Wyjątkowi Polacy, tragiczne wybory, heroiczne postawy. Władysław Anders i Karol Świerczewski
„Pan Bóg nam błogosławił pomimo dużych strat, któreśmy mieli. Nasza laga polska wisiała i dała znać światu całemu: Polacy zdobyli Monte Cassino” – mówił generał Władysław Anders, autor tego sukcesu w maju 1944 roku, wcześniej twórca Armii Polskiej w Związku Sowieckim, następnie dowódca Drugiego Korpusu Polskiego, który wyprowadził Polaków z „nieludzkiej ziemi”, jak napisał Józef Czapski. Po 1945 roku na emigracji w Londynie, naczelny wódz i następca prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej.
Z kolei generał Karol Świerczewski „Walter” podkreślał: „Nie udało się jednak reakcji osłabić naszych szeregów. Dzięki ofiarności narodu polskiego, zapałowi żołnierzy wszystkich stopni, nad wyraz wydatnej pomocy Związku Radzieckiego Druga Armia odrodzonego Wojska Polskiego była gotową do walki z odwiecznym wrogiem swojej ojczyzny”. Generał Świerczewski, człowiek legenda w PRL-u, który poległ w walce o utrwalanie władzy ludowej. Mówiono, że się „kulom nie kłaniał”. Uczestnik wojny domowej w Hiszpanii, współtwórca ludowego Wojska Polskiego.
Generał Anders stał się legendą za życia, generał Świerczewski – po śmierci, której powody rodzą różne spekulacje. Pierwszy został wyklęty przez władzę ludową, drugi trafił dzięki niej nawet na banknot o nominale pięćdziesięciu złotych. Jak czasy, w których żyli, wpływały na ich wybory życiowe? Jak oni zmienili historię?
Dorota TRUSZCZAK: Od września 1939 roku generał Anders był więziony we Lwowie, w Moskwie. Dlaczego nie podzielił losu żołnierzy – ofiar zbrodni katyńskiej?
Prof. Andrzej NOWAK: Funkcjonowały już obozy jenieckie, które okazały się obozami śmierci dla polskich oficerów, ale istotna była uwaga, jaką zwrócili na niego enkawudziści w przekonaniu, że ten wybitny oficer armii carskiej, świetnie znający język rosyjski, a jednocześnie cieszący się dużym autorytetem wśród żołnierzy Wojska Polskiego, będzie mógł przejść do Armii Czerwonej, a może nawet nada się na dowódcę marionetkowego, kolaboracyjnego polskiego wojska, które służyłoby planom Stalina. Zanim był Berling, mógł być Anders. To stanowiło motyw kolejnych przesłuchań, kolejnych nacisków, bardzo brutalnych, prowadzonych w centralnym więzieniu NKWD na placu Łubiańskim w Moskwie.
Trzydziestego lipca 1941 roku został podpisany układ polsko-radziecki Sikorski-Majski o wspólnej walce z Niemcami. Na jego mocy miała powstać armia polska w Związku Sowieckim. Generałowi Andersowi powierzono jej tworzenie z Polaków zwolnionych z więzień w ZSRR. Jak trudne było to zadanie?
