Prof. Luc FERRY: Rewolucja transhumanistyczna. Jak technomedycyna i uberyzacja świata zmieniają nasze życie

Rewolucja transhumanistyczna. Jak technomedycyna i uberyzacja świata zmieniają nasze życie

Photo of Prof. Luc FERRY

Prof. Luc FERRY

Francuski filozof, b. minister edukacji narodowej. Autor m.in. „Philosophie politique”, „Heidegger et les modernes”, „L’Homme-Dieu ou le sens de la vie” oraz najnowszej „La révolution transhumaniste”

Ryc.Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autora

We Francji i w całej Europie, w Stanach Zjednoczonych rozwinęła się nowa ideologia, mająca swoich proroków i naukowców, swoich dostojników i kapłanów, nosząca nazwę „transhumanizmu” – pisze prof. Luc FERRY

Proszę przede wszystkim nie myśleć, że mamy do czynienia z science fiction: 18 kwietnia 2015 roku ekipa chińskich genetyków przeprowadziła doświadczenie na dwudziestu trzech ludzkich zarodkach, którego celem była „naprawa”, a może nawet „ulepszenie” genomu ich komórek. Czy były wśród nich „jedynie” zarodki niezdolne do życia? Czy doświadczenie to podlegało jakiemuś nadzorowi od strony etycznej i czy było ograniczone w czasie? Jakie były jego wyniki? Brak transparentności tego rodzaju doświadczeń w Chinach jest na tyle duży, że nikt nie jest w stanie udzielić odpowiedzi na te pytania. Zresztą artykuł, który miał opisywać to doświadczenie, został z powodów deontologicznych odrzucony przez dwa prestiżowe czasopisma, które mogły nadać mu legitymizację, a mianowicie Science i Nature. Jedno jest natomiast pewne: technologie, które pozwalają na manipulowanie sekwencjami DNA na zasadzie „kopiuj-wklej”, uczyniły w ciągu ostatnich lat ogromny postęp, do tego stopnia, że biotechnolodzy są dziś w stanie zmienić dziedzictwo genetyczne człowieka, tak jak zresztą od wielu już lat robi się to z nasionami kukurydzy, ryżu i pszenicy – słynne GMO, budzące tyle obaw i sprzeciwu ekologów.

Jak daleko można się posunąć w tego typu badaniach nad komórkami ludzkimi? Czy będzie możliwe (wkrótce? już?) niczym nieograniczone „rozszerzanie” tej lub innej cechy charakteru, inteligencji, wzrostu, siły fizycznej czy urody swoich dzieci, wybranie ich płci, koloru włosów albo oczu? Jeszcze do tego nie doszliśmy, gdyż pozostaje do pokonania wiele przeszkód natury technicznej i naukowej, ale w teorii nie ma już niczego niemożliwego. Pracują nad tym jak najbardziej poważnie liczne ekipy badaczy rozsiane po całym świecie. Nie da się zaprzeczyć, że postępy nauki w tym obszarze są niewyobrażalnie duże i szybkie, że głośno się o nich nie mówi, że nie przyciągają one uwagi polityków i że media ledwie się nimi interesują. To wszystko sprawia, że zwykli ludzie mają o nich nikłe pojęcie, a one same nie podlegają żadnej restrykcyjnej kontroli.

Wielu uznanych myślicieli spoza Francji, zwłaszcza amerykańskich, ale też niemieckich – Francis Fukuyama, Michael Sandel czy Jürgen Habermas – zrozumiało, że sytuacja, w której się znajdujemy, zmusza nas do refleksji, do antycypowania kwestii o fundamentalnym znaczeniu, które tę nową władzę człowieka nad człowiekiem ukażą w ciągu nadchodzących lat w perspektywie etycznej, politycznej, ekonomicznej, ale także duchowej.

Musimy mieć świadomość, we Francji i w całej Europie, że w Stanach Zjednoczonych rozwinęła się nowa ideologia, mająca swoich proroków i naukowców, swoich dostojników i kapłanów, nosząca nazwę „transhumanizmu”. Jest to coraz potężniejszy prąd, wspierany przez internetowych gigantów (na przykład przez Google) i posiadający swoje ośrodki badawcze o nieograniczonym wręcz budżecie. Ruch ten, wciąż mało u nas znany, stał się w wielu krajach, przede wszystkim po drugiej stronie Atlantyku, inspiracją tysięcy publikacji, konferencji naukowych, pasjonujących debat na uniwersytetach, w szpitalach, w ośrodkach badawczych i politycznych. Jest reprezentowany przez stowarzyszenia, które w imponujący sposób poszerzają swoje międzynarodowe oddziaływanie.

