Jan ROKITA: Dwie dekady PO-PiS. Gladiatorzy i reformatorzy

Dwie dekady PO-PiS. Gladiatorzy i reformatorzy

Photo of Jan ROKITA

Jan ROKITA

Filozof polityki. Absolwent prawa UJ. Działacz opozycji solidarnościowej, poseł na Sejm w latach 1989-2007, były przewodniczący Klubu Parlamentarnego Platformy Obywatelskiej. Dziś wykładowca akademicki.

Ryc.: Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autora

Lud nie czekał na żadną „wielką reformę”, ale na spektakularne szarże i szczęk politycznego oręża. I dopiero gdy zobaczył swoich polityków w roli wściekłych gladiatorów, okładających się mieczami na scenie politycznego theatrum, poczuł prawdziwą namiętność i zapalił się do takiej polityki – pisze Jan ROKITA

To nie przypadek, że obie wielkie partie, do dziś dnia będące hegemonami polskiej sceny publicznej, narodziły się na przedwiośniu 2001 roku, dwie dekady temu. Najpierw w styczniu Platforma Obywatelska, a w ślad za nią w marcu PiS.

 Tamta wiosna to był prawdziwie dla polskiej polityki annus mirabilis, taki, jakiego długo, a raczej nigdy (w każdym razie za życia obecnego pokolenia) nie będzie. Już było wtedy jasne, że rozsypująca się jak domek z kart AWS jest historycznie ostatnią, nieco rozpaczliwą konstrukcją tzw. „obozu solidarnościowego”, a liczne współtworzące ją małe stronnictwa znajdują się w stanie całkowitego wewnętrznego rozkładu. Było również jasne, że choć po władzę dziarsko maszerują starzy pezetpeerowcy pod wodzą nieoczekiwanie wskrzeszonego Leszka Millera, to jednak bój to musi być ich ostatni, gdyż nieuchronny upływ czasu wyklucza możliwość jeszcze jednego nawrotu ancien régime’u. Kiedy fakty pokazują, iż niemożliwe jest już dalej to, co jest, wiadomo, że wkrótce musi narodzić się coś „zamiast”.

W dziejach polityki bywają takie podniecające chwile, kiedy niemal fizycznie odczuwalne jest poruszenie koła fortuny. Pamiętam jakieś swoje ówczesne spotkanie z liczną grupą dziennikarzy, na którym perswadowałem, że jesienne wybory 2001 są mało interesujące, bo rozgrywają się między epigonami, a prawdziwa przyszłość Polski rozstrzygnie się dopiero w wyborach następnych, w roku 2005. Tamtej wiosny nie trzeba było wcale być natchnionym wieszczkiem, aby zdawać już sobie z tego sprawę.

To jednak, co ówcześnie pozostawało tajemnicą nieodgadnionej przyszłości – to nagłość i skala destrukcji, jaka za chwilę miała dotknąć obóz ancien régime’u za sprawą afery Rywina i pierwszej komisji śledczej, której działalność tak dramatycznie przyspieszyła późniejszy bieg zdarzeń. Nieprzewidywalna była również głębia przemian samej natury polskiej polityki, które przynieść miała nieodległa w czasie hegemonia dwóch partii nowego typu – pod wodzą Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego.

Dziś wiemy, że za ich przyczyną już wkrótce Polska miała stać się całkiem odmiennym krajem od tego, jaki znaliśmy z lat 90. XX wieku – epoki wielkich reform i równie wielkich nadziei na świetlaną przyszłość. A rok 2005 miał zwiastować nawrót polityki w jej najbardziej klasycznym i znanym z historii wydaniu, czyli schmittańskiej permanentnej wojny pomiędzy wrogami politycznymi, ożywiającej nieznane dotąd monstrualne zbiorowe namiętności.

Kiedy jednak tamtej wiosny w Gdańsku „trzej tenorzy” – Płażyński, Olechowski i Tusk – ogłosili, że tworzą anty-AWS-owski ruch obywateli pod nazwą „Platforma Obywatelska RP”, nie było bynajmniej oczywiste, że oto właśnie otwiera się nowy rozdział w politycznej historii Polski.

Akcja „trzech tenorów” była początkowo w świecie polityków lekceważona, i to zarówno w trzymającym jeszcze pozory władzy konglomeracie AWS, jak i w obozie buńczucznego Millera, który zwykł wówczas twierdzić, że jeśliby tylko zechciał, to gruszki urosłyby na wierzbie. O Platformie mawiano wtedy, że jest to „propagandowa wydmuszka”, nie bez racji zwracając uwagę, że poza zręczną piarowską obudową (która w ówczesnej polityce była nowością) nowy ruch charakteryzuje pustka ideowej i politycznej treści. Istotnie, „trzej tenorzy” wylansowali wtedy po raz pierwszy w Polsce coś w rodzaju liberalnego populizmu, czyli płytkiej ideologii, w myśl której całość problemów państwa daje się zredukować do dwóch postulatów: walki z polityczną „klasą próżniaczą” (jak mawiał Tusk) oraz swoistej ustrojowej brzytwy Ockhama, tnącej instytucje i przepisy, by „uwolnić energię Polaków” (to z kolei slogan Olechowskiego). Problematycznego wizerunku nowego ruchu dopełniały konieczność uporania się Płażyńskiego i Tuska z zarzutami zdrady swoich dotychczasowych ugrupowań oraz kompromitujące intrygi i machinacje, które dokonały się podczas tzw. „prawyborów”, które dla wzmożenia piarowskiego efektu nowości zarządzono, by wyłonić kandydatów na posłów w jesiennych wyborach 2001 roku.

