Filip Łobodziński o fenomenie Boba Dalana

Gdy poznałem teksty Dylana, wiedziałem, że dotykam innego wszechświata. W jego śpiewie jest prawda trzewi ziemi. To głos mędrca – powiedział tłumacz noblisty Filip Łobodziński. 17 stycznia 2025 roku polska premiera filmu „Kompletnie nieznany” w reż. Jamesa Mangolda o Bobie Dylanie.
Filip Łobodziński o Bobie Dylanie
.Filip Łobodziński – dziennikarz, tłumacz, muzyk Zespołu Reprezentacyjnego i grupy dylan.pl, która wykonuje piosenki Boba Dylana po polsku, w tłumaczeniu Łobodzińskiego. Autor m.in. przekładów piosenek amerykańskiego barda zebranych w książkach „Duszny kraj. Wybrane utwory z lat 1962-2012” i „Przekraczam Rubikon. Wybór piosenek i tekstów z lat 1961-2020”, tomu prozatorskiego „Tarantula” oraz biografii autorstwa Howarda Sounesa pt. „Ciągle w drodze. Życie Boba Dylana”. W 2024 r. nakładem wydawnictwa Kosmos Kosmos ukazała się jego książka pt. „Filip Łobodziński?”.
Na czym polegał pana wkład w przygotowanie polskiej wersji filmu „Kompletnie nieznany” na podstawie biografii Boba Dylana?
Filip Łobodziński: W filmie wykorzystano dokonane przez mnie przekłady piosenek Dylana i poproszono, żebym uzupełnił je o tłumaczenia utworów innych autorów, jak również te ze skarbnicy ludowej.
Jak by pan określił literacki styl Dylana?
Filip Łobodziński: To postać, która wymyka się definicjom. Nie mieści się w jednej kategorii, pisze w różnych stylach. Co najwyżej można próbować określić zasób jego postaw wobec świata, który opisuje. Jest to przyglądanie się ludzkości i światu oraz dość gorzkie zazwyczaj konstatacje, w których czasami pojawia się światło nadziei.
Dylan potrafi operować metaforycznym językiem, ale niekiedy pisze wprost. Oczywiście to prostota mistrzowska, a nie prostactwo czy banał. Choć w jego dorobku znalazły się również słabsze piosenki. Nie sposób utrzymać poziom noblowski w 600 utworach. Z pewnością jest w jego twórczości coś z kosmosu – w takim sensie jak u Szekspira. Jest w niej odzwierciedlenie ogromnej części doświadczenia ludzkiego. Jak scharakteryzować jego styl? To styl, który nazwałbym „Bob Dylan”.
Nawiązując do jego nieuchwytności, zwróciłem uwagę, że w filmie „Pat Garrett i Billy Kid” Dylan gra postać, która nazywa się „Alias”. „Alias – kto?” – „Kto chcesz”. Albo: „Alias – kto?” – „Dobre pytanie”. Tak odpowiada na pytania o swą tożsamość. Po latach Dylan pojawia się w filmie, do którego współtworzył scenariusz, pod tytułem „Masked and Anonymous” – „zamaskowany i anonimowy”, w Polsce film ten funkcjonował jako „Jeźdźcy Apokalipsy”. Mamy też obraz Todda Haynesa „I’m Not There. Gdzie indziej jestem”, a teraz „Kompletnie nieznany”.
Alias. Zamaskowany. Anonimowy. Nieznany. Nie ma mnie. Wszystkie te określenia układają się jakby w wielki komunikat: nie ma sposobu, by tego człowieka uchwycić, oznaczyć, opisać. To element świadomie tworzonej mitologii na własny temat. Dylan nie chce ujawnić samego siebie, jakby mówił: „Słuchajcie moich piosenek, kupujcie moje płyty, przychodźcie na moje koncerty, ale poza tym mnie nie ma. Co z nimi zrobicie, to wasza sprawa”.