Już teraz słychać zapowiedzi, że wśród kandydatów w następnych wyborach prezydenckich w USA będzie osoba reprezentująca transhumanizm.

Generalnie rzecz ujmując, transhumaniści, mając do dyspozycji znaczne zasoby naukowe i materialne, promują możliwość stosowania nowych technologii, bardziej intensywne niż dotąd wykorzystywanie komórek macierzystych, klonowanie w celach reprodukcyjnych, hybrydyzację człowiek/maszyna, inżynierię genetyczną i inne manipulacje na zarodkach mogące przynieść nieodwracalne zmiany naszego gatunku, których celem nadrzędnym ma być polepszenie kondycji człowieka.

Ale czy termin „rewolucja” nie jest zbyt przesadzony?

W żadnym wypadku. Po pierwsze dlatego, że ten typ projektu stał się jak najbardziej możliwy: nie dość, że w pewnym sensie już się urzeczywistnia na naszych oczach, jak sugerowałem to wcześniej, gdy pisałem o badaniach prowadzonych w Chinach (ale również w Korei), to jeszcze w niektórych krajach będzie się on coraz mocniej rozwijał, zważywszy na piorunujące wręcz postępy w takich dziedzinach, jak biochirurgia, informatyka, nanotechnologia, internet przedmiotów, medycyna naprawcza, robotyka, drukarki 3D, cybernetyka, rozwój rozmaitych aspektów sztucznej inteligencji. A po drugie dlatego, że nowy scenariusz medyczny – i wynikająca z niego radykalna zmiana spojrzenia na medycynę – wydaje się coraz bardziej akceptowany, mimo przestrachu, jaki wywołuje na pierwszy rzut oka u wielu obserwatorów.

Wszystkie te jakże doniosłe zagadnienia wymagają przejrzystej analizy.

Od najdawniejszych czasów medycyna opierała się na prostej idei i wypróbowanym modelu: „naprawić” to, co „zniszczyła” choroba. Głównie, by nie powiedzieć: wyłącznie, liczył się wymiar terapeutyczny. Na przykład w starożytnej Grecji lekarz dążył do przywrócenia zdrowia, to znaczy harmonii ciała biologicznego, tak jak sędzia dążył do przywrócenia harmonii ciała społecznego. Celem było przywrócenie porządku po nieładzie, harmonii po pojawieniu się choroby, biologicznej lub społecznej, wywołanej przez czynniki patogenne lub przez przestępców. Obracano się w obrębie dwóch dobrze wytyczonych skrajności: pomiędzy tym, co normalne, i tym, co patologiczne. Dla zwolenników ruchu transhumanistycznego paradygmat ten jest jednak przestarzały, został podważony, gdyż okazał się podważalny, w szczególności dzięki konwergencji tych nowych technologii, które określa się skrótem „NBIC” – nanotechnologie, biotechnologie, informatyka (big data, internet przedmiotów) oraz kognitywizm (sztuczna inteligencja i robotyka) – innowacji zarazem radykalnych i ultraszybkich, które mogą w ciągu najbliższych czterdziestu lat przynieść większe zmiany w medycynie i ekonomii, niż miało to miejsce w ciągu czterech poprzednich tysiącleci. Można jeszcze dodać, jak już wcześniej pisałem, nowe technologie hybrydyzacji, a także wynalezienie drukarek 3D o rozmaitym zastosowaniu, które rozwijają się, zwłaszcza w medycynie, w sposób bardzo gwałtowny.

