Niewiele wiemy o Wojciechu Rychlewiczu — polskim konsulu w Stambule. W czasie II Wojny Światowej to on okazał się bohaterem ratującym według szacunków 2 000 ludzkich istnień przed pewną śmiercią — pisze Robert BOGDAŃSKI
Opisywanie bohaterskich czynów ludzi, którzy dokonywali bohaterskich czynów, jest stosunkowo proste. Żołnierz rzucający się na granat, by ocalić kolegów, chłop ukrywający żydowską rodzinę i narażający życie swoich bliskich, matka przynosząca partyzantom broń ukrytą w wózeczku dziecinnym. Te obrazy są silne i jednoznaczne. Co począć z ludźmi, którzy ratowali ludzkie życie za pomocą urzędowych druków? A przecież największa zbrodnia II wojny to była, jak to określiła Hannah Arendt, „masakra administracyjna”. Masakra, w czasie której paragraf zajął swoje miejsce na długo, zanim pojawił się karabin.
Wojciech Rychlewicz, polski konsul służący w Stambule we wczesnym okresie wojny był – by znowu użyć określenia Arendt – „trybikiem” w urzędowej machinie. Trybikiem, który usiłował wyrwać z ogromnych trybów maszyny Holocaustu pojedyncze ludzkie istnienia. Posługiwał się przy tym bronią sobie właściwą: dokumentami, które fałszował, by oszukać morderców. Dopiero dziś, 80 lat po tym, co zrobił, dowiadujemy się o jego wkładzie w ratowanie ludzi skazanych na Zagładę.
Wzrok Hitlera
.Druga wojna światowa to czas wielkiej ucieczki. Od jej początku ludzie przemieszczali się w ogromnych masach, brutalnie wypędzani lub sami podejmujący trud ucieczki przed zagrożeniem. Ucieczka wiązała się z koniecznością zdobywania niezliczonych dokumentów. Prześliznąć się przez chroniące je biurokratyczne zasieki można było tylko posiadając odpowiednie papiery. Dyplomaci, którzy je wydawali, trzymali w rękach formularze stanowiące przepustki do życia. Jedni wydawali te przepustki za pieniądze, jak honorowy konsul Paragwaju w Szwajcarii, Rudolf Hügli, współpracujący z Grupą Ładosia skupioną w polskiej ambasadzie w Bernie. Inni, jak sam Ładoś i jego dyplomaci lub jak konsul Japonii w Kownie, Chiune Sugihara, czy właśnie jak Wojciech Rychlewicz, nie traktowali tej działalności jak okazji do wzbogacenia się, tylko po prostu pracowali, by ratować ludzi. Bliźnich.
Jak taka ucieczka wyglądała, pokazują losy rodziny Kleinów. Byli to polscy Żydzi, którzy jak tylu innych stopili się z polską społecznością na początku XX wieku. Seniorzy rodu byli dentystami, ich syn Jerzy został po I wojnie inżynierem, a za żonę pojął piękną dziewczynę o imieniu Nadzieja. A jednak Jerzy Klein właśnie w tym czasie zdał sobie sprawę, że powinni uciekać. Rodzinny przekaz mówi, że stało się to, gdy spojrzał w oczy Hitlerowi. To jakżeż literackie, ale czy takie nieprawdopodobne? Jerzy zajmował się udźwiękowieniem kin. Można przypuszczać, że znał stosunki w Niemczech w pierwszych latach rządów Hitlera, choćby ze znakomitych reportaży Antoniego Sobańskiego Cywil w Berlinie. Jako człowiek konkretny postanowił jednak sam wyrobić sobie zdanie. I wyrobił sobie.

.Gdy w 1935 roku przejeżdżał pociągiem przez Berlin w drodze do Paryża i zatrzymał się w stolicy III Rzeszy, oglądał uroczysty przejazd kolumny samochodów, z których jeden wiózł Führera. Tłumy wiwatowały, samochody jechały wzdłuż lasu ramion wzniesionych w geście „Heil!”. Oczy polskiego żydowskiego inżyniera na ułamek sekundy napotkały wzrok Hitlera i było w tym spojrzeniu coś tak przerażającego, że Klein następnego dnia kupił na dworcu Mein Kampf i przeczytał tę książkę, jadąc przez Niemcy i Francję. Potem miał w głowie jedną myśl: jego rodzina musi uciekać z Europy.