Jego fani – czy może wyznawcy – nie pogodzili się łatwo z taką postawą artysty. W filmie oglądamy konfrontację między piosenkarzem a jego słuchaczami, którzy zarzucali mu zdradę muzyki folkowej. Podczas jednego z koncertów ktoś z tłumu krzyknął nawet: „Judasz!”.
Filip Łobodziński: To nieco hollywoodzkie zagranie – koncert z „Judaszem” miał miejsce w maju 1966 r. w Manchesterze, a zdarzenie to zostało w filmie wtłoczone w koncert w Newport z lipca 1965 r. Jest w tym obrazie kilka rzeczy z punktu widzenia biograficznego „nagiętych”. Trudno streścić cztery lata życia – tak niezwykłego, intensywnego życia – w ciągu dwóch godzin filmu. Myślę, że można wybaczyć nieścisłości historyczne.
Twórców interesowało raczej nazwanie, na czym polegał fenomen Boba Dylana.
Filip Łobodziński:Fenomen Dylana, a także rewolucji, jaką przeprowadził, i samotności, w którą wpędziła go nieoczekiwana sława.
Okrzyknięty „głosem pokolenia” był ze swoją sławą sam, jak Elvis. Beatlesi mogli przynajmniej podzielić ją między siebie.
Filip Łobodziński: Bronił się przed tą etykietką. Jego samotność i trud sławy były szczególnie widoczne pod koniec lat 60., gdy A.J. Weberman z Nowego Jorku założył Front Wyzwolenia Dylana. Uważał, że Dylan sprzeniewierzył się samemu sobie i powinien koniecznie wrócić na drogę pieśni zaangażowanych. A Dylan nie był już zainteresowany polityką ani aktywizmem. Miał rodzinę, chciał się zająć dziećmi i żoną, a obcy ludzie włamywali się do jego domu, kochali się w jego łóżku, grzebali w jego kubłach na śmieci w pragnieniu posiadania relikwii mesjasza, bycia bliżej niego. Był osaczony.
Weberman to postać radykalna. Od Dylana zaangażowania domagała się także jego przyjaciółka i partnerka sceniczna, gwiazda muzyki folk Joan Baez. Miała wobec niego oczekiwania. Dylan pisał protest songi, ale nie chciał iść na barykady.
Filip Łobodziński: Chciał robić wszystko na swoich warunkach. Film „Kompletnie nieznany” bardzo dobrze pokazuje ten aspekt jego osobowości. On czuje się tymi oczekiwaniami skrępowany, przerasta go to, przytłacza. W filmie katalizatorem wyzwolenia jest Johnny Cash, który – niczym postać mefistofeliczna – namawia go, by „naniósł błota na dywan”, nie dał się, był sobą.
Atmosfera była gęsta, wszyscy się bali, że Dylan na festiwalu folkowym zagra z zespołem rockowym ostrą, głośną, elektryczną muzykę. Chce to zrobić, ale też czuje, że nikt na to nie czeka. Mówi do Casha: „Chciałbym zagrać po swojemu, ale kto chce tego słuchać”? A Cash odpowiada: „Ja chcę”. Folkowe środowisko wbrew pozorom było konserwatywne. Choć tworzyli je studenci, byli przyzwyczajeni do tego, że folk ma swoich kustoszy, a wprowadzanie do niego nowoczesnych elementów jest zdradą ideałów, działaniem komercyjnym, pod publiczkę.
Według legendy Pete Seeger chciał przeciąć kable siekierą i w ten sposób przerwać występ Dylana.
Filip Łobodziński: W filmie zastanawia się, co zrobić, i faktycznie myśli o użyciu siekiery. Sam Seeger w wywiadach tłumaczył, że powodem nie była niechęć do nowej muzyki Dylana, tylko to, że jego zdaniem przez złe nagłośnienie nie dało się usłyszeć słów, które śpiewał. Nie pozwolono mu stanąć przy stole mikserskim, więc postanowił ingerować inaczej. Jakkolwiek było naprawdę, nie udało mu się przerwać koncertu.
