMOŁENKO
Jak Armia Krajowa Londyn uratowała
Wielu na świecie słyszało o niemieckich rakietach V1 czy V2. Mało kto jednak wie, że kluczowy udział w rozpracowaniu poligonu na wyspie Uznam oraz przekazaniu na Zachód dokumentacji, a także podzespołów rakiety V2 mieli Polacy, żołnierze Armii Krajowej – pisze Marek LASOTA
Pierwsze informacje o tym, że Niemcy pracują nad bronią Fieseler Fi 103, bo tak na początku brzmiała pełna nazwa V1, docierały do Brytyjczyków jeszcze pod koniec lat trzydziestych. Badania prowadzone były w okolicach Berlina, gdzie przygotowywano prototypy, a później przeprowadzano pierwsze, nieudane jej testy. W momencie wybuchu wojny zaczęto budować poligonowe i techniczne centrum na wyspie Uznam, które miało służyć do konstrukcji i testowania nowej broni. Późną jesienią 1939 roku Brytyjczycy otrzymali tzw. raport z Oslo. Z agentami wywiadu brytyjskiego nawiązał pośredni kontakt ktoś, kto cały czas chciał zachować anonimowość, proponując przekazanie informacji dotyczących technicznej strony nowej broni. Materiał został przez Brytyjczyków pozyskany, aczkolwiek potraktowali go dość lekceważąco, uznając, że są to raczej jakieś „fantasmagorie”, i schowali go do szuflady. W 1989 roku ujawniono, że informatorem był niemiecki fizyk Hans Ferdinand Mayer.
Pomimo rozmaitych sygnałów, które trafiały do Londynu od początku wojny, aż do 1942 roku, o tym że Niemcy przeprowadzają próby z bronią dotychczas nieznaną, nie było żadnych reakcji Anglików i ich sojuszników. Dopiero gdy jesienią w 1942 roku, do oddziału 2. Komendy Głównej Armii Krajowej, czyli wywiadu, zaczęły trafiać pochodzące od robotników przymusowych z okolic Szczecina i Świnoujścia informacje o tym, że gdzieś na wyspie Uznam prowadzone są próby z nową bronią, obudziło to czujność Londynu. Brytyjczycy domagali się bardziej precyzyjnych danych. Pierwszy raport wywiadu Armii Krajowej z lutego 1943 roku mówił o nowej broni, „wunderwaffe”. W połowie 1942. roku Anglicy wykonali kilka lotów zwiadowczych nad wyspą Uznam, sporządzając fotografie lotnicze. Na jednej z nich było lotnisko, którego przeznaczenia Anglicy nie potrafili wyjaśnić.
To, co zmieniło ten stan rzeczy, to informacje, które gromadził wywiad Armii Krajowej. W konsekwencji utworzono w jej strukturach specjalną komórkę do rozpracowania problemu rzekomej nowej broni. W oddziale drugim powołano referat, który stanowił techniczny wywiad lotnictwa. Na jego czele stanął inżynier Antoni Kocjan, który stał się postacią kluczową w tej operacji. Był inżynierem, naukowcem, konstruktorem lotniczym, specjalistą od awiacji i już na podstawie jego ustaleń w marcu 1943 roku drogą radiową przekazano pierwszą depeszę do Londynu, informującą o tym, że są prowadzone doświadczenia z nową bronią. Opierano się nie tylko na rozmaitych informacjach napływających z okolic, ale także podjęto skrupulatną obserwację, która potwierdziła prowadzenie przez Niemców testów broni rakietowej.
Działała wówczas, w obrębie struktur wywiadu Armii Krajowej, tzw. Samodzielna Ekspozytura Wywiadu Zachód, o kryptonimie „Lombard”. To właśnie ta komórka prowadziła poszukiwania w okolicach Szczecina. Szefem jednej z jej ognisk wywiadowczych, o kryptonimie „Bałtyk 303”, był Augustyn Treger, z pochodzenia Austriak, zaprzysiężony żołnierz Armii Krajowej. Jego syn, Roman, służył w Wehrmachcie jako radiotelegrafista na Pomorzu Zachodnim. To własne Roman Treger dostarczył bezcennych informacji o, jak je nazywano, latających torpedach, a więc o V1. Dopiero na podstawie kolejnych precyzyjnych raportów wywiadowczych Armii Krajowej kierowanych do Londynu ostatecznie postanowiono zbombardować Peenemünde w nocy z 17 na 18 sierpnia 1943 r.
Przerażeni nieoczekiwanym atakiem Niemcy uznali, że nie można w żaden sposób ryzykować, by całość prac była prowadzona w jednym miejscu. Prace badawcze i produkcyjne przeniesiono w głąb Niemiec, w tym na Dolny Śląsk. Próby poligonowe z rakietą V2 postanowiono prowadzić na terenie okupowanej Polski, a konkretnie w miejscowości Blizne, na ukrytym w lesie poligonie.