Kwalifikacja religijna
.Taki jest rodzinny przekaz i teraz, wiele lat po śmierci Jerzego Kleina, nie sposób powiedzieć na pewno, czy groza, jaką poczuł, zawarta była tylko we wzroku przywódcy nazistów, czy w całej atmosferze uniesienia panującej na berlińskiej ulicy.
Jednak uciec z Europy nie było łatwo. Najbardziej oczywisty cel, ziemia obiecana wszystkich emigrantów, Stany Zjednoczone, podnosiły się z Wielkiego Kryzysu i nie chciały przyjmować. Jerzy Klein, próbując uzyskać dla rodziny wizy wjazdowe do USA po roku 1935, poniósł porażkę. Nie on jeden. Według kwot zapisanych w Immigration Act do Stanów Zjednoczonych mogło w 1935 wjechać z Polski 12 313 osób, ale realna polityka wizowa była inna: wjechały 1082. Kleinowie zostali w Polsce i podobnie jak tysiące innych Żydów po wrześniu 1939 roku starali się jakoś uciec. Ich szanse zwiększało to, że nie przenieśli się do getta i mieli złoto. Jako jednym z ostatnich udało im się kupić w Orbisie fałszywe dokumenty na podróż. Były to wizy peruwiańskie i tranzytowe wizy włoskie. W dniu, gdy mieli je odbierać, do biura weszli Niemcy, ale Kleinowie zostali ostrzeżeni. 20 kwietnia 1940 roku, w dniu urodzin Hitlera, siedmioro członków rodziny ruszyło pociągiem na południe.
Nie wylądowali w Peru. Na początku ich droga wiodła w kierunku przeciwnym – na wschód: przez Włochy, Jugosławię i Grecję do Stambułu. W dokumentach zgromadzonych w United States Holocaust Memorial Museum znajduje się zapis o urzędniku polskiego konsulatu, który pomógł im tam w staraniach o wizę brazylijską, wydając zaświadczenie, że są „dobrymi katolikami”. Tym urzędnikiem, którego nazwiska Kleinowie nie zapamiętali i nie przekazali potomności, był szef konsulatu polskiego, Wojciech Rychlewicz. Dokumenty dla Kleinów zostały niedawno odnalezione w warszawskim Archiwum Akt Nowych.
Nie byli oni jedynymi, którzy otrzymali od niego takie ratujące życie zaświadczenie. Gdy Kleinowie dotarli do Turcji w lecie 1940 roku, Rychlewicz już od kilku miesięcy zajmował się produkcją rozmaitych zaświadczeń mających pchnąć dalej ludzi, którzy chcieli uciekać.
Biurokracja broniła się skutecznie, ale też biurokracja mogła ją pokonać. Każdy prowadził tu jakąś grę. Turcja grała o polityczne przetrwanie, starając się nie urazić żadnej z wielkich potęg, które to słabły, to się wzmacniały. Niemcy patrzyli źle na przyjmowanie lub tranzyt Żydów, Anglicy z kolei prowadzili własną grę, nie chcąc antagonizować Arabów w Palestynie i minimalizując żydowską imigrację. Urzędnicy i politycy zdawali się nie zauważać, że ci, którzy jeszcze na początku 1939 roku, gdy powstawała brytyjska Biała Księga ustalająca kwoty imigracyjne na następnych pięć lat, mogli być uważani za osadników, wkrótce stali się po prostu ludźmi uciekającymi przed Zagładą. Konsul Rychlewicz widział tę różnicę i zamieniał na papierze Żydów na nie-Żydów.

.Dlaczego było to istotne? Bo Turcja narzuciła bardzo poważne restrykcje związane z przebywaniem i tranzytem Żydów. Mogło ich w tym kraju przebywać w ciągu miesiąca nie więcej niż dwustu. Aby umożliwić następnym wjazd, trzeba było zwolnić miejsce w tym swoistym „kontyngencie”. Wyjazd wiązał się z wieloma formalnościami dotyczącymi uzyskania dokumentów; oczekiwanie na nie trwało miesiącami. Można było jednak „przekwalifikować” Żyda na nie-Żyda, wydając mu zaświadczenie o przynależności religijnej.
