De Gaulle był wyznawcą idei Europy narodów, Europy ojczyzn, Europy pomnej swej chrześcijańskiej tożsamości, Europy rozumianej jako wspólnota wartości. Kaczyński w dzisiejszej Europie pozostaje jednym z głównych protagonistów tej wizji – pisze prof. Marek KORNAT
Nie ośmielam się stawiać na równi Charlesa de Gaulle’a i Jarosława Kaczyńskiego w dziejach swoich ojczyzn, chociażby dlatego, że dokonania generała są zamkniętą kartą historii, podczas gdy Kaczyński pozostaje przy władzy, a jego reformy zmieniające oblicze Polski dopiero się rozpoczęły. Niezależnie jednak od wszelkich wątpliwości wydaje się, że historyczna rola Jarosława Kaczyńskiego w polskiej historii najnowszej i teraźniejszości jest na tyle znacząca, iż wolno próbować porównywać ją z rolą de Gaulle’a w historii Francji po II wojnie światowej.
*
Charles de Gaulle miał dwukrotnie swoje pięć minut w historii własnego narodu i państwa. Pierwszy raz było to oczywiście w roku 1940, kiedy „ocalił honor” Francji. Po raz drugi w pamiętnym roku 1958, kiedy dał Republice Francuskiej nowy ustrój polityczny. Ustrój ten – chociaż modyfikowany nowymi regulacjami, jak np. skrócenie siedmioletniej kadencji głowy państwa do pięciu lat – nadal trwa.
W roku 1945 francuski generał miał prawo uważać się za zwycięzcę. Wkroczył do Paryża w sierpniu tego roku i stanął na czele Rządu Tymczasowego. Jego ojczyzna wygrała wojnę. Odzyskała niepodległość, ale i mocarstwowe stanowisko, co poświadczało przyznanie jej strefy okupacyjnej w Niemczech oraz stałe miejsce w Radzie Bezpieczeństwa Organizacji Narodów Zjednoczonych. Naród francuski nie poniósł zbyt wielkich strat w zmaganiach wojennych. Wprawdzie niezaproszenie na konferencję w Jałcie do dzisiaj jeszcze wywołuje u Francuzów traumatyczne wspomnienie, ale niezależnie od wszystkiego Francja znalazła znowu swoje ważne miejsce w europejskim układzie sił po II wojnie światowej. Współtworzyła NATO i Europejską Wspólnotę Gospodarczą jako jej współzałożyciel.
Cały ów sukces miał jednak swoje obciążenie w postaci niestabilnego ustroju politycznego. Konstytucja IV Republiki nie ograniczyła wszechwładzy partii politycznych. Właściwie to ugruntowała kontynuację III Republiki. Innowacje, które wprowadziła, nie sprawdziły się. Przypomnijmy, że były nimi takie instytucje, jak inwestytura prezydenta Republiki bezwzględną (a nie zwykłą) większością głosów deputowanych do Zgromadzenia Narodowego; zastąpienie Senatu Radą Republiki (wyłanianą przez ciała municypalne); umożliwienie rozwiązania parlamentu przez prezydenta na wniosek rządu, gdyby w ciągu półtora roku izba dwukrotnie udzieliła wotum nieufności gabinetowi ministrów. Można powiedzieć, że konstytucja była pisana tak, aby wszystkie jej przepisy podporządkować zasadzie obrony przed potencjalną dyktaturą.
Jak powszechnie wiadomo, de Gaulle poddał zasadniczej krytyce ten ustrój polityczny. Przemawiając w Bayeux 16 czerwca 1946 r. (a więc jeszcze przed przyjęciem konstytucji przez naród 13 października), przedstawił wizję silnej prezydentury jako gwarancji siły państwa i jego skuteczności w polityce zagranicznej. Prezydent musi być nie tylko nominalnym szefem państwa, ale i władzy wykonawczej. Ma być gwarantem jej ciągłości. Przemówienie to stanowi fundament gaullizmu. Może być uważane za jego „akt założycielski”. Generał miał „pewną ideę Francji” i kreślił jej zarys. Ale odrzuciwszy konstytucję w 1946 r., udał się na wymuszoną emeryturę polityczną. Miała trwać dwanaście lat.