Oczywiście, kiedy Sikorski podpisał układ ze Związkiem Sowieckim, trzeba było na gwałt szukać dowódców, którzy mogliby stanąć na czele tej formującej się w Rosji armii polskiej. I wtedy się okazało, że ich nie ma w ZSRR. Nie było ich – bo zostali w 1940 roku zamordowani w Katyniu (i Charkowie), co wyjdzie na jaw nieco później, dopiero w kwietniu 1943 roku, kiedy odkopane zostaną doły katyńskie. Z początku Anders był pozytywnie nastawiony do tworzenia Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR, ponieważ traktował je jako szansę wyciągnięcia z tego gigantycznego „archipelagu GUŁag” setek tysięcy Polaków. Oczywiście według założeń Stalina ta armia nie miała być duża, złożona z setek tysięcy, tylko zaledwie z kilkudziesięciu tysięcy żołnierzy. Anders potrafił jednak zrobić wszystko, by w punktach koncentracji przyjmować więcej ochotników niż limit przydzielony mu przez władzę sowiecką, by jego wojsko stanowiło możliwie silną grupę uderzeniową, liczącą się u boku Armii Czerwonej w walce z Niemcami o wyzwolenie ziem polskich. Po kilku miesiącach doświadczeń z władzami sowieckimi zaczął traktował proces tworzenia Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR już tylko jako szansę na wyprowadzenie z domu niewoli wygłodniałych, wynędzniałych, zniszczonych przez obozy Polaków. Nie zgadzał się pod tym względem całkowicie z Sikorskim, czyli z Naczelnym Wodzem, który kompletnie nie znając Rosji i nie rozumiejąc systemu sowieckiego totalitaryzmu, upierał się niemal do końca, do czerwca 1942 roku, by pozostawić polskich żołnierzy w ZSRR – na takich warunkach, jakie podyktuje Stalin. Anders nie miał wątpliwości, że ta armia będzie tylko listkiem figowym dla planów przejęcia przez Stalina władzy nad Polską, w dodatku listkiem, który zostanie poszarpany do nicości wskutek sposobu wojowania przez Sowietów. Pamiętajmy, Armia Czerwona była wojskiem, które najbardziej, właściwie w zbrodniczy sposób, szafowało życiem własnych żołnierzy, i ten sam sposób walki narzuciła, rzecz jasna, także tak zwanemu ludowemu Wojsku Polskiemu, utworzonemu później. Na szczęście Anders wyprowadził ponad sto trzydzieści tysięcy ludzi do Persji, do Iraku, w końcu do Ziemi Świętej i Syrii, gdzie tworzyła się Armia Polska na Wschodzie, zalążek przyszłego Drugiego Korpusu.
Krytykowano Andersa, że działa wbrew polskiej racji stanu, wyprowadzając polskich żołnierzy z Rosji sowieckiej. Generał Anders podkreślał, że tam czeka ich wegetacja, choroby, śmierć. Zmniejszano ilość żywności, a w grudniu 1941 roku przestano ją dostarczać.
Stalin świadomie narzucił jak najtrudniejsze warunki tworzącemu się w Związku Sowieckim polskiemu wojsku. Nie dlatego, że chciał je od razu wyniszczyć; ono było mu potrzebne właśnie w takiej zalążkowej formie, by to nie była silna armia, żeby się prędko wykrwawiła, żeby była całkowicie zdana na łaskę i niełaskę sowieckiego patrona. Dlatego zredukowano przydzielone dla niej porcje żywieniowe z czterdziestu czterech do trzydziestu tysięcy, a już ludzi było w niej wtedy ponad dwa razy więcej; wszyscy bardzo słabi, wielu cierpiało na choroby i wielu, niestety, umrze. W takim kontekście decyzja generała Andersa broni się na każdym, ale w szczególności na humanitarnym poziomie interpretacji jego działania. Generał Sikorski, pisząc dwunastego czerwca 1942 roku do Andersa, że wojsko dla wyższych celów politycznych musi pozostać w ZSRR, dał dowód swojej skrajnej politycznej krótkowzroczności.
Czy generałowi Andersowi w realizacji planu wyprowadzenia armii ze Związku Sowieckiego pomogła sytuacja międzynarodowa? Stalin chciał się przecież pozbyć polskiego wojska, a Brytyjczykom przydało się ono na Bliskim Wschodzie.
Owszem. Przypomnijmy to, co działo się wtedy w Iranie: Brytyjczycy obawiali się niemieckiej infiltracji w tym kluczowym dla zaopatrzenia w ropę naftową miejscu, dokonali więc „prewencyjnej” okupacji Persji, wspólnie z Sowietami. Wciąż istniała obawa, że Niemcy mogą próbować odzyskać wpływy na tym obszarze – pamiętajmy, to był 1942 rok, kiedy wydawało się, że wciąż mogą wygrać wojnę, i bezpośrednio zagrażali wówczas panowaniu brytyjskiemu na terenie Afryki, docierając już do wrót Egiptu. Jeśli chodzi o Stalina, to owszem, pragnął się pozbyć tych Polaków, którzy mogli być dla niego przeszkodą, natomiast jak najbardziej chciał mieć dalej jakąś armię polską pod swoim patronatem. I, jak wiemy, stworzy ją po wyjściu Andersa z tych, którzy nie zdążyli się dostać do jego formacji. W każdym razie akcja przeprowadzona przez generała Andersa pozwoliła nie tylko ocalić wielką grupę ludzi od losu poddanych Stalina, lecz także stworzyć nową, wspaniałą emigrację, nowy polski głos wolny wolność ubezpieczający. Symbolem jej ogromnego dorobku może być choćby Instytut Literacki i „Kultura” paryska, ściśle związane z akcją generała Andersa. Giedroyc do końca życia pozostanie, jeśli można tak powiedzieć, jednym z kapłanów kultu Andersa, podobnie jak Gustaw Herling-Grudziński, jak dziesiątki innych znakomitych twórców, którzy ocaleli dzięki wyjściu ze Związku Sowieckiego.
