Jan ROKITA: Ważne prawdy o nas samych

Ważne prawdy o nas samych

Photo of Jan ROKITA

Jan ROKITA

Filozof polityki. Absolwent prawa UJ. Działacz opozycji solidarnościowej, poseł na Sejm w latach 1989-2007, były przewodniczący Klubu Parlamentarnego Platformy Obywatelskiej. Wykładowca akademicki. Autor felietonów "Luksus własnego zdania", które ukazują się w każdą sobotę we "Wszystko co Najważniejsze".

Ryc.: Fabien CLAIREFOND

zobacz inne teksty Autora

We Francji dopiero teraz, po publikacjach Instytutu Nowych Mediów w „Le Figaro” i innych gazetach na temat historii rodziny Ulmów, słychać głosy zdumienia, że w Polsce naprawdę Niemcy wprowadzili karę śmierci za podanie kromki chleba sąsiadowi Żydowi – pisze Jan ROKITA

Chyba nigdy dotąd polskie racje na temat II wojny światowej nie zostały tak jasno i głośno wyłożone, jak przy okazji 80. rocznicy Września ’39. Co ciekawe, nie stało się to wcale za sprawą aktywności polskiego państwa, które przecież walkę o historyczną prawdę o Polsce co najmniej od kilku lat niesie na sztandarach obozu władzy. Rzecz stała się za sprawą prywatnego Instytutu Nowych Mediów, którego szefostwo uznało za swoją misję zapoznanie czytelników wielkich zachodnich gazet z owymi polskimi racjami na temat wojny.

Pewnym zaskoczeniem może być fakt, że prywatna instytucja z silnym poczuciem misji okazuje się w takiej materii skuteczniejsza niźli agendy państwowe, powołane specjalnie dla promocji kraju.

Ale jeśli się głębiej zastanowić, to nie jest niczym dziwnym, że redakcje „Le Figaro”, „Die Welt” czy „El Mundo” bardziej skłonne będą wziąć udział w akcji firmowanej przez znaną (zwłaszcza we francuskich kręgach intelektualnych) polską prywatną fundację niż przez polski rząd, niekoniecznie mający wszędzie w Europie nazbyt dobre papiery.

Nie ma co się złościć ani obrażać na fakty. Tak, polskie historyczne racje są ciągle słabo obecne w debacie publicznej i świadomości inteligenckiej elity zachodnich społeczeństw. I nie jest to jakiś fakt nowy, ale zjawisko w zasadzie już (można by rzec) „odwieczne”, wynikające z podziału Europy na „karolińskie” centrum i resztę, czyli peryferie. Ów podział jest świadectwem trwałości politycznego dziedzictwa Europy, którą dwanaście wieków temu założył Karol Wielki, wyznaczając zarazem na Łabie i Dunaju jej granice. Od tamtego czasu aż do dziś dnia wszystko, co dzieje się poza tym obszarem, jest w jakiś sposób a priori drugorzędne dla świadomości ludzi Zachodu. Z czasem jedynym wyjątkiem od tej reguły stała się Rosja, a to przez swoją agresywną potęgę, zdolną kilkakrotnie w dziejach nowożytnych dowieść, że potrafi siłą zaprowadzać porządek w Niemczech i Francji, a nawet w północnej Italii. Z nielicznymi wyjątkami niemal cała zachodnioeuropejska literatura i eseistyka na temat historii naznaczona jest więc nieznajomością i lekceważeniem historycznych racji Europejczyków ze sfery „niekarolińskiej”. Ale co ważniejsze – również europejskie „Great Books” (by posłużyć się terminem Leo Straussa) są niedotknięte wiedzą na temat faktów kluczowych dla dziejów naszej części Europy. Przykład pierwszy z brzegu, jeden z setek mu podobnych. Nawet intelektualista tej miary co Benedetto Croce (na dodatek mający zięcia Polaka, i to nie byle jakiego) w swej Historii Europy XIX wieku, będącej w istocie dziejami pochodu idei wolności, polskie powstanie styczniowe kwitował dwoma zdaniami o „metodach terrorystycznych polskiej tajnej organizacji”, która sparaliżowała liberalne reformy cara Aleksandra II.