W roku 1958 nadszedł szczególny moment w dziejach Francji. W związku z wojną w Algierii bunt wojskowy zagroził Republice. Reżim IV Republiki okazał się bezsilny. W nadzwyczajnych okolicznościach z rąk prezydenta Coty’ego generał de Gaulle otrzymał misję stworzenia rządu. Nie przyjął jej bez warunków wstępnych. Żądał dla siebie pełnomocnictw nadzwyczajnych. Uzyskawszy je, ogłosił zamysł stworzenia nowej konstytucji. Swojemu narodowi oznajmił, że cztery zasady w nowej legislacji nie będą naruszone, a więc: wybory powszechne, podział władz, odpowiedzialność polityczna rządu przed parlamentem oraz niezależność sądów. Tak nastała V Republika we Francji.
Oczywiście Francja nigdy nie zaznała „rozkoszy” życia w raju komunistycznym, co za sprawą rezultatów II wojny światowej przytrafiło się niestety Polakom. Nie musiała budować państwa na nowo. Épuration była jednak – cokolwiek byśmy sądzili o jej słuszności i skuteczności – procesem rozliczenia z kolaboracją i zdrajcami ojczyzny. Ale niestabilny ustrój polityczny zaniżał możliwości kraju. Nie dawał szans na prowadzenie skutecznej, mocarstwowej polityki zagranicznej. Konserwował stan rzeczy wyraźnie poniżej aspiracji wielkiego narodu. W obliczu kryzysu nie było u władzy jednostki gotowej stawić czoło wyzwaniu. Każdy gabinet był koalicyjny. Odpowiedzialność pozostawała z konieczności podzielona.
* *
Oczywiście każde porównanie tak dwóch różnych reżimów, jak IV Republika (1946–1958) we Francji i III Rzeczpospolita w Polsce (od 1989), musi być zawodne. Jako historyk nie mogę tego nie być świadom. A jednak sądzę, że występuje tu określone podobieństwo.
Rok 1989 określił zmarły polski historyk prof. Piotr Wandycz jako annus mirabilis polskiej historii. Dokonała się bezkrwawa rewolucja. Powstał reżim demokracji parlamentarnej z określonymi – znacznie większymi niż w IV Republice Francuskiej – prerogatywami politycznymi prezydenta Rzeczypospolitej. Pod względem formalnym wszystko to można by nazwać glorious revolution.
W rzeczywistości jednak w Polsce dokonała się „reglamentowana rewolucja” – jak dobrze to ujął autor pierwszej syntezy historii III Rzeczypospolitej Antoni Dudek. Funkcjonariusze reżimu komunistycznego zachowali w nowej Polsce wielkie wpływy, w szczególności w sektorze finansowym i mediach publicznych. Rozdrobnienie obozu postsolidarnościowego na liczne konkurencyjne partie spowodowało powrót ludzi PZPR do władzy drogą demokratyczną, pod hasłem socjaldemokracji, już w roku 1993. Liberalna część obozu postsolidarnościowego kategorycznie sprzeciwiała się wszelkim próbom rozrachunku z funkcjonariuszami reżimu komunistycznego. Wszystko pod hasłami „narodowego pojednania”, przestrzegania praw człowieka i oczywiście „w imię demokracji”.
Nowe państwo odziedziczyło aparat biurokratyczny po PRL. Przejęło korpus sędziowski, wojsko, policję, służby specjalne, dyplomację. Zmiany w tych strukturach były bardzo powolne i ograniczone. Polegały wyłącznie na kooptacji nowych ludzi do starych struktur, a nie na budowaniu nowych instytucji. Przyświecał im kompromis Okrągłego Stołu.
W postkomunistycznej Polsce równość wobec prawa została zagwarantowana przez konstytucję. Ale w rzeczywistości o równości takiej nie sposób było mówić. Niezawisłość sędziów uznano również za fundament ustrojowy. Tyle tylko że sądownictwo funkcjonowało skrajnie niewydolnie, trawione korupcją, często dyspozycyjne politycznie. Fikcją była równość wobec prawa w „państwie teoretycznym”, bezwzględnym wobec słabych i bezsilnym wobec silnych. Ale tego niestety nie widać z oddali zagranicy.
W państwie postkomunistycznym ideologia liberalna dekoruje swoimi ładnymi hasłami fasadową demokrację.
Co najgorsze, w postsolidarnościowej elicie władzy nie było właściwie żadnej koncepcji wyjścia – tj. zbudowania nowego państwa. I w tych realiach pojawił się fenomen Jarosława Kaczyńskiego. Osobliwy w naszej historii – z paru powodów. Nie należał on do wielkich przywódców ruchu Solidarność, ale upomniał się o porzucone ideały.