Wieść o testowaniu rakiety o znacznej wielkości szybko rozeszła się w okolicy. Co więcej, AK zwróciła uwagę, że do pozornie nieistotnych miejsc w pobliżu Mielca co jakiś czas przyjeżdżają transporty kolejowe z dziwnym, zamaskowanym ładunkiem. Widać było, że te ładunki przekraczały rozmiary jednego wagonu kolejowego. Na platformach wieziono gotowe do testów, wyprodukowane na terenie Niemiec rakiety V2. Po starcie niektóre eksplodowały w pobliżu poligonu, ale wiele trafiało w próbne cele w okolicach Siedlec, czyli ponad 200 km dalej.
Po ustaleniu miejsc, w których odbywają się próby, wywiad Armii Krajowej postawił sobie za cel pozyskanie fragmentów nowej broni. Rozpoczął się swoisty wyścig, bowiem Niemcy, od razu po uderzeniu rakiety w ziemię, wyruszali w poszukiwanie jej szczątków i skrupulatnie je zbierali. Mieli świadomość, że prace wywiadowcze polskiego podziemia są intensywne.
Co ciekawe, do szukania i zbierania fragmentów nowej broni dołączyli także okoliczni polscy chłopi. Miejscowa ludność była bardzo patriotycznie nastawiona i wszystko, co udało się jej znaleźć, przekazywała AK. W ten sposób zgromadzono spore ilości fragmentów rakiet, które następnie były przewożone do tajnych laboratoriów polskiej armii podziemnej, w których próbowano ustalić ich przeznaczenie. I znowu trzeba przywołać postać Antoniego Kocjana, który wraz z zespołem polskich profesorów rekonstruował rakietę V2 na podstawie zdobytych części. Szybko zorientowano się, w jaki sposób ona działa. Znalezione fragmenty pozwoliły także zrozumieć, w jaki sposób rakiety są naprowadzane na cel. W międzyczasie przekazywano do Londynu kolejne raporty, nie tylko tekstowe, ale także fotograficzne.
Warto podkreślić, że choć Peenemünde zostało zbombardowane w sierpniu 1943 roku, to już w maju 1944 dysponowano całą rakietą V2, co, przy odrobinie szczęścia, było wielkim osiągnięciem wywiadu AK, w którego ręce trafił kompletny nieuszkodzony niewybuch. Został znaleziony niedaleko Sarnak przez okolicznych mieszkańców i zatopiony przez nich w Bugu. Warto wspomnieć, że w tamtych okolicach aktywne były oddziały Batalionów Chłopskich współpracujące z Armią Krajową. Niemcom mimo intensywnych poszukiwań nie udało się odnaleźć tego pocisku. Rakietę przewieziono na wozach ciągniętych przez konie. Wszystko to odbyło się przy zabezpieczeniu przez żołnierzy oddziałów AK.
Zdobytą w tak niezwykłych okolicznościach rakietę V2 zdemontowano i dokładnie sfotografowano, a następnie mikrofilmy przekazano do Londynu przez kurierów. Całą analizę techniczną i konstrukcyjną prowadzono pod okiem wybitnych polskich ekspertów, do których należeli inż. Antoni Kocjan, prof. Janusz Groszkowski, inż. Stefan Waciórski i prof. Marceli Struszyński. Warto wspomnieć, że podróż kurierów, która trwała tygodniami, odbyła się bez jakiejkolwiek wpadki, dzięki czemu wszystkie materiały trafiły w ręce Brytyjczyków.
Ze strony dowództwa Polskich Sił Zbrojnych w Londynie, ale także dowództwa brytyjskiego zasugerowano możliwość przekazania do Londynu określonych fragmentów rakiety. W tym celu przygotowano i przeprowadzono akcję „Most III” zapoczątkowaną lotem w nocy z 25 na 26 lipca 1944 r. z Brindisi pod Tarnów, gdzie na podmokłych łąkach lotniska o kryptonimie „Motyl” miał lądować brytyjski samolot Dakota C47, z kilkoma „cichociemnymi” na pokładzie oraz z zaopatrzeniem dla oddziałów AK. Miał on zabrać z okupowanej Polski fragmenty V2 oraz pasażerów: Tomasza Arciszewskego i Józefa Retingera. Miał także tym lotem odlecieć z Polski Antoni Kocjan, niestety na początku czerwca został przypadkowo aresztowany przez Gestapo i osadzony na Pawiaku, gdzie 13 sierpnia 1944 roku został zamordowany.
