Jan ROKITA: Wrzesień 1939 i polska forma

Wrzesień 1939 i polska forma

Photo of Jan ROKITA

Jan ROKITA

Filozof polityki. Absolwent prawa UJ. Działacz opozycji solidarnościowej, poseł na Sejm w latach 1989-2007, były przewodniczący Klubu Parlamentarnego Platformy Obywatelskiej. Dziś wykładowca akademicki.

Ryc.: Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autora

Wrzesień ’39 był niczym ponure szyderstwo, jakie historia robiła sobie z polskiego marzenia o państwie i niepodległości – pisze Jan ROKITA

.W Polsce każdy wie, że II wojna światowa w istocie na nowo stworzyła zarówno nasz naród, jak i państwo. Wymordowana została albo zmuszona do emigracji niemal cała elita narodu (z wyjątkiem tych, którzy po wojnie zgłosili akces do komunizmu), zagłada spotkała polskich Żydów, a 1/3 terytorium państwa została przesunięta ze wschodu na zachód. Powojenna Polska stała się z konieczności krajem chłopskim, a nowy kształt narodu powstawał w wyniku stalinowskiego procesu uprzemysłowienia i wielkiej wędrówki dawnych włościan z przeludnionej wsi do brzydkich i tandetnie rozbudowywanych miast. Ale wojna, która wybuchła 1 września osiemdziesiąt lat temu, okaleczyła również trwale polską duszę, zmuszając nas do uznania za narodowe prawdy owych wszystkich najbardziej ponurych podejrzeń i hipotez, jakie na temat własnych losów mogliśmy powziąć w wyniku zdarzeń poprzedniego stulecia. Owe czarne hipotezy i podejrzenia potwierdziły się bowiem podczas sześciu lat tamtej wojny tak jednoznacznie, jak mało kto mógłby się tego wcześniej spodziewać. I dlatego to one zaczęły kształtować formę współczesnej polskości.

Bez wątpienia najważniejszy był kolejny i rozstrzygający dowód kruchości polskiego politycznego bytu. We Wrześniu 1939 r. niepodległe państwo rozsypało się niemal jak domek z kart, chociaż dwie dekady wcześniej, kiedy dopiero się odradzało, już miało w sobie tyle siły, aby nie tylko pozbyć się okupacji niemieckiej, ale także zbrojnie zatrzymać idącą na Europę nawałę bolszewicką. Okazało się jednak, że tamte zwycięstwa wcale nie oznaczały trwałości polskiego państwa. Doświadczenie nagłej rozsypki państwa i symbolizującej ją „szosy zaleszczyckiej”, którą uciekali do Rumunii warszawscy dygnitarze, było duchowym wstrząsem dla Polaków. Unaoczniało bowiem, że u końca XVIII wieku Polska nie została podzielona między sąsiadów jakimś historycznym przypadkiem albo złym zbiegiem politycznych okoliczności, ale że na polskie państwo może naprawdę nie być już nigdy miejsca pomiędzy Niemcami a Rosją. Wrzesień ’39 był więc niczym jakieś ponure szyderstwo, jakie historia robiła sobie z polskiego marzenia o państwie i niepodległości. Marzenia, które u początku XX wieku ze szczególną mocą wyraził Stanisław Wyspiański, dramaturg i malarz, uważany w Polsce za proroka. Jego Konrad wykrzyczał w „Wyzwoleniu” najważniejszą polską prawdę, iż: „Naród ma jedynie prawo być jako państwo”. Wrzesień 1939 roku prawdę tę znów obalił w proch.

Rozbiór kraju pomiędzy Niemcy i Rosję Sowiecką był dla Polaków doświadczeniem klęski, ale także nieużyteczności wszelkiej Realpolitik.

Do 1935 roku Polską rządził polityk ze wszech miar wyjątkowy – Józef Piłsudski – który umierając zostawił po sobie optymalną (mogłoby się wydawać) szkołę politycznego myślenia. Jej sensem była sztuka dyplomatycznego balansu pomiędzy Berlinem i Moskwą, wsparta siłą własnej armii i zabezpieczona zachodnimi sojuszami. Polska miała niemal rodzinny sojusz z Francją, a wiosną 1939 r. uzyskała gwarancje bezpieczeństwa od Wielkiej Brytanii. Wszystko to okazało się warte funta kłaków, a sama idea polskiej Realpolitik wyglądała na jakiś paradoks albo wręcz nonsens. Przeświadczenia o niemożliwości zapewnienia sobie bezpieczeństwa oraz o bezwartościowości wszelkich sojuszów i gwarancji mocarstw zachodnioeuropejskich – stały się odtąd kanonem polskiej politycznej samowiedzy. Dlatego właśnie w 1979 roku niemilknącą owację dostał na stołecznym placu Zwycięstwa papież Jan Paweł II, gdy ośmielił się w obecności miliona ludzi wypowiedzieć skrywane na dnie polskiej duszy słowa o Warszawie, która „w nierównej walce legła w gruzach, opuszczona przez sprzymierzone potęgi”. Papież ujmował w ten sposób polską formę i ogłaszał ją światu.