Odbiciem tego stanu rzeczy pozostają podręczniki szkolne, które od czasu do czasu są u nas poddawane analizie, a konkluzje są zawsze takie same. Wedle raportu MSZ sprzed kilku lat we francuskich podręcznikach historii w ogóle nie istnieje Rzeczpospolita przedrozbiorowa (choć bywała wtedy kluczowym sojusznikiem Paryża), antysemityzm zaś jest ideą w gruncie rzeczy wykreowaną nad Wisłą (tak sądzi się w ojczyźnie Dreyfusa). Z kolei w Niemczech nie istnieją rozbiory Polski (jakby nie były przez Berlin zainicjowane) ani Konstytucja 3 maja; nie ma też Ottona III w Gnieźnie, czyli w pewnym sensie „aktu założycielskiego” relacji polsko-niemieckich. Nawiasem mówiąc, ów raport twierdził, że jedynym krajem z ciekawą i rzetelnie przedstawioną w podręcznikach historią Polski są Czechy, ale to trochę odrębna kwestia: wzajemnej wiedzy o sobie pośród narodów „niekarolińskich”. Autor innego raportu na ten temat, opolski historyk Adam Suchoński, przekonywał, że w zachodnich podręcznikach generalnie „dobrze jest opisane dopiero powstanie »Solidarności«, może nawet ciekawiej niż w polskich”, oraz okoliczności wyboru Karola Wojtyły na papieża.

Te ostatnie konstatacje nie są bez znaczenia, jeśli pytamy samych siebie, dlaczego tak późno zabieramy się do wysiłku propagowania polskich racji historycznych. To nasze oszałamiające dzieje końca XX wieku sprawiły, że coś w percepcji naszych racji na Zachodzie się zmieniło na lepsze, bez jakiegoś szczególnego polskiego wysiłku „promocyjnego”. Kawał roboty wykonał też za nas prezydent Borys Jelcyn, dzięki któremu z dnia na dzień prysło na Zachodzie „kłamstwo katyńskie”, kompromitujące zwłaszcza dla elit angielskich. Pierwsza „Solidarność” nie wymagała żadnej promocji, gdyż sama z siebie stała się zdarzeniem o znaczeniu globalnym, a Polska jako bastion pokojowego oporu przeciw komunizmowi i kraj zjednoczony przez religię katolicką stała się sui generis „pozytywnym stereotypem”, znanym dziś bodaj każdemu zachodniemu inteligentowi. Trudno przecenić wagę tego stereotypu, gdyż po raz pierwszy fakty dziejowe mające miejsce w naszym kraju zostały przez obcych jako tako sensownie zrozumiane i na dodatek uznane za ważne dla europejskiej historii. Bezsensowne deprecjonowanie tamtych faktów, a zwłaszcza symbolizującej je w świecie figury Lecha Wałęsy, z pasją podejmowane dziś przez co bardziej fanatycznych ideologów obozu władzy, jest działaniem przeciw temu „pozytywnemu stereotypowi”. A tym samym przeciw dobremu rozumieniu i uznaniu przez świat polskich racji z epoki przed Jesienią Ludów 1989 roku i późniejszych czasów.

Jak należało się jednak spodziewać, z czasem okazywało się, iż swoisty czar „Solidarności” oraz postępujące za nim rozumienie polskich racji – to tylko naskórek, który na jakiś czas przykrył tradycyjną ignorancję i fałszywe klisze. Ujawniło się to z całą mocą przy sporze polsko-izraelskim o rolę Polaków w Holokauście oraz przy licznych awanturach z zachodnimi mediami o tzw. „polskie obozy koncentracyjne”.