Postacią, która ze wszystkich sił broniła się przed muzyką elektryczną, był Alan Lomax, jeden z największych zbieraczy i archiwistów autentycznej tradycji amerykańskiej muzyki. W jego przekonaniu to, co zaproponował Dylan, było gwałtem na świętości. Historia pokazała, że jedno nie wyklucza drugiego. Piosenki z ważkim tekstem można śpiewać i grać zarówno na gitarze akustycznej, jak i na elektrycznej. Dylan wprowadził swoją poezję do kultury popularnej, udowadniając, że jest w niej miejsce na ambitne teksty. Wielu twórców, jak Joni Mitchell, Lou Reed czy Patti Smith, poszło w jego ślady, pisząc niebanalne teksty piosenek popularnych. Branża dostrzegła, że na tekście, któremu towarzyszy muzyka, można zarobić.
Film „Kompletnie nieznany” pokazuje moment, kiedy nie tylko tekst autentyczny, ludowy, ale również poetycki – w duchu Rimbauda czy Eliota – zaczyna mieć w kulturze popularnej rację bytu.
Dylan osadzał niektóre teksty w konkretnych realiach polityki i historii Stanów Zjednoczonych. Śpiewał o pięściarzu Rubinie „Huraganie” Carterze czy Medgarze Eversie, działaczu ruchu praw obywatelskich. Kontekst nieczytelny dla polskiego odbiorcy to dla tłumacza dodatkowa trudność?
Filip Łobodziński: Pieśń, w której śpiewa o Medgarze Eversie – „Only a Pawn in Their Game” – opowiada przede wszystkim o człowieku, który go zastrzelił. To zabójca Eversa jest tytułowym „pionkiem w grze”, zmanipulowanym, by te strzały oddać. „Hurricane”, piosenka o Carterze, mówi o systemie niesprawiedliwości. Jednak jeden z najbardziej wnikliwych badaczy twórczości Dylana, Anglik Tony Attwood, który prowadzi stronę internetową „Untold Dylan”, wyliczył, że prawie 70 proc. tekstów Dylana to piosenki o miłości. Protest songów jest niewiele, choć w pewnym momencie były nośne, śpiewane i coverowane.
Dylan pragnął się od tego uwolnić. Już w 1964 r., a więc w apogeum ruchu praw obywatelskich, nagrał płytę „Another Side of Bob Dylan”, na której nie ma żadnej piosenki zaangażowanej, a wręcz ten rodzaj twórczości jest przez niego kwestionowany. W „My Back Pages” – co przełożyłem jako „Ostatnie zapiski” – w poetycki, metaforyczny sposób oznajmia, że żegna się z „muszkieterami” i ludźmi z barykad. Każdą zwrotkę puentuje słowami: „Ah, but I was so much older then/ I’m younger than that now” – dzisiaj znacznie mniej mam lat, jestem młodszy, ponieważ się z tym pożegnałem, ponieważ uprząż zaangażowania sprawia, że człowiek kostnieje. A on uważał, że wyjście poza to getto polityczno-społeczne jest odmłodzeniem.
Jeżeli później komentował w piosenkach rzeczywistość, robił to na własnych zasadach, w sposób poetycki. Nie były to pieśni do chóralnego śpiewania na marszach, nie były to hymny ani piosenki na zadany temat. Np. w „Subterranean Homesick Blues” opisuje gorączkę amerykańskich miast w przeddzień wybuchu rewolucji dzieci kwiatów. To pisanie o świecie, a nie pisanie na konkretne tematy.
Być może to błędna intuicja, ale mam wrażenie, że Dylan nie cieszył się w Polsce taką popularnością jak na przykład Leonard Cohen.