Na Bliskim Wschodzie generał Anders stworzył „małą Polskę”. Jakie znaczenie miał ten fakt?
Bardzo się cieszę, że pani przypomniała tę „małą Polskę” czy też „imperium polskie na Bliskim Wschodzie”. Ponad sto tysięcy Polaków znalazło się głównie na obszarze dzisiejszej Ziemi Świętej, tworząc tam namiastkę cywilnego życia polskiego. Śladem tego jest choćby jedna ze stacji Drogi Krzyżowej w Jerozolimie, ozdobiona właśnie przez żołnierzy Drugiego Korpusu. Ale przede wszystkim ważne było odbudowanie nadziei na to, że Polska będzie, że o Polskę walka się nie skończyła. Generał Anders znakomicie umiał zadbać o propagandę, o rozwój kultury, tworzy się tam przecież Wydział Propagandy i Prasy pod przewodnictwem Józefa Czapskiego, wielkiego malarza i eseisty. Także major Józef Czapski został postawiony przez generała na czele specjalnej ekipy, która miała się zająć poszukiwaniem tych, którzy zginęli w Katyniu. I stanie się jednym z głównych świadków pamięci o tej zbrodni. Powstało na Bliskim Wschodzie, a potem na włoskim szlaku Andersa, kilkadziesiąt czasopism z „Orłem Białym” na czele. Ponad stu czynnych poetów i pisarzy, w tym
Władysław Broniewski czy wspomniany Gustaw Herling-Grudziński, publikowali swoje tomiki w wydawnictwach armii Andersa w Palestynie. Trudno to sobie wyobrazić, ale to było prawdziwe imperium kulturalne, nie tylko wojskowe, na tym polega siła legendy i rzeczywisty zasób generała Andersa. I ta siła będzie towarzyszyła dalszej akcji bojowej, prowadzonej od stycznia 1944 roku we Włoszech. Ta synergia czynu i słowa zostawi trwały ślad w naszej zbiorowej pamięci.
W czasie tworzenia armii w Związku Sowieckim generał Anders był w konlikcie z generałem Sikorskim. Wśród generalicji uchodził za zbyt samodzielnego i niepokornego. Nawet sugerowano Sikorskiemu, by zdyscyplinował Andersa. Z czego właściwie wynikała taka postawa generała Andersa? Czy panowie byli wrogami?
Generał Anders dysponował największą jednostką Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Czuł poparcie żołnierzy tej jednostki, bo był dowódcą ubóstwianym, któremu ufano. Nie chciał tego zaufania zawieść. Pragnął prowadzić swoich żołnierzy w sposób, który nie narazi ich na idiotyczne straty. Nie zamierzał oczywiście uchylać się od walki, wiedział, jak ogromne znaczenie propagandowe – nie dla niego, ale dla sprawy polskiej w drugiej wojnie światowej – ma realny sukces bojowy odniesiony na froncie, w tym wypadku włoskim, przeciwko Niemcom.
Stalin rozwijał już propagandę, że na Zachodzie polskie wojsko nie walczy w ogóle, stoi z bronią u nogi, tylko Związek Sowiecki i podporządkowane mu wojsko generała Berlinga prowadzi realną akcję militarną, która szkodzi Niemcom. O tym oczywiście Anders wiedział i dlatego zaakceptował w kwietniu 1944 roku polecenie przekazane mu przez dowódcę brytyjskiej Ósmej Armii, jego bezpośredniego zwierzchnika. Polecenie miało właściwie formę pytania: czy przyjmie tak trudne zadanie? Anders je przyjął. Chodziło o szturm na klasztor na Monte Cassino, który ryglował drogę armii alianckiej na Rzym.