Technologie NBIC – proszę się nie niepokoić, w dalszej części wyjaśniam wszystkie pojęcia niezbędne do zrozumienia zarówno transhumanizmu, jak i ekonomii zwanej „kolaboratywną” – pozwalają na spojrzenie na zawody medyczne pod nowym kątem. Nie chodzi bowiem już jedynie o „naprawianie”, ale o „poprawianie” człowieka, o prace nad tym, co transhumaniści nazywają jego improvement albo enhancement, jego „rozszerzeniem” – w takim sensie, jak mówimy o „rzeczywistości rozszerzonej”, która polega na nakładaniu obrazów wirtualnych na obrazy rzeczywiste: kierujecie aparat fotograficzny w swoim smartfonie na jakiś zabytek w mieście, które zwiedzacie, a na ekranie pojawiają się takie informacje, jak data powstania obiektu, nazwisko architekta, jego początkowe i obecne przeznaczenie itd. Chodzi więc o prawdziwą rewolucję w świecie biologii i medycyny – ale zobaczymy również, że dotyka ona wszystkich wymiarów życia ludzkiego, poczynając od ekonomii kolaboratywnej, czyli takiej, która umożliwia istnienie takich firm, jak Uber, Airbnb czy BlaBlaCar (ograniczam się do tych najpopularniejszych we Francji).

Transhumaniści są w sytuacji o tyle dobrej, że ta zaburzona perspektywa nie jest czymś nowym. Mogą wskazywać, że trwa ona już od kilku ładnych lat, choć wielu ludzi jej nie zauważyło i tak naprawdę nie zastanawiało się nad nią. Chirurgia estetyczna na przykład rozwijała się przez cały ubiegły wiek w celu nie leczenia, ale właśnie ulepszenia, a w tym konkretnym przypadku – „upiększenia” ciała ludzkiego. Brzydota, o ile wiem, nie jest chorobą i szpetny wygląd, bez względu na to, jak go zdefiniujemy, nie ma w sobie nic z patologii (choć może czasami być jej rezultatem). Podobnie rzecz się ma z viagrą i innymi specyfikami „wzmacniającymi”, które zmierzają do pewnego „rozszerzenia” – proszę wybaczyć grę słów – organizmu ludzkiego.

W wielu dziedzinach linia podziału między naprawą a poprawą jest niejednoznaczna: czy leki mające łagodzić rozmaite objawy starzenia się, które każdego z nas wcześniej czy później dotknie, należą do tej pierwszej czy drugiej kategorii?

A co powiedzieć o szczepieniach? Do której z tych dwóch sfer należy je zaliczać? W literaturze transhumanistycznej dyskusja na ten temat toczy się na bardzo wysokim poziomie. Rozróżnienie między rozszerzeniem a terapią jest czasami nie tylko trudne do przeprowadzenia, ale też w oczach zwolenników nie ma żadnej wartości na płaszczyźnie moralnej. Transhumaniści uwielbiają ilustrować swoje tezy przykładem dotyczącym dwóch bardzo niskich osób, dajmy na to dwóch mężczyzn niemających więcej niż metr czterdzieści pięć, z których pierwszy cierpi na jakąś chorobę od urodzenia, a drugi jest niski, ponieważ jego rodzice, mimo że całkiem „normalni”, są również bardzo niskiego wzrostu. Dlaczego mamy leczyć jednego, a odmawiać leczenia drugiemu, skoro obaj cierpią tak samo z racji niskiego wzrostu w społeczeństwie, które, słusznie lub nie, bardziej dowartościowuje ludzi wysokich? Na płaszczyźnie etycznej taki jest przynajmniej punkt widzenia transhumanizmu, różnica między byciem karzełkiem z powodów „patologicznych” a byciem karzełkiem z powodów „normalnych” nie ma najmniejszej racji bytu. Liczy się tylko bolesne doświadczenie życiowe.

Inny przykład. Dzisiaj we Francji żyje około 40 000 osób dotkniętych retinopatią barwnikową, degeneracyjną chorobą genetyczną, która powoduje, że chorzy powoli tracą wzrok. Niemiecka firma stworzyła specjalny czip elektroniczny, który umieszcza się za siatkówką oka, co pozwala choremu odzyskać większą część wzroku. Czip konwertuje światło na sygnały elektryczne, później je wzmacnia, przekazuje za pomocą elektrody na siatkówkę i sygnały mogą podążać normalną drogą (czyli nerwem optycznym) prosto do mózgu, gdzie zamieniane są w obrazy. Zauważmy, że jeszcze niedawno wzięto by to za science fiction, a na początku poprzedniego stulecia najlepsi naukowcy zapewne określiliby mianem oszustów tych, którzy twierdziliby, że pewnego dnia uda im się taki wyczyn! Dziś stało się to faktem i ledwo co nas to już dziwi. Mamy tu doskonały przykład niewyczuwalnego przejścia od tego, co terapeutyczne, do tego, co rozszerzające: punktem wyjścia jest oczywiście leczenie patologii, ale na końcu mamy do czynienia z hybrydyzacją człowiek/maszyna. Dodajmy jeszcze, że jeśli kiedyś zrobiony zostanie przez naukę kolejny krok i chirurgia genetyczna pozwoli, za pomocą zwykłego „kopiuj-wklej”, naprawiać uszkodzone geny płodu, trudno będzie się temu sprzeciwiać – z tej prostej przyczyny, że nie znaleźlibyśmy tak naprawdę żadnego racjonalnego powodu, by to robić.