* * *
Jarosław Kaczyński wkroczył w politykę polską w pamiętnym roku 1989. Zdobył mandat senatora w wolnym głosowaniu powszechnym 4 czerwca do izby wyższej. Należał do najbliższych doradców Lecha Wałęsy i promotorów jego prezydentury. W prezydenturze tej widział szansę zasadniczego przełomu, który miał dać Polakom perspektywę postkomunizmu. Jak wiemy, Wałęsa został prezydentem, ale niemal natychmiast porzucił idee, z którymi szedł po władzę. Zwłaszcza w siłach zbrojnych i służbach specjalnych jego prezydentura stała się prawdziwą gwarancją, że weterani komunistycznego reżimu nie utracą tam dominacji. Entuzjazm społeczny, który towarzyszył kampanii prezydenckiej jesienią 1990 r., został spektakularnie roztrwoniony.
Okrągły Stół pojmował Kaczyński zawsze jako tylko środek do wielkich zmian w Polsce, a nie akt założycielski nowego państwa. Ale tak właśnie się stało.
Od chwili, kiedy opuścił urząd szefa Kancelarii Prezydenta (Wałęsy), a rząd Olszewskiego upadł – Kaczyńskiemu przyszło długo czekać na swoją drugą szansę. Był to czas porównywalny do przypadku de Gaulle’a. Między rokiem 1992 a 2005 minęło trzynaście lat.
Kaczyński wytyczył Polakom drogę zasadniczych zmian. Można powiedzieć, że zdefiniował polską rację stanu na nowo. Ale to nie wszystko. Najpierw zdołał stworzyć partię polityczną. Przekonał określoną grupę ludzi do swojej wizji. Zorganizował silny ruch polityczny, który potrafił zwyciężać. Oczywiście wszystko to ułatwił mu w dużej mierze brat, Lech Kaczyński, bez którego sukcesów, którymi była owocna prezydentura Warszawy, a następnie tragicznie przerwana prezydentura Polski, rządy partii Prawo i Sprawiedliwość byłyby zupełnie nie do pomyślenia. Nie wystarczy mieć rację. Trzeba jeszcze do niej przekonać obywateli swojego kraju. Zdobywszy zaś władzę, trzeba pozostać „lojalnym wobec pewnej idei”, którą się wyznaje – jak powie Kaczyński.
Mam w pamięci wypowiedzi niektórych kolegów ze środowiska akademickiego w Polsce, którzy przekonywali, że Kaczyński stworzył partię polityczną podobną do francuskiego Frontu Narodowego. Ona hałaśliwie będzie walczyć o władzę, ale jej nigdy nie zdobędzie. Tak się jednak nie stało. Rok 2015 przyniósł nieoczekiwane, świetne, podwójne zwycięstwo – prezydenturę Andrzeja Dudy i większość bezwzględną partii Kaczyńskiego w izbie poselskiej.
* * * *
Przezwyciężenie postkomunizmu to fundamentalny cel w budowie nowej Polski. Na tej drodze ruch polityczny Kaczyńskiego w latach 2015–2018 zrobił dość dużo. Powstaje jednak wielkie pytanie o trwałość tych zmian. De Gaulle zostawił po sobie system polityczny. Wyraziła go konstytucja V Republiki.
U de Gaulle’a i Kaczyńskiego wydatne podobieństwo znajduje idea „licytacji” swojego kraju wzwyż w stosunkach międzynarodowych. Francuski mąż stanu uczynił z tej idei siłę sprawczą swojego przywództwa. Kaczyński nie godzi się z przedmiotowym traktowaniem Polski. Podejmuje próby podwyższenia jej statusu na arenie międzynarodowej.