Już kilka wcześniejszych ataków, podejmowanych wielkimi siłami przez aliantów, skończyło się straszliwą rzezią i niepowodzeniem. Anders zdecydował jednak, że to zadanie trzeba podjąć. Jedenastego maja w pięknym rozkazie do swoich żołnierzy, do „kochanych moich braci i dzieci” – jak zaczyna ten tekst – generał wezwał do tego, by za bandycką napaść Niemców na Polskę, za rozbiór Polski wraz z bolszewikami, za tysiące zrujnowanych miast i wsi, za miliony wywiezionych Polaków żołnierze poszli naprzód ze świętym hasłem „W sercach naszych Bóg, Honor i Ojczyzna”. Te słowa odbijały się prawdziwym, szczerym echem, niezależnie od tego, jak dzisiaj cynicy mogą je odczytywać. Wtedy brzmiały absolutnie czystym dźwiękiem i tak były przyjmowane przez żołnierzy. Sikorski, który wcześniej szarpał się w wewnętrznej walce ze swoimi przeciwnikami w Londynie, chciał traktować Andersa po prostu jako biernego wykonawcę swoich gier politycznych. Anders w te gry polityczne nie zamierzał wchodzić i to spowodowało, że w ostatnich miesiącach życia Sikorskiego rzeczywiście stosunki między nimi stały się napięte, choć nie wrogie. Wizyta Sikorskiego na Bliskim Wschodzie w jakiś sposób te napięcia rozładowała, przynajmniej częściowo.
Wracając do oceny decyzji o przyjęciu zadania szturmu na Monte Cassino, przypomnijmy, że w krwawej bitwie zginęło około dziewięciuset Polaków; w sumie wszystkie straty, łącznie z rannymi i zaginionymi, można obliczać na blisko cztery tysiące. Tymczasem w jednej bitwie pod Budziszynem generał Świerczewski, nasz drugi dzisiejszy bohater, zmarnuje osiemnaście tysięcy żołnierzy, w tym cztery tysiące polegnie. Taka była skala różnicy w traktowaniu żołnierzy na bardzo trudnym polu walki, bez porównania trudniejszym niż pod Budziszynem, bo chodziło o zdobywanie ufortyfikowanego wzgórza. Sukces, jakim było jego zdobycie, został znakomicie rozpropagowany. Zadano w ten sposób kłam propagandzie, że Polacy nic w drugiej wojnie światowej dla sprawy alianckiej nie zrobili. Tezy o bezsensowności walki pod Monte Cassino wracają, niestety, do dzisiaj wśród rozmaitych niedouków. Przywołują oni fakt, że osiemnastego maja Niemcy faktycznie wycofali się z klasztoru i że w drugim szturmie na Monte Cassino, po pierwszym, bardzo krwawym, przeprowadzonym dwunastego maja, Polacy zdobywali już praktycznie opustoszałe wzgórze. Ale przecież to właśnie pierwsze natarcie, które związało dwie trzecie sił niemieckich w tym rejonie, dziesięć batalionów, pozwoliło wojskom alianckim przełamać front niemiecki na sąsiednim odcinku. Niemcy także ponieśli wtedy, to jest dwunastego maja, niezwykle ciężkie straty. To nie była zabawa i to nie były tylko ofiary po polskiej stronie. Front został przerwany przez aliantów. Czy całe działania na Półwyspie Apenińskim były wtedy sensownie kierowane – to jest inne pytanie, które sobie zadają historycy wojny. Ale odpowiedź na to pytanie nie ma nic wspólnego z oceną działań generała Andersa.
Do 1970 roku, do śmierci, generał Anders był emigrantem w Londynie. Pełnił funkcje naczelnego wodza, Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych. W kraju został wyklęty przez władzę ludową, która odebrała mu polskie obywatelstwo. Rząd Piotra Jaroszewicza starał się o przywrócenie tego obywatelstwa w latach siedemdziesiątych, jednak stało się to dopiero po 1989 roku. Generał Anders na uchodźstwie cieszył się ogromnym poważaniem wśród emigracji. Co budowało jego powojenną legendę?