Skoro własne państwo może być przejściowe, a Realpolitik do niczego nie jest przydatna, to Polakowi pozostawała (by posłużyć się sławnym terminem Benedetta Crocego) – „religia wolności”. Tak naprawdę polska forma związała się z nią już w ciągu XIX wieku, gdyż wówczas, ilekroć Polacy stawiali na polityczny rozum i realizm, tylekroć okazywało się to całkiem jałowe i daremne. Napoleonowi Polacy byli wierni do końca, cesarz Francuzów jednak przymierza nie dotrzymał. Liberalny konstytucjonalizm Królestwa Polskiego pod panowaniem Aleksandra I – rosyjskiego cara Europejczyka – okazał się sprzecznością wewnętrzną i zakończył największym polskim powstaniem roku 1830. Liberalne swobody nigdy nie są bowiem możliwe do połączenia z narodowym uciskiem. Powstanie upadło z pouczającym doświadczeniem bezowocności sojuszu z rewolucyjną francuską monarchią lipcową, podobnie jak drugie wielkie polskie powstanie 1863 roku, które na pozór „realistycznie” wyobrażało sobie, że będzie wydłużonym geopolitycznym ramieniem Napoleona III na wschodzie. To właśnie wtedy kształtowała się polska forma, wedle której (jak kpił konserwatysta Stanisław Koźmian w „Tece Stańczyka” – sławnym paszkwilu na rzekomą polską awersję do Realpolitik) – „tylko powstanie jest Polską”. Sprawdzian z „religii wolności” Polacy zdawali nie tylko w polskich powstaniach, ale i w europejskim froncie liberalnym: na barykadach Paryża, Budapesztu, Berlina czy Palermo. Ów związek pomiędzy polską formą a „religią wolności” rozluźnił się jednak, gdy po I wojnie światowej powstało państwo polskie, którego niepodległość zawarował traktat wersalski. Wrzesień 1939 r. dramatycznie dowiódł, że Wersal był tylko jeszcze jedną pseudorealistyczną i pseudopolityczną polską mrzonką. 

Piętno Września 1939 r. jest tak mocne, że pozostało niezatarte do dziś dnia. Zapewne przyczyniły się do tego nieznane w polskiej historii na taką skalę niemieckie i sowieckie prześladowania, które potem nastąpiły.

Sąsiedzi Niemcy uznali nas za „podludzi”, a sławny profesor Carl Clauberg meldował w 1943 roku Berlinowi, że w wyniku jego eksperymentów prowadzonych w Auschwitz cel przemysłowej sterylizacji słowiańskich kobiet już wkrótce możliwy będzie do osiągnięcia. Tylko u nas wprowadzili prawo przewidujące karę śmierci za podanie kromki chleba sąsiadowi – Żydowi. I choć w 1989 roku to właśnie polityczny rozum i Realpolitik mimo wszystko okazały swoją moc przy Okrągłym Stole pomiędzy „Solidarnością” i komunistami, tym razem jednak trwałość polskiej formy okazała się mocniejsza nad to nowe polskie doświadczenie. Jesteśmy narodem, który w pośpiechu po raz kolejny odbudowuje swoje państwo, nie dowierzając już jednak, że tym razem okaże się ono z pewnością bytem trwałym. Co prawda znów zawarliśmy zachodnioeuropejskie sojusze, ale teraz mamy do nich sporą dozę nieufności, więc szukamy ścisłego związku z Ameryką, która wydaje nam się bardziej idealistyczna, mniej politycznie wyrachowana, a nawet może co nieco (zwłaszcza pod popularnym w Polsce Donaldem Trumpem) nieobliczalna. Sami też uparcie krzewimy współczesną wersję „religii wolności” na Wschodzie, tam właśnie upatrując naszej szczególnej misji w obronie suwerenności Ukraińców, Gruzinów czy Mołdawian. Jednak przede wszystkim, nauczeni własnymi doświadczeniami, ze sporą czujnością obserwujemy europejskie otoczenie, wietrząc nieustannie pierwsze oznaki jakiegoś nadciągającego wielkiego politycznego kryzysu.

.Tak, to prawda, że Wrzesień 1939 r. jakoś okaleczył naszą polityczną samowiedzę. Ale uczynił nas także odporniejszymi na te wszystkie niezliczone iluzje, którymi żyje zwłaszcza dzisiejsza unijno-europejska polityka.

Jan Rokita

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 29 sierpnia 2019