Moi czytelnicy zaczynają więc, mam nadzieję, rozumieć, że kwestie etyczne kryjące się za projektem transhumanistycznym nie są wcale tak proste, jak mogłoby się wydawać wszystkim tym, którzy (jak na przykład media) uważają się za uprawnionych do podziału ludzi według kryterium „za lub przeciw”. Nie da się przecież uregulować tej kwestii w kategoriach binarnych.

Postęp naukowy może niesamowicie przysłużyć się ludzkości, ale może mieć też okropne konsekwencje.

Oddzielenie tych dwóch jakże różnych poziomów refleksji jest absolutnie konieczne, nawet jeśli linia podziału jest nieraz trudna do przeprowadzenia: z jednej strony mamy rzeczywistość czy też projekty o charakterze naukowym, a z drugiej towarzyszące im ideologie, czasem odpychające, a nieraz wręcz budzące grozę. Weźmy raz jeszcze przykład retinopatii barwnikowej. Gdy posłuchamy świadectwa tych, którzy mieli sposobność skorzystać z czipa i odzyskać wzrok, zrozumiemy, że zmierzamy w kierunku czegoś jak najbardziej pożądanego. Przytoczę tu historię pewnej Angielki, niewidomej od dzieciństwa, która nigdy nie widziała twarzy swoich dwóch córek. Po udanej operacji, jak sama to określiła w wywiadzie dla jednej z francuskich gazet, poczuła się „jak dziecko w Boże Narodzenie”. W tej materii, prawdziwym wrogiem rozumu są uproszczenia. Mówienie o „transhumanistycznym koszmarze” jest równie głęboko głupie, jak mówienie o „transhumanistycznej szczęśliwości” czy też „transhumanistycznym wybawieniu”. Wszystko jest kwestią niuansów albo, precyzyjniej, kwestią granic, czyli rozróżnienia między nauką a ideologią, między terapią a rozszerzeniem, a nawet, jak zobaczyliśmy to na powyższym przykładzie, między terapią klasyczną a „rozszerzeniem terapeutycznym”. W gruncie rzeczy wszystko sprowadza się do jednego i tego samego pytania: czy chodzi o to, by uczynić człowieka bardziej człowiekiem, lub też ujmując to nieco inaczej, by uczynić człowieka lepszym człowiekiem, czy też wręcz odwrotnie: chce się go odhumanizować, a może nawet doprowadzić do powstania nowego gatunku postludzi?

Transhumaniści, wierni swojej logice „ulepszania”, uważają starość i śmierć, jeśli nie za patologie, to przynajmniej za przypadłości tożsame z chorobą, ponieważ cierpienia, które one powodują, są koniec końców równie wielkie, a może nawet bardziej przerażające niż cierpienia wywołane każdą inną chorobą ludzkiego organizmu. I medycyna, jeśli nowe technologie na to pozwalają, musi według nich wyznaczyć sobie jako cel rozprawienie się z tym. Mój przyjaciel André Comte-Sponville powiedział mi ostatnio z odrobiną ironii i sceptycyzmu w głosie: „Luc, przecież starość i śmierć mimo wszystko nie są chorobami!”. Ma oczywiście całkowitą rację, tym bardziej, że te „plagi” mają dla nas – istot śmiertelnych – swoją rzeczywistą użyteczność. W perspektywie darwinowskiej bowiem osobnik, który przekazał swoje geny, nie ma już czego szukać na ziemi. W doskonałej książce André Comte’a-Sponville’a Dictionnaire philosophique możemy przeczytać pod hasłem „Starość” taki oto pouczający tekst:

„Starość to wyniszczenie istoty żyjącej, zmniejszające jej efektywność (siłę istnienia, myślenia, działania…) i zbliżające ją do śmierci. Jest to więc proces, który jest bardziej inwolucją niż ewolucją, bardziej krokiem wstecz niż do przodu. Starość jest stanem, który jest wynikiem tego procesu, stanem z definicji mało pożądanym (któż nie wolałby zostać na zawsze młodym?). A jednak prawie wszyscy wolą ją od śmierci, gdyż śmierć jest nicością, podczas gdy starość jeszcze czymś jest”.