Generał, tak jak i inni emigranci, przeżywał bardzo to, że Polska pozostaje krajem zniewolonym. Jego osobista pozycja na emigracji urosła rzeczywiście do absolutnie pierwszoplanowej, nie tylko ze względu na realne zasługi, na wygrane bitwy – wymieńmy tylko te trzy choćby: Monte Cassino, Ankona, Bolonia – lecz także szlak bojowy, z którym równać się może ewentualnie tylko droga bojowa generała Maczka. Ta pozycja, ale również ogromna siła militarna skupiona w północnych Włoszech pod dowództwem Andersa, stała się zarazem powodem jego wyklęcia przez komunistów. Stąd brał się mit, podszyty lękiem marionetek Stalina w Polsce, że Anders ruszy na czele tych dwustu tysięcy żołnierzy na Polskę, wyzwalać ją „na białym koniu”. Jednocześnie żywe były nadzieje jego podkomendnych, że on nie zapomni o nich. Istotnie, Anders dbał o ich los, jak mógł. Sprawił, że do Polski wrócili tylko ci, którzy chcieli; nie było żadnej przymusowej deportacji, tylko stopniowy proces demobilizacji tych żołnierzy i przystosowania ich do życia na wychodźstwie, głównie na terenie Wielkiej Brytanii. Pamiętajmy również wdzięczność wobec generała Andersa za uratowanie ze Związku Sowieckiego sierot, dzieci, które przyjęte zostały przez kraje na całym świecie: Nową Zelandię, Indie, Południową Afrykę. Ta wdzięczność tysięcy uratowanych ludzi tworzyła, jeżeli można tak powiedzieć, kapitał symboliczny, realny i polityczny, który towarzyszył generałowi Andersowi w jego politycznej drodze na emigracji. Drogę tę wieńczy w pewnym sensie jego kluczowy udział w tak zwanej
Radzie Trzech, która wypowiedziała posłuszeństwo prezydentowi Augustowi Zaleskiemu w 1954 roku i realnie reprezentowała odtąd emigrację. Raczej ta Rada, aniżeli prezydent Zaleski, symbolizowała ciągłość i znaczenie emigracji.
Nasz drugi bohater, generał Karol Świerczewski, był o pięć lat młodszy od generała Andersa. Urodził się dwudziestego drugiego lutego 1897 roku w Warszawie, pochodził z rodziny robotniczej, ukończył zaledwie dwie klasy gimnazjum. Po śmierci ojca musiał przerwać naukę. Został pomocnikiem tokarza w fabryce Gerlacha. W 1916 roku wcielono go do armii carskiej i wysłano na front. Właściwie od tego roku rozpoczyna się jego kariera po stronie czerwonych, skoro ruszył z armią sowiecką na Polskę w wojnie polsko-bolszewickiej 1920 roku. Następnie jako „Walter” walczył w wojnie domowej w Hiszpanii po 1936 roku i robił karierę w Armii Czerwonej. Jak dalej potoczyła się ta historia?
Tak jak pani powiedziała, Karol Świerczewski pochodził z rodziny robotniczej, warszawskiej. Nie zdobył wykształcenia, nie miał okazji „wejść w polskość” przez jej najwyższe wartości kulturalne. Przez to, że był pięć lat młodszy od Andersa, został złapany – by tak rzec – przez pierwszą wojnę w innym punkcie swojego życia. Razem z innymi pracownikami fizycznymi znalazł się w ogromnej fali ewakuacyjnej, zmuszonej do wyjazdu z Królestwa Kongresowego przez władze rosyjskie, kiedy Niemcy w 1915 roku zajmowali ten teren. To były setki tysięcy ludzi przymusowo przesiedlonych w głąb Rosji. Miał wtedy Świerczewski dopiero osiemnaście lat, nie był jeszcze w pełni uformowanym człowiekiem. Podjął pracę w Kazaniu, a potem w Moskwie. W momencie wcielenia do wojska rosyjskiego w 1916 roku nie zdążył odebrać żadnego wiążącego go głębiej z Polską wykształcenia ani wychowania. Zanurzony w wir rewolucji rosyjskiej, wybrał bolszewików – jak wielu ludzi, którzy znajdowali się w podobnej sytuacji, pochodzenia robotniczego, nieprzywiązanych jeszcze specjalnie do polskości. Świerczewski wybrał karierę w Armii Czerwonej, walczył odważnie na frontach rosyjskiej wojny domowej przeciwko białym. I, co niestety stawia go jednoznacznie po stronie wrogów polskiej niepodległości, brał udział w natarciu Armii Czerwonej na Polskę w 1920 roku.