I Rychlewicz to robił. Na ogół zaświadczał o tym, że przybysze są katolikami, rzadziej, że są protestantami lub muzułmanami. Znamy też co najmniej jedno fałszywe świadectwo chrztu i fałszywe poświadczenie polskiej narodowości. Konsul czynił to ze świadomością, że poświadcza nieprawdę. Tureckie władze zapewne też o tym wiedziały, choć dowodów na to nie ma. Minimalna jednak choćby znajomość realiów pozwala na stwierdzenie, że osoby o nazwiskach takich, jak Berlin, Liebeskind czy Seidman, z pewnością nie byłyby uznane za nie-Żydów przez jakichś pilnych uczniów Rosenberga.
Dwa tysiące ocalonych
.Nie jest znana liczba takich zaświadczeń, bo też akta pozostawione przez konsulat w Stambule nie są kompletne. Do tej pory odnaleziono zaświadczenia dotyczące około 330 osób, które znalazły się w transportach uchodźczych z Turcji na południe i potem dotarły do różnych krajów: Palestyny, Iraku, Indii, Brazylii, Stanów Zjednoczonych…
Pewną wskazówkę dają dokumenty polskiego konsulatu w Stambule, w których znajduje się informacja, że w okresie 1939–42 przejechało przez Turcję około 5 tysięcy cywilnych uchodźców polskich. Nie ma tam rozróżnienia na Polaków i Żydów, choć Turcy takie rozróżnienia stosowali. Nie ma rozróżnienia, gdyż wielu Żydów zostało przez konsula w sposób administracyjny zmienionych w Polaków i mogło dzięki temu uzyskać tranzytowe wizy tureckie i pojechać dalej. Na podstawie innych źródeł można szacować, że działalność Rychlewicza mogła pomóc nawet dwóm tysiącom uchodźców.
Kleinowie, wyposażeni w Stambule nie tylko w zaświadczenie o tym, że są katolikami, ale także poświadczenie wykonywania zawodu i posiadania środków, próbowali dostać się do Brazylii przez Irak i Indie, ale w końcu udało im się uzyskać wizy amerykańskie i podróżując statkiem, który okrążał Afrykę, dotarli po 10 miesiącach od wyruszenia z Warszawy do Nowego Jorku. Cała ich rodzina, która nie zdecydowała się na tę podróż lub nie mogła w nią wyruszyć, zginęła w warszawskim getcie lub w Treblince.
Kim był Wojciech Rychlewicz?

.Wiemy o nim raczej niewiele. Ale to, co wiemy, dobrze go charakteryzuje. Był z pokolenia, które w dorosłość wchodziło, walcząc o niepodległość. W 1920 roku miał 17 lat, w czasie inwazji bolszewickiej przyjechał do Warszawy i wstąpił do wojska. Po kilku miesiącach, jesienią, wystąpił z wojska i zaczął uczyć się do matury. Podobnie postąpił w czasie wojny. Choć od 1937 roku był konsulem w Stambule i awansował w hierarchii MSZ, stając się kierownikiem placówki, to jednak w połowie 1941 roku zdecydował, że wstąpi do wojska. Zrezygnował z funkcji, udał się do Palestyny i tam wstąpił do II Korpusu, z którym przeszedł cały wojenny szlak bojowy. Umarł w Wielkiej Brytanii w 1964 roku.
Na jego nekrologu zaznaczono, że w czasach studenckich był członkiem korporacji studenckiej Arkonia. Wyraźnie było to dla niego ważne. Niech ostatnim z niewielu rysów jego osobowości, który tu przywołamy, będzie fragment z arkońskiego dokumentu z 1881 roku, w którym mowa była o „pracy narodowej (…) wolnej od niechęci i uprzedzeń”. Pasują te słowa do jego działalności w Stambule.
Robert Bogdański