Dobra obserwacja ubrana w dobre słowa. W związku z tym, ponieważ wszyscy lub prawie wszyscy chcielibyśmy móc się nie starzeć, ponieważ wszyscy lub prawie wszyscy wolimy mimo wszystko starość od śmierci – co wiele mówi o naszym stosunku do tych dwóch rzeczywistości – dlaczego nie uważać ich za przypadłości, których należałoby się pozbyć na tyle, na ile to możliwe? Zresztą, czy mitologie i religie od tysiącleci nie czynią wszystkiego, by uwiarygodnić myśl, że nieśmiertelność jest ideałem stojącym ponad wszystkimi innymi?

Wielu biologów powie wam, że projekt walki ze starością i śmiercią jest iluzoryczny, że ma coś z science fiction, a nic z prawdziwej nauki. Być może chodzi o przypadłości, które nimi są jedynie w oczach ludzi, ale z punktu widzenia selekcji naturalnej są koniecznością, która jak zaznaczyłem wyżej, ma swoją użyteczność: gdy tylko żywy organizm rozmnożył się, gdy tylko osobnik ludzki wydał na świat swoje potomstwo i przeżył wystarczająco długo, by je ochronić i wychować i by ono samo mogło wydać na świat swoje potomstwo, jego misja na tej ziemi, w świetle teorii ewolucji, może zostać uznana za wykonaną. Naturalną więc koleją rzeczy jest to, że człowiek, tak jak i wszystkie inne ssaki, starzeje się i umiera, by zrobić, jak to się ładnie mówi, „miejsce młodym”. Z punktu widzenia gatunku starość i śmierć są więc bardzo pożyteczne, a nawet nieodzowne i chęć sprzeciwiania się logice przyrody sprawiłaby, że narazilibyśmy się na straszliwe kłopoty. Ponadto, jak wyjaśnia Axel Kahn, jeden z najlepszych francuskich genetyków, nie da się „ulepszyć” żywej istoty w tych dwóch aspektach, nie powodując nierównowagi, a nawet jakichś potworności w innych. Organizm jest całością i to, co zmienimy w jednym miejscu, w innym powoduje na ogół katastrofy. Zresztą, jak argumentują ci, którzy uważają ten aspekt transhumanizmu za nierealny i (lub) niebezpieczny, przy aktualnym stanie wiedzy żadne konkretne i weryfikowalne doświadczenie nie dowiodło, że będziemy w stanie rzeczywiście „zatrzymać czas”, powstrzymać proces starzenia się i dojść do tego, co „Epos o Gilgameszu” przedstawiał już osiemnaście wieków przed naszą erą jako ideał „życia bez końca”.

Co nie zmienia faktu, że inni naukowcy, równie poważni, jak tamci, bronią odmiennego punktu widzenia. Jeśli „śmierć śmierci” nie jest jeszcze teraźniejszością, idea przesunięcia w czasie w sposób znaczny granic ludzkiego życia nie jest wcale fikcją. Nie istnieje jeszcze, to prawda, żaden znaczny postęp w tej materii, nawet jeśli na niektórych grzybach i drozofilach (słynne muszki owocowe wykorzystywane w laboratoriach) badania są mocno zaawansowane. Ale wykorzystywanie komórek macierzystych, postępy w dziedzinie hybrydyzacji i medycyny naprawczej mogą pozwolić w przyszłości na naprawę wielu zniszczonych lub starych narządów. Mózg niestety jest i pozostanie zapewne długo jeszcze narządem najtrudniejszym do „odmłodzenia”, ale ewolucja nauki i technologii jest tak szybka i tak niesamowita w ostatnich pięćdziesięciu latach, że wykluczanie tej możliwości a priori sprowadzałoby się w rzeczywistości do ideologii – transhumaniści odwracają bowiem, jeśli można tak powiedzieć, ciężar dowodu: czy ktoś jest w stanie całkiem na poważnie uważać, w kontekście odkryć dokonanych w tych dziedzinach po opisaniu przez Watsona i Cricka struktury DNA w 1953 roku, że krótsze lub dłuższe przesunięcie w czasie końca ludzkiego życia jest absolutnie i definitywnie niemożliwe? Prawda jest taka, że niczego nie wiadomo na pewno, ale prace trwają, a badania nad komórkami rakowymi, które, paradoksalnie, zabijają nas, gdyż są nieśmiertelne, otwierają perspektywy opanowania czasu, „chronobiologii”. Może kiedyś uda się to osiągnąć, ale już dziś powinniśmy zastanowić się nad ewentualnymi konsekwencjami znacznego wydłużenia ludzkiego życia w czasie.

