OD REDAKCJI: Dzięki uprzejmości Pana Rafała, mamy przyjemność jeszcze raz podróżować poprzez świat muzyki, który przez wiele lat w niezwykły sposób opisywał Piotr Orawski – człowiek z ogromną wiedzą i pasją muzyczną, którą przekazywał radiosłuchaczom. Polecamy Państwu ten cykl.
.Zestawienie tych dwóch pojęć i dwóch skrajnie odmiennych stanów emocjonalnych wydaje się dla nas nie tyle absurdalne, ile właściwie niepojęte. Miłość od zawsze kojarzy nam się z wyłącznością i jedynością, bez względu na to, jak sprawy się mają. Kłamstwo z kolei od dawna przywoływało jak najgorsze skojarzenia i konotacje. Jest jednak inaczej. Są to naczynia połączone, ale niewielu ludzi potrafi się do tego przyznać.
To prawda, że są takie związki, w których udaje się utrzymać status quo od początku do końca, ale mam wrażenie, że jest ich mniej niż tych, które się rozpadają. Co je niszczy, co sprawia, że kończy się to, co jest, co miało być do końca, bez względu na to, czym ów koniec jest? Wydaje się, że dwie rzeczy, które w gruncie rzeczy są tym samym: kłamstwo i zdrada.
O zdradzie trudno jest powiedzieć coś konkretnego z kilku względów; jest albo aktem seksualnym nam tylko wiadomym, albo dziełem emocjonalnie ukrytym, które może spowodować bardzo poważne nie tylko dla nas konsekwencje. Są tacy ludzie, którzy – kochając się – zdradzają się nieustannie i nic się w ich życiu nie dzieje, bo po prostu kochają się; są inni – jak Anna i Jarosław Iwaszkiewiczowie – którzy ponad seks w sposób oczywisty i zrozumiały wybierają miłość, wiedząc o sobie wszystko i wiedząc, że bez tej wartości największej nic innego w życiu nie ma sensu; są wreszcie i tacy ludzie – a takich pewnie jest najwięcej – którzy żyją albo w stanie pełnej szczerości, albo permanentnego kłamstwa.
Tylko czym jest prawda, a czym kłamstwo w miłości? To trudne pytanie. Jedno z tych, które są najtrudniejsze. Najprościej jest powiedzieć tak: wszystko, co dotyczy mnie, jest dobre; wszystko, co mnie nie dotyczy, nie jest dobre. Jest w nas zupełnie zrozumiała potrzeba samousprawiedliwienia się, ale dlaczego ma to krzywdzić innych ludzi? Miłość ma to do siebie, że albo wybucha nagle, albo długo dojrzewa, ale jeśli już zaistnieje, jest. Jam jest, który jest.
Dlaczego się kończy i dlatego tak często pojawia się w niej kłamstwo? Myślę, że jest kilka powodów tego stanu rzeczy. Pierwszy ma konotacje jak najbardziej kulturowe. To przekonanie o nieśmiertelności miłości i o bezkarności kłamstwa, bo jak właściwie w relacji uczuć najbliższych sobie ludzi kłamstwo ma być potraktowane? Jest to jeden z emocjonalnych paradoksów tych relacji. Jeśli kocham, to wybaczam. I właściwie na tym sprawa powinna się skończyć. Ale są też i inne aspekty.
Kłamiemy często z naszej bezsilności, właśnie z tej przyczyny, a nie z wyrachowania czy perfidii. Kłamiemy w miłości, bo nie umiemy sobie poradzić z samym sobą albo z człowiekiem, z którym jesteśmy. Kłamiemy, bo nie potrafimy przyznać się przed samym sobą i tym drugim człowiekiem do emocjonalnej albo seksualnej niemożności. Kłamiemy, bo wstydzimy się sytuacji kłamania. To słynne słowa z Małego Księcia: piję, bo się wstydzę; wstydzę się, bo piję.
Ten zaklęty krąg „miłosnego kłamstwa” nie jest stanem zakochania; jest stanem miłości, która sama siebie nie rozumie, nie przeczuwa, jak może się doskonale w życiu spełnić.
Pytania są podstawowe i banalne ponad miarę, ale zarazem bardzo istotne: dlaczego ludzie się rozstają i jak umiera miłość?
Kłamstwo jest złem, to oczywiste, ale dlaczego tak często towarzyszy miłości? Na czym to polega? Pytań jest znacznie więcej niż odpowiedzi. Kłamstwo to rodzaj samoobrony albo odczucie obszaru wolności, który chcemy sobie dać, mając nadzieję, że „zniewolenie” miłości trzeba jakoś – choćby na krótko – pokonać. Jest w tym coś z prawdy, że miłość, jeśli jest, jest jak kwiat, który trzeba podlewać. Kłamstwo pojawia się z reguły wtedy, kiedy zabraknie wody. Kłamstwo może być też – paradoksalnie – czymś wręcz przeciwnym, chociaż niewiele ludzi to rozumie; czymś, co jest w stanie spoić uczucie już wygasające, co jest rodzajem gry emocjonalnej, może niezbyt uczciwej, ale uświadamiającej nam kolejność uczuć, jeśli nie jest na to za późno.
Miłość i kłamstwo są swoiście osadzone w kulturze ludzkiej. Jeśli przyjrzeć się sztuce, zwłaszcza literaturze, to okaże się, że jest to jej stały motyw przewodni, zwłaszcza w czasach nowożytnych, choć dopiero wtedy sztuka słowa mogła o tym mówić wprost. Nie ma się czym chwalić, ale zarazem jest o czym pisać. Jeśli Schubert w cyklu pieśni Piękna młynarka uosabia ten proces, zjawisko narodzin miłości i jej stopniowego uśmiercania, to w jego podtekście kryje się kłamstwo w tym sensie, że w jego czasach nie wolno było o tym mówić, bo jak mówić o miłości bez miłości, o potrzebie czystego seksu i tym, co dawniej kojarzyło się ze wszelkim złem, złem najgorszym, niewymawialnym, nienazwanym. Na tym polegał tragizm wieku XIX, a zwłaszcza tego, co dziś określamy „epoką wiktoriańską”. Casus Oscara Wilde’a był może najbardziej okrutny, bo mistrz paradoksu i jeden z wielkich pisarzy swoich czasów był ofiarą „kłamstwa społecznego”; okrutnego, poniżającego procesu i tego, co z nim samym później zrobiono.
Kłamstwo nie jest czymś bolesnym. Przychodzi łatwo i w ten sam sposób odchodzi. Jest domeną naszej zwykłej codzienności. Czy miłość zawsze musi wiązać się z kłamstwem? Jasne, że nie, ale w obszarze sztuki był to motyw dominujący, bo był atrakcyjny. Ale jeśli weźmiemy Sonaty misteryjne Bibera albo Mszę h-moll Bacha wątpliwości nie ma żadnych. Tam nie ma kłamstwa, tam jest tylko prawda.
Piotr Orawski