Pod Warszawę nie dotarł, ponieważ niedaleko tego miejsca, gdzie generał Anders został ranny i wyeliminowany z walki na kilka miesięcy, również późniejszy generał Świerczewski, tylko po drugiej stronie frontu, na terenie dzisiejszej Białorusi, siedem dni wcześniej – dwudziestego drugiego lipca 1920 roku – został ranny i już w walce o Warszawę po stronie bolszewików nie mógł uczestniczyć. Ale wziął udział w innych haniebnych działaniach Armii Czerwonej, już po zakończeniu wojny z Polską, w tym w szczególnie tragicznym i drastycznym epizodzie rozprawy z powstaniem chłopskim w Tambowie w Rosji centralnej, gdzie bolszewicy użyli na masową skalę broni chemicznej przeciwko chłopom, gdzie powstańców zabijano w wyjątkowo potworny sposób. Świerczewski był tam po stronie oprawców. Gotowość do najokrutniejszych czynów, jakie wyniknąć mogą z poleceń przełożonych, sprawiła, że został dostrzeżony przez sowieckich zwierzchników i włączony w strukturę wymagającą szczególnej bezwzględności: Razwiedupr, czyli zarząd wywiadu. Tak dziwacznie brzmi skrótowa nazwa złowrogiej instytucji, która zajmowała się wojskowym wywiadem sowieckim. Od 1928 roku Świerczewski jest z tą właśnie szczególną instytucją związany.
I szkoli agentów, którzy mają pracować w Polsce!
Tak. Bardzo barwnie opisuje to szkolenie późniejszy towarzysz „Wiesław”, Władysław Gomułka, w swoich wspomnieniach – bo i on był jednym ze szkolonych przez Świerczewskiego pod Moskwą. Wspomina, że Świerczewski lubił wykorzystywać ćwiczenia rzutu granatem i skoku do okopu, by molestować seksualnie – że użyję dzisiejszego określenia – szkolone przez siebie towarzyszki. Ale zostawiając ten epizod na boku, możemy przejść do innej karty w historii Karola Świerczewskiego, to znaczy do jego udziału w wojnie domowej w Hiszpanii, w podwójnej roli agenta wywiadu sowieckiego i jednocześnie dowódcy liniowego. To jest centralna część jego legendy, tworzonej później na zamówienie komunistycznej władzy w Polsce przez Janinę Broniewską, przez Andrzeja Szczypiorskiego, właśnie o „człowieku, który kulom się nie kłaniał”.
Wcześniej pisał o nim Ernest Hemingway w powieści Komu bije dzwon. Świerczewski wystąpił tam jako generał Golz, zresztą panowie się poznali w Hiszpanii.
Tak jest, to rzeczywiście przypadek wejścia polskiego komunisty do literatury światowej. Hemingway nie poznał dobrze podszewki wojny w Hiszpanii, tej podszewki, którą odkrył i bez porównania lepiej od Hemingwaya opisał George Orwell. Świerczewski nie zajmował się tylko bohaterską walką z oddziałami generała Franco, ale także eksterminacją przeciwników politycznych Stalina w szeregach armii republikańskiej. To była jego druga, ukryta rola w tej walce. Egzekucje dokonywane na towarzyszach komunistach, którzy inaczej niż Stalin rozumieli ideały komunizmu i byli podejrzani o trockizm albo o anarchizm, albo o inne odchylenia – to jest to nieopisane przez Hemingwaya doświadczenie, ściśle związane z karierą generała Świerczewskiego jako dowódcy brygady międzynarodowej, a później dywizji walczącej pod Saragossą w hiszpańskiej wojnie. Na przyznany mu przez Stalina Order Czerwonego Sztandaru zarobił wtedy Świerczewski nie tyle walką z frankistami, ile rozprawą z „wewnętrznym wrogiem”, którego wskazywała Moskwa.
Mimo tych i podobnych sukcesów Świerczewski, mianowany w 1940 roku generałem radzieckim, polskim dopiero cztery lata później, był jednak uważany za nieudolnego dowódcę. Karano go za to, że popełniał dość zasadnicze błędy. I dziw bierze, że nie utrącano go w tej wojskowej hierarchii sowieckiej. Czy był pod płaszczem ochronnym Stalina, który przymykał oczy na te jego błędy?