Wiązałaby się z tym – i poniekąd już się wiąże, bo żyjemy dłużej niż na początku XX wieku (choć to wydłużenie życia spowodowane było innymi przyczynami niż opanowanie genetyki człowieka; wśród najważniejszych przyczyn należy wymienić spadek liczby zgonów przedwczesnych) – cała masa uwarunkowań. Nawet jeśli zostawimy na boku oczywiste kwestie demograficzne i ekonomiczne (finansowanie emerytur nabrałoby innego wymiaru, gdybyśmy mieli żyć dwieście lat!), to pozostawałyby wciąż problemy społeczne (z pewnością pojawiałyby się coraz większe i coraz mniej akceptowalne nierówności wywołane nowymi prerogatywami medycyny). Powróciłyby też dylematy znane z mitów i legend o Gilgameszu, Asklepiosie czy też Syzyfie, nie wspominając już o wielkiej obietnicy chrześcijaństwa: czy człowiek będzie miał ochotę żyć, tak jak zapewniają transhumaniści, kilkaset lat? Czy naprawdę chcielibyśmy osiągnąć pewną formę „realnej” nieśmiertelności tu na ziemi, w której śmierć, jeśli przychodziłaby, to tylko spoza naszego organizmu, na przykład na skutek wypadku, zabójstwa czy samobójstwa? Przyjdzie czas, jak powiedział mi mój przyjaciel Jean-Didier Vincent, jeden z największych francuskich biologów, „gdy umierać będziemy według modelu serwisu do herbaty naszej babci: wcześniej czy później coś się ukruszy lub rozbije, ale zawsze przez nieostrożność”. Co zrobilibyśmy w sytuacji, gdybyśmy byli (prawie) nieśmiertelni? Chciałoby nam się pracować, wstawać każdego ranka i udawać się do fabryki, do biura? Czy nie dopadłoby nas znudzenie albo lenistwo? Czego jeszcze musielibyśmy się uczyć po tylu niekończących się dziesięcioleciach naszej egzystencji? Czy wciąż chcielibyśmy się doskonalić i dokonywać wielkich rzeczy? Czy nasze historie miłosne nie stawałyby się nużące? Czy chcielibyśmy i czy w ogóle moglibyśmy mieć jeszcze dzieci? Niekończąca się książka, film, piosenka nie miałyby żadnego sensu. Czy tak samo byłoby z tym „życiem bez końca”, które król miasta Uruk w pierwszej książce w historii ludzkości chciał zdobyć za wszelką cenę?

.Sądzę, że ci, którzy kochają życie, ale również ci, których śmierć przeraża, byliby szczęśliwi, gdyby mogli przedłużyć swoją egzystencję. A gdyby tak się stało, z pewnością wykazywaliby się pomysłowością w rozwiązywaniu problemów wynikających z długowieczności. Pytania, które stawia transhumanizm, mają więc swoją rację bytu choćby dlatego, że zmuszają nas do refleksji nad aktualną kondycją człowieka. Oto dlaczego projekt ten, choć nie jest ani taki pewny, ani tym bardziej zakończony, odnosi tak duży sukces na kontynencie północnoamerykańskim, który jak zawsze, w dobrych i w złych rzeczach, wyprzedza Stary Świat o kilka kroków.

Luc Ferry
Tekst opublikowany w nr 6 miesięcznika opinii „Wszystko Co Najważniejsze” [LINK]

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 5 stycznia 2019
Fot. Shuttestock