O jednej bardzo ważnej kwestii trzeba jeszcze wspomnieć. Otóż w odróżnieniu od de Gaulle’a Kaczyński przeszedł zasadniczą ewolucję zapatrywań w przedmiocie prezydentury. Kiedy powołał do życia partię Porozumienie Centrum (1990) – był rzecznikiem takiego modelu władzy. Niedawno jednak – przy okazji inspirowanej przez prezydenta Andrzeja Dudę debaty nad rewizją obecnej konstytucji z 1997 r. – sprzeciwił się kategorycznie silnej prezydenturze. Podkreślił, że na to rozwiązanie Polski nie stać. Silna prezydentura to instytucja, którą w wyborach powszechnych może zdobyć ktoś, kto na chwilę zawładnie emocjami zbiorowymi, ale nie będzie miał nic do zaproponowania w rządzeniu. Ryzyko jest wielkie, bo przecież szefa państwa nie da się zdjąć z urzędu, jeśli nie naruszy konstytucji lub nie popełni pospolitych przestępstw. Tak oto Kaczyński poddał rewizji swoje przekonania z czasów, kiedy Porozumienie Centrum głosiło ideę prezydentury o szerokich kompetencjach, na wzór francuskiej konstytucji gaullistowskiej.
Polska dzisiejsza, pod rządami Kaczyńskiego, jest w fazie doniosłych zmian. Ich ocena nie jest możliwa, nawet jeśli ten, kto o nią się kusi, jednoznacznie się z nimi identyfikuje. Czy te rządy zmienią Polskę na trwałe? To pytanie, na które odpowiedź będzie łatwiejsza po wyborach, które nas czekają jesienią 2019 roku.
De Gaulle i Kaczyński mają swoje miejsce w historii obydwu narodów. Myślę, że łączy ich przede wszystkim podobieństwo misji. Streszcza się ona w koncepcji silnego, ale demokratycznego państwa i jego podmiotowej polityki zagranicznej.
Wbrew swym oskarżycielom, nie ma Kaczyński innej wizji Polski niż demokratyczna, czyli oparta na systemie rządów przedstawicielskich, czerpiących legitymację tylko z woli narodu. Silny rząd w silnym państwie nie tylko może być demokratyczny, ale musi być taki. Taka też była koncepcja de Gaulle’a. Francuski mąż stanu nie musiał jednak zmagać się z tak wielką biernością własnego społeczeństwa, jaka przejawia się w Polsce. Jest to negatywne dziedzictwo reżimu PRL, który oduczył ludzi od partycypacji w życiu publicznym, bo pseudowybory organizowała monopartia komunistyczna. De Gaulle mógł odwołać się do swojego narodu, który przytłaczającą większością poparł jego projekt konstytucji V Republiki.
Z pewnością reform we Francji de Gaulle nie musiał wprowadzać w tak nieprzyjaznym otoczeniu zewnętrznym, jak czyni to w Polsce Kaczyński. Tu i ówdzie lewicowi obserwatorzy powtarzali hasło, że premier-generał przygotowuje reżim faszystowski. Nie miało to jednak większego znaczenia. W przypadku dzisiejszej Polski sytuacja jest inna. Zły klimat wokół niej z pewnością utrudnia wielkie zadanie podniesienia jej rangi w świecie, a zwłaszcza wewnętrznego uporządkowania. Ale to nie jest żadna niespodzianka. Negatywna atmosfera powstaje zazwyczaj wtedy, kiedy dane państwo usiłuje podwyższyć swój status.
De Gaulle był wyznawcą idei Europy narodów, Europy ojczyzn, Europy pomnej swej chrześcijańskiej tożsamości, Europy rozumianej jako wspólnota wartości. Nie są to bynajmniej tylko hasła. I trzeba powiedzieć, że Kaczyński pozostaje w dzisiejszej Europie jednym z głównych protagonistów tej wizji.
Ustanowienie reżimu „superpaństwa europejskiego” prowadzi właściwie do zniesienia państw narodowych, a wówczas powstaje pytanie o legitymację władzy nad tym organizmem. Skąd będzie ona czerpana? Przecież wszelka władza musi pochodzić z woli narodu. Unia Europejska jako federacja jest nie do pomyślenia, gdyż nie istnieje „naród europejski”.
.Polska konstytucja z 23 kwietnia 1935 r. mówiła o odpowiedzialności Prezydenta Rzeczypospolitej nie tylko „przed Bogiem” (w sumieniu), ale i historią, a jak pisał niemiecki historyk Hans Roos, postanowienia tego aktu legislacyjnego były inspiracją dla de Gaulle’a w jego pracy nad przygotowaniem konstytucji V Republiki. Odpowiedzialność, o której tam mowa, nie jest fikcją. Jedno bowiem jest pewne: trwałość dzieła, które zostawia po sobie mąż stanu, pozostaje jego legitymacją przed obliczem historii.
Marek Kornat
Tekst ukazał się w wyd. 10 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [LINK]