Filip Łobodziński: Zdecydowanie trafne odczucie. Cohen dawno temu zyskał wspaniałych ambasadorów w Polsce – Macieja Karpińskiego i Macieja Zembatego. To ziarno zostało zasiane już w latach 80. Wcześniej też był słuchany, ale przekładów nie było na tyle, żeby śpiewać jego piosenki przy ogniskach. Z przekładami Dylana było zaś krucho. Do tego dołożyły się inne elementy: Cohen śpiewa ładnie, i to melodie podawane w specyficzny sposób, melancholijnym, posępnym głosem. Jego wrażliwość poetycka i estetyka muzyczna są przesączone duchem, który umiejscowiłbym na wschodzie Europy. Łatwo zadomawiają się w naszych duszach. Pisze piękną, metaforyczną poezję, nie jest jednak zagadkowy.
Dylan natomiast pisze zagadkami i przynależy do tradycji amerykańskiej złożonej z wielu zasilających ją strumyków. W tym sensie jest postmodernistycznym twórcą, czerpiącym z różnych tradycji: ludowej, pieśni wędrownej, celtyckiej, czarnej, z wielkiej poetów, jak Rimbaud, Eliot czy Szekspir, z Biblii. Dochodzi jego maniera wykonawcza. Jego głos nie jest efektowny, to głos dla koneserów. Jest w jego śpiewie prawda trzewi ziemi, trzewi losu. To głos mędrca. Specyficznie frazuje, czasem śpiewa wbrew intonacji zdania. Jego piosenki na język polski przekładało niewiele osób. Nie było to zjawisko typu wielki korpus przekładów Cohena, Brela czy Brassensa. Zauważyłem, że po koncertach mojego zespołu dylan.pl wiele osób mówiło mi, że wreszcie rozumieją, o czym Dylan śpiewa i za co dostał Nobla.
Pozostając przy idei Dylana enigmy – nie ma całkowitej jasności, skąd się wziął szorstki sposób śpiewania. Wielu twierdzi, że był to wybór estetyczny, a nie naturalna barwa. Na płycie „Nashville Skyline” głos Dylana brzmi inaczej.
Filip Łobodziński: Dziś jest to głos ponad 80-letniego człowieka. W XXI wieku śpiewał w sposób chrapliwy – do tego stopnia, że aż trudno było rozpoznać melodię. Podejrzewam, że chcąc wrócić do normalnego śpiewania, zaczął nagrywać piosenki z tak zwanego wielkiego śpiewnika amerykańskiego. W ten sposób powstały płyty z utworami z repertuaru legendarnych pieśniarzy, nie tylko Franka Sinatry, ale też np. Binga Crosby’ego. Jakby na nowo nauczył się na tym kanonie śpiewać. Jego kolejna płyta „Rough and Rowdy Ways” świadczy o tym, że to miało swój sens.
Myślę, że wiele w jego życiu było efektem kalkulacji. Chciał śpiewać nie w sposób efektowny, ale dobitny. Jest w filmie „Kompletnie nieznany” scena, gdy Dylan zjawia się na tak zwanym „hootenanny”, czyli koncercie z „otwartym mikrofonem”, w jednej z folkowych kafejek, zapowiedziany przez Pete’a Seegera. Tuż przed nim koncert kończy Joan Baez, obdarzona głosem zupełnie niezwykłym. Dylan wchodzi na scenę i mówi: „Co sądzicie o tej Joan? Pięknie śpiewa. Może nawet za pięknie”. Uważał, że trzeba próbować być bliżej prawdy. A ludzie nie mówią belcantem.
Oczywiście są także legendy o tym, że jeszcze zanim zaczął śpiewać zawodowo, choroba zmieniła jego głos. W latach 80., tuż przed nagraniem płyty „Oh Mercy”, głos Dylana nagle się obniżył. Pewne rzeczy są wykalkulowane, inne po prostu mu się przydarzyły, a on to wykorzystał.
Jaka była pańska droga do Dylana? Do słuchania jego płyt, przekładania jego tekstów, a także śpiewania jego piosenek?