Był pod płaszczem ochronnym sowieckiego wywiadu wojskowego. Ta podwójna rola rzeczywiście przydała mu się w momencie, kiedy okazał się kompletnie nieudolnym dowódcą: w czerwcu 1941 roku, gdy miał bronić prostego odcinka frontu przeciw niemieckiego, a jeszcze bardziej w listopadzie tegoż roku pod Wiaźmą, gdzie całkowicie zmarnował powierzoną sobie dywizję. Warto przypomnieć, że z ponad dziesięciu tysięcy żołnierzy, którymi dowodził, ocalało dziewięciuset osiemdziesięciu, a do dalszej walki nadawało się czterech, oprócz Świerczewskiego. Takiej proporcji strat, tak złego dowodzenia, nie mieli nawet inni dowódcy sowieccy, choć także lekceważyli życie swoich żołnierzy. To, że Świerczewski nie został wtedy rozstrzelany, jak tylu innych generałów Armii Czerwonej za tego rodzaju postępowanie, to właśnie dowodzi, że miał specjalne „plecy” – przepraszam za to kolokwialne określenie. Już nie tylko w wywiadzie wojskowym, ale i u Stalina, który widział w nim marionetkę potrzebną do tworzenia w niedalekiej przyszłości podporządkowanej Moskwie armii polskiej. Któż inny się do tego lepiej nadawał, jak nie generał z taką piękną legendą z wojny domowej w Hiszpanii?
Świerczewski był dowódcą – oryginałem. Jego problem z alkoholizmem był powszechnie znany. W stanie upojenia miał wydawać rozkazy w majtkach czy kalesonach. Czy był typowym towarzyszem sowieckim? Mówi się o nim: polski, sowiecki, hiszpański komunista.
Oczywiście alkoholizm nie jest rzeczą wyjątkową wśród frontowych dowódców, w szczególności sowieckich, choć pewnie nie tylko o nich można by to powiedzieć, ale nawet na tym tle choroba alkoholowa Świerczewskiego wyróżniała się intensywnością i rzeczywiście okazała się czynnikiem wpływającym jak najgorzej na sposób jego dowodzenia. Gdyby tylko chodziło o alkoholizm, można by nawet współczuć uzależnionemu człowiekowi, ale alkohol służył w jego wypadku zagłuszaniu wątpliwości, jeśli w ogóle jakieś do Świerczewskiego docierały, niemniej mogły się pojawiać, kiedy marnował kolejne tysiące swoich podkomendnych albo podpisywał setki rozkazów – wyroków śmierci na polskich patriotów.
Przypomnijmy, że jako dowódca tworzącej się od 1944 roku Drugiej Armii Wojska Polskiego, tam gdzie ona była formowana, na terenie Lubelszczyzny, w Kąkolewnicy i w Uroczysku Baran pod Kąkolewnicą, wykonano około tysiąca trzystu–tysiąca pięciuset wyroków śmierci na polskich patriotach. Za tymi wyrokami stał osobiście generał Świerczewski.
Ale najbardziej chyba obciąża jego kartę dowodzenie Drugą Armią w kampanii kończącej wojnę, w tak zwanej operacji łużyckiej w marcu i kwietniu 1945 roku. Najpierw przez prawie tydzień nie mogła się jego armia uporać ze sforsowaniem niewielkiej przecież rzeczki, jaką jest Nysa Łużycka, a potem przyszło pięć tragicznych dni, między dwudziestym pierwszym a dwudziestym szóstym kwietnia, kiedy zupełnie zatracony w alkoholu, spanikowany Świerczewski z osiemdziesięciu tysięcy żołnierzy swojej armii zmarnował blisko dwadzieścia tysięcy. Ponad cztery tysiące, jak już wspomnieliśmy, zginęło w bitwie o Budziszyn, a przeszło czternaście tysięcy zostało rannych lub uznanych za zaginionych. To była prawdziwa hekatomba, zawiniona przez generała Świerczewskiego, który nie umiał sobie w ogóle poradzić w walce, nie tylko z niemieckimi jednostkami frontowymi, bo takich były już tylko smętne resztki, ale miał naprzeciwko oddziały Volkssturmu, sześćdziesięciolatków albo dzieci, a także marne formacje kolaboracyjne Ukraińców i Rosjan. Kiedy pojawiły się nieco lepiej wyposażone oddziały feldmarszałka Ferdinanda Schörnera, wtedy dowodzenie Świerczewskiego poszło w zupełną rozsypkę. Pewna wygrana, jak się wydawało, zdobycie Drezna w zasięgu ręki – to wszystko przekształciło się w faktyczną tragedię bohaterskich, dzielnych żołnierzy Drugiej Armii Wojska Polskiego, którzy mieli nieszczęście znaleźć się pod komendą fatalnego dowódcy.