Najpoważniejszy problem stanowiła jakość lądowiska, rozmiękłego po opadach deszczu. Kolejną komplikacją było nieoczekiwane lądowanie na nim dwóch niemieckich samolotów, które odleciały dopiero 24 lipca. Przed samą akcją, w oddalonej o kilka kilometrów wiosce pojawiło się dodatkowo kilkudziesięciu niemieckich żołnierzy wyposażonych w broń przeciwlotniczą. W takich warunkach udało się jednak bezpiecznie wylądować, załadować samolot wszystkimi pakunkami zawierającymi fragmenty V2 oraz pasażerami, którzy mieli lecieć do Londynu. Na tym nie kończyła się jednak dramaturgia tej nocy. Okazało się, że ze względu na podmokły teren obciążony samolot mimo kilku prób nie mógł wystartować. Organizatorzy akcji w tej sytucji rozważali nawet jego spalenie i fiasko akcji. Będący na miejscu pułkownik Zdzisław Baszak, zastępca dowódcy akcji, zdecydował się na rozładowanie samolotu, zerwanie rozmoczonej darni i podłożenie drewnianych desek pod koła, a następnie ponowny załadunek, dzięki czemu brytyjski samolot ostatecznie wystartował i mimo groźnych problemów technicznych w czasie powrotnego lotu przy braku hamulców zdołał wylądować we włoskiej bazie. Szczęście było tu niezbędne, ale o powodzeniu przesądziły niezwykłe umiejętności organizacyjne polskich żołnierzy.
Opisywane wydarzenia miały miejsce latem roku 1944, kiedy stawało się jasne, że kolejne klęski Niemiec przybliżają koniec wojny. Nie można jednak zapominać, że ponad 5 tys. niemieckich rakiet zostało użytych i spadło na Londyn, czyniąc ogromne szkody i pochłaniając około 8 tysięcy ofiar.
Dla Hitlera nowa broń była ostatnią nadzieją na odwrócenie losów wojny, zaś pragnienie zrównania Londynu z ziemią i upokorzenie znienawidzonych Brytyjczyków stało się jego obsesją. Uniemożliwienie tych planów rozpoczęte zbombardowaniem Peenemünde, wydatne opóźnienie prac nad V1 i V2 – a na wojnie czas ma znaczenie kluczowe – następnie zdobycie i rozpracowanie techniczne nowej niszczycielskiej broni stało się realne dzięki wielkiemu wysiłkowi i sukcesowi wywiadu Armii Krajowej. Udział Polaków był kluczowy w pościgu za V2, ale niestety nie zostało to docenione przez sojuszników. Jedynie Winston Churchill, który wypowiadał się z podziwem i szacunkiem o polskich lotnikach, podkreślał fakt, że Brytyjczycy zawdzięczają ocalenie Londynu wywiadowi Armii Krajowej, który wykonał całą pracę związaną z uświadomieniem aliantom zachodnim znaczenia i niebezpieczeństwa nowej niemieckiej broni.
Mimo takich osiągnieć polskie wojsko nie zostało zaproszone do londyńskiej defilady zwycięzców. Nad przyzwoitością górę wzięły względy polityczne i uległość wobec planów Stalina. Mimo to należy patrzeć na ten problem z dwóch perspektyw: czym innym są słowa wypowiedziane przez Churchilla i innych alianckich dowódców, inne są wspomnienia i konstatacje w literaturze czy w filmie, a czym innym jest cyniczna polityka, dezawuująca sukces polskiego czynu konspiracyjnego i wojskowego. Nie powinniśmy patrzeć na naszych sojuszników zachodnich, a zwłaszcza na Brytyjczyków jako na „czarnych niewdzięczników”. Wspominane słowa Churchilla pokazują jedynie przekleństwo konieczności rozdzielania szczerych uczuć i uczciwych ocen od realności bieżącej polityki.
Pomimo uzasadnionego poczucia niedosytu wynikającego z politycznych postaw i decyzji, a także ze skąpej wiedzy o tych wydarzeniach w świecie, powinniśmy mieć w sobie poczucie dumy z tego, że nasi żołnierze i oficerowie, ale i zwykli obywatele, którzy, świadomi zagrożenia, włączali się spontanicznie w takie akcje jak rozpracowanie V2, przyczynili się w tak znacznej mierze do pokonania III Rzeszy. Musimy mieć świadomość, że wykonaliśmy znakomitą robotę, okupioną ofiarami, ale taka jest niestety cena każdego sukcesu.
.My, współcześni, często i chętnie mówimy o heroizmie, ale dla ówczesnych Polaków była to po prostu moralna powinność wobec własnego państwa. Państwa na Uchodźstwie, Państwa Podziemnego, ale dla nich było to ich państwo, Państwo Polskie, którego czuli się obywatelami i wobec którego pragnęli wywiązać się jak najlepiej z obywatelskich powinności. Armia Krajowa nie była jednym z ugrupowań partyzanckich, była częścią zbrojnego ramienia państwa polskiego, działającą konspiracyjnie w okupowanym przez Niemców i Sowietów kraju, podporządkowaną Naczelnemu Wodzowi Polskich Sił Zbrojnych walczących u boku aliantów zachodnich. Świadomość tego dla milionów Polaków zmagających się z okupacyjną rzeczywistością dodawała otuchy i niosła nadzieję na wolność. Polska na swym terytorium została rozdarta pomiędzy wrogie potęgi na niemal sześć lat, ale Państwo Polskie, jego konstytucyjne władze i struktury, jego armia i służby cywilne, istniały i nieprzerwanie działały w skrajnie trudnych warunkach. I warto wykorzystać każdą okazję, by mówić o tym światu.
Marek Lasota