Filip Łobodziński: Przekładanie literatury w ogóle zacząłem od piosenek, a pierwszą z nich była właśnie piosenka Dylana. Było to już niemal pół wieku temu. Tłumaczyłem piosenki na użytek Zespołu Reprezentacyjnego, który powstał w grudniu 1982 r., ale obok tego, z czystej frajdy, ćwiczyłem się na Dylanie. Zafascynowałem się nim między podstawówką a liceum. Jako fan Beatlesów poszedłem w Paryżu do kina obejrzeć „Koncert dla Bangladeszu” zorganizowany przez George’a Harrisona. Tam zobaczyłem go po raz pierwszy. Inni artyści zagrali poprawnie. Potem na scenę wszedł Dylan mantrujący coś niewyraźnie. Pierwsze, co zagrał, to „A Hard Rain’s A-Gonna Fall”, piosenkę nietypową, niezbudowaną z typowych zwrotek i refrenów, które można śpiewać wraz z artystą. To gigantyczny eliotowsko-ginsbergowski poemat o świecie zmierzającym ku katastrofie. Poraziło mnie to. Że również tak może brzmieć piosenka.
Później poznałem fana Dylana. Miał ogromną książkę z jego tekstami, którą przepisałem sobie do zeszytu. Rozumiałem może jedną dziesiątą, ale naprawdę przeczytałem wtedy każdy z nich. Trzeba przeczytać, żeby przepisać. Wiedziałem, że dotykam innego wszechświata. Zacząłem tłumaczyć te teksty. Z zespołem próbowaliśmy wykonywać jedną czy dwie piosenki, ale nie pasowały do naszego stylu. W pewnym momencie, gdy tych moich przekładów było już wiele, ktoś doradził mi, żebym założył inny zespół, który będzie poświęcony dokładnie temu. Tak też się stało.
Równolegle zaproponowałem wydawnictwu Biuro Literackie wydanie antologii tekstów Dylana. Okazało się to dobrym pomysłem – płyta mojego zespołu dylan.pl i książka ukazały się już po przyznaniu artyście Literackiej Nagrody Nobla, ale wszystko było przygotowane wcześniej. Teraz szykujemy się do kolejnych koncertów, chcemy przećwiczyć nowy repertuar, by nie były to wciąż te same piosenki. Z filmu „Kompletnie nieznany” wyszedłem utwierdzony w przekonaniu, że warto to robić. To coś bardzo ważnego, co się stało w historii świata, że ten człowiek pojawił się znikąd i przeprowadził taką rewolucję.
Rozmawiał Piotr Jagielski/ PAP
Wystawa, teatr, a może kino?
.„Kultura Najważniejsza” to newsletter, w którym podpowiadamy, co warto obejrzeć, co przeczytać, czego posłuchać, ale i czego – posmakować. Odrywając się od codzienności, chcemy przypomnieć o fascynującym świecie kultury i sztuki, na który warto znaleźć czas.
Sztuka wyraża nasze estetyczne potrzeby. Prowokuje do myślenia, pobudza kreatywność, wyzwala emocje. Pozwala poczuć się wyjątkowo, a co najważniejsze, wzbogaca nas samych. Chcemy razem, wspólnie z Państwem, wybierać, to co najważniejsze w kulturze. W każdy czwartek, punktualnie o godzinie 21.00 znajdą Państwo w swojej skrzynce e-mailowej zbiór propozycji kulturalnych, które warto uwzględnić podczas planowania weekendu.

Przedstawiamy premiery kinowe, a także filmy dostępne na platformach streamingowych dla tych, którzy wolą rozkoszować się kulturą w domowym zaciszu. Przypominamy o klasykach, wracamy do pozycji, które zdobyły największe nagrody filmowe i wywarły wpływ na pokolenia oraz do których nawiązuje współczesna kinematografia – i nie tylko.
Nie zapominamy również o koncertach czy płytach. Muzyka pełni tu ważną rolę. Dzięki „Kulturze Najważniejszej” nie ominie Państwa absolutnie żadne wartościowe wydarzenie.
Zachęcamy do zapisania się do specjalnego, bezpłatnego newslettera „Kultura Najważniejsza”, który pozwoli Państwu zaplanować kulturalny weekend [LINK DO ZAPISÓW].
PAP/ WszystkocoNajważniejsze/ LW