Po 1945 roku Karol Świerczewski został mianowany generałem broni i zajął w hierarchii Polski Ludowej eksponowaną pozycję. Ale gdyby nie wydarzenie, które miało miejsce dwudziestego ósmego marca 1947 roku pod Jabłonkami koło Baligrodu, w Bieszczadach, być może nie zostałby człowiekiem legendą PRL-u. Miał wtedy pięćdziesiąt lat i według oficjalnych informacji zginął w zasadzce zorganizowanej przez partyzantów Ukraińskiej Powstańczej Armii. Jego śmierć stanowiła pretekst do rozpoczęcia akcji „Wisła”, czyli rozprawy z podziemiem ukraińskim, w której to akcji ucierpiało wielu cywilów. Panie profesorze, jak to jest z tą śmiercią pana zdaniem? Istnieje wiele domniemań, hipotez, teorii. To był zamach czy przypadek? A może zemsta? Która z tych teorii jest najbardziej prawdopodobna?
Według najbardziej rzetelnych badań profesora Grzegorza Motyki i wedle jego książki Tak było w Bieszczadach wydaje się, że najwięcej argumentów przemawia za wersją oficjalną, że istotnie wpadła tam lotna inspekcja generała Świerczewskiego, który nieoczekiwanie chciał sprawdzić jeszcze jedno stanowisko Wojsk Ochrony Pogranicza w czasie swojej wizyty na pograniczu polsko-ukraińskim. Zakończyła się tragicznie wskutek zasadzki dwóch kompanii UPA, które wcale nie planowały zabić komunistycznego generała, tylko zdobyć zaopatrzenie. W przypadkowej walce, w której zdecydowana przewaga leżała po stronie Ukraińców, zginął Świerczewski. Pozostają spory, czy został trafiony dwoma kulami, ale dlaczego w takim razie są trzy ślady po kulach w jego mundurze…
Podobno też ślad po jakimś ostrym narzędziu na plecach, na tym mundurze.
To już są legendy. Bierut chciał rozwinąć sprawę śmierci Świerczewskiego dla swoich celów walki z ekipą Gomułki w 1952 roku. Towarzyszącego generałowi w czasie tej tragicznej eskapady pod Jabłonkami pułkownika Jana Gerharda oskarżono właśnie o zamach na Świerczewskiego, po to by obciążyć pośrednio rzekomego inicjatora spisku, którym miał być generał Marian Spychalski, najbliższy współpracownik Gomułki. Ta cała intryga nie bardzo się udała, została zawieszona, choć istotnie pułkownik Gerhard zginie w tajemniczych okolicznościach, kiedy sprawa śmierci generała Świerczewskiego będzie raz jeszcze badana, już na progu lat siedemdziesiątych. Nie sądzę zatem, byśmy mogli ostatecznie udzielić odpowiedzi na postawione przez panią pytanie, ale jednak powtórzę: najbardziej przekonująca, wiarygodna wydaje się ta wersja, o której profesor Motyka mówi w swojej książce, wersja związana po prostu z przypadkową walką z przeważającą siłą UPA, z dwiema kompaniami, przeciwko której był niecały pluton ochrony Świerczewskiego.
Ale władza w PRL-u skutecznie zbudowała legendę generała.
O tak, ta śmierć została wykorzystana do zbudowania legendy, która inaczej nie mogłaby powstać, bo pewnie Świerczewski, biedak, zapiłby się wkrótce na śmierć, był już bardzo zaawansowany na tej drodze. A tak stał się bohaterem tragicznej śmierci w walce o polską granicę wschodnią – niemalże. W ten sposób powstały propagandowe brechty Janiny Broniewskiej, Andrzeja Szczypiorskiego, Władysława Broniewskiego, Mieczysława Jastruna, można by długo wymieniać twórców literatury PRLu, którzy pisali peany na cześć Świerczewskiego. Powstawały też drużyny czerwonego harcerstwa, tak zwanych walterowców – na cześć generała „Waltera” – w których zaczynali swoją karierę między innymi Jacek Kuroń i Adam Michnik. Nieoczekiwane są drogi legendy.
Fragment książki „Żywoty równoległe. Wyjątkowi Polacy, tragiczne wybory, heroiczne postawy”. Wydawnictwo Literackie. POLECAMY: [LINK].