Sygnałem alarmowym, świadczącym o niebezpiecznym pomieszaniu z poplątaniem, jakie panuje nawet w kluczowych gabinetach politycznych, na temat Polski w II wojnie światowej, musiały stać się słowa prezydenta Obamy o „polskich obozach koncentracyjnych”. Dlatego tak pilną kwestią stał się jakiś świeży pomysł na upowszechnienie polskich racji z tamtego czasu.

Co prawda mozolna, ale i dość niemrawa akcja instytucji państwowych (z IPN na czele), badających i upubliczniających skalę polskiej pomocy dla Żydów podczas niemieckiej okupacji, powoli przynosi jakieś efekty. Ale na przykład we Francji dopiero teraz, po publikacjach Instytutu Nowych Mediów w „Le Figaro” i innych gazetach na temat historii rodziny Ulmów, słychać głosy zdumienia, że w Polsce naprawdę Niemcy wprowadzili karę śmierci za podanie kromki chleba sąsiadowi Żydowi. Z kolei w USA fascynująca przez dzielność i brawurę historia Witolda Pileckiego zyskała – tylko w ciągu kilku dni – około 20 milionów odsłon internetowych. Z kolei zdrada Polski przez sojuszników we Wrześniu ’39, skutkująca długotrwałością i okrucieństwem II wojny, stała się nagle problemem obecnym w niektórych wielkich europejskich mediach, zdaje się, że w ogóle po raz pierwszy.

Nie należy zapewne przeceniać chwilowych skutków świetnie przeprowadzonej, ale pojedynczej akcji. Jednak widoczny sukces polskiej zewnętrznej polityki historycznej, będący dziełem Instytutu Nowych Mediów, pozwala przyuważyć, jak dobrze prowadzić tego rodzaju politykę.

Po pierwsze, jest jasne, że ideologiczny etatyzm się tu nie sprawdzi, bo choć życzliwa protekcja rządu dla tego rodzaju przedsięwzięć jest niezbędna, to bezpośredni udział podległych mu agend byłby raczej szkodliwy.

Po drugie, raz jeszcze potwierdza się znana teza, że skoro żyjemy w epoce postmodernistycznej, to promocja wszelkich idei wymaga sztuki opowiadania ludziom ciekawych historii. I dotyczy to bynajmniej nie tylko masowej reklamy w typie tabloidalnym, ale także krzewienia nawet najpoważniejszych idei na użytek politycznej i intelektualnej elity.

Po trzecie zaś, i zapewne najważniejsze – ten sukces jasno dowodzi, że ważne są tylko takie prawdy i idee nas dotyczące, które naprawdę są ważne. Swego czasu wspomniany już i zasłużony dla promocji polskich dziejów prof. Suchoński bolał nad tym, że świat (rzekomo) zna polską martyrologię, nie wie zaś na przykład, że to polski humanista Maciej Miechowita miał w XVI wieku jako pierwszy użyć przymiotnika „europejski”. Trudno doprawdy o bardziej błędną, „technokratyczną” (rzec by można) logikę propagowania w świecie polskich racji historycznych.

Wrześniowa zdrada sojuszników i jej opłakane konsekwencje dla świata, brawurowe starcie Pileckiego z dwoma globalnymi totalitaryzmami albo dzieje męczeństwa Ulmów w imię zwykłej miłości bliźniego – to fakty stanowiące o samym jądrze naszego polskiego poczucia tożsamości. Nie poruszymy nigdy świata historycznymi anegdotkami ani ciekawostkami o Polsce, choćby były nawet najbardziej oryginalne.

.Potrzebujemy nowoczesnego i komunikatywnego języka, którym opowiadalibyśmy najgłębsze i najprawdziwsze prawdy o tym, kim jesteśmy i dlaczego tacy właśnie jesteśmy. To jest także konieczny warunek skuteczności polskiej soft power poza naszymi granicami.

Jan Rokita
Tekst opublikowany w nr 17 miesięcznika opinii „Wszystko Co Najważniejsze” [LINK]

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 12 października 2019