A jednak wszystko to okazało się mieć nikłe znaczenie w obliczu jednego kluczowego faktu, odnoszącego się do czasu politycznego. Świadomie czy też przypadkiem „trzej tenorzy” właściwie odczytali znaki czasu, czyniąc to, co trzeba było czynić w czasie, w którym to uczynili. Zapewne niebłahą rolę miała tu nie tylko trafna intuicja polityczna, ale także (jak mawiał pewien wybitny król pruski) „Jego Święta Wysokość Przypadek”. Zarówno Płażyński, jak i Tusk właśnie u końca 2000 roku znaleźli się w swoich ugrupowaniach w sytuacji, w której nie mieli już tam czego szukać, a Olechowski błąkał się po peryferiach polityki, nie wiedząc, co sensownego zrobić ze swym nie najgorszym wynikiem w niedawnych wyborach prezydenckich. Ta prawda o przypadku zapewne w jeszcze większym stopniu dotyczy okoliczności narodzin PiS, który nie powstałby nigdy, gdyby nie to, że przyjaciółka niemal kompletnie już bezwładnego premiera Buzka wymyśliła, że wobec rozsypki AWS warto desperacko wyciągnąć z niebytu jej dobrego kolegę z dawnych czasów w „Solidarności” Lecha Kaczyńskiego i zrobić zeń prokuratora generalnego. Szperanie w zakamarkach historii, która jest dopiero in statu nascendi, może być zajęciem ciekawym, a czasem nawet zabawnym, ale w gruncie rzeczy mało znaczy dla rozumienia wielkich przemian, które potem nastąpiły.

Już wkrótce bowiem płytki i li tylko propagandowy liberalny populizm młodej Platformy miał się okazać niezłym gruntem dla przekształcenia go w fundamentalną myśl państwową. Trzeba było tylko do tego odpowiednich warunków i politycznej koniunktury. Punktem zwrotnym okazała się oczywiście afera Rywina, a ściślej mówiąc, nie tyle sama afera, ile pewna odmiana społecznego klimatu, wywołana niemal powszechnie obserwowaną działalnością pierwszej komisji śledczej oraz wynikającym z tego spektakularnym upadkiem premiera Millera.

Na scenie politycznej zapanowało niemal powszechne przekonanie, że po tym, co stało się w komisji śledczej, nie da się już zamarkować jakichś symbolicznych zmian, ale że państwo musi naprawdę wykonać mocny zwrot. Z czasem zresztą miało się okazać, że poruszenie opinii publicznej i jej mobilizacja na rzecz wielkiej reformy państwa były daleko płytsze, niźli sądzono w świecie polityki i mediów, które (co charakterystyczne dla tamtego czasu) niemal w całości z przejęciem kibicowały idei „szarpnięcia cugli”.

Niejaką rolę w tej ówczesnej przemianie odegrali także przynajmniej co niektórzy liberalni intelektualiści: słynny stał się zwłaszcza swoisty manifest prof. Pawła Śpiewaka, dowodzący, że konieczny jest „moment inicjalny” Czwartej Rzeczypospolitej, bo Trzecia uległa kompromitacji. Tak czy owak w Platformie i poza nią zapanowało przekonanie, że na scenie politycznej uratować się teraz mogą tylko ci, którzy gorliwie podpiszą się pod mocną wersją programu naprawy państwa. Nawet prezydent Kwaśniewski uległ tamtemu klimatowi, dochodząc do przekonania, że chce czy nie chce, musi teraz mocno uderzyć w Millera i obóz ancien régime’u, czym (chyba niespodzianie dla samego siebie) zdecydowanie przyspieszył jego ostateczną anihilację.

I tak marketingowe hasło walki z „klasą próżniaczą” przekształciło się w rozbudowany plan konstytucyjnej reformy państwa, której celem miało być podniesienie standardów na wszystkich szczeblach władzy publicznej. Mówiło się wtedy o niej: „uszlachetnianie demokracji”, nawiązując do terminologii ukutej w chicagowskiej szkole wielkiego Leo Straussa. Składowymi tej reformy miały być m.in.: zakaz ubiegania się przez kryminalistów o mandat parlamentarny (tu rozpędu dodawał słynny wtedy przypadek Leppera), likwidacja immunitetów politycznych i sędziowskich czy konstytucyjne regulacje konfliktu interesów, lobbingu i przywilejów władzy. Nowatorską ideą było stworzenie podstaw dla przyszłego orzecznictwa Trybunału Konstytucyjnego, uszczegóławiającego standardy, które muszą spełniać ludzie piastujący ważne funkcje w państwie. A także ożywienie martwego w polskich realiach Trybunału Stanu, jako „sądu standardów” dla wszystkich ludzi władzy.

Jedną z kluczowych idei (która wiele lat później okazała się mieć tak rozległe i całkiem nieoczekiwane konsekwencje) miało być zerwanie z korporacyjnym kształtem wymiaru sprawiedliwości, wsparte społeczną diagnozą kryzysu zaufania do sędziów, sądów i wydawanych przez nich wyroków. To na tym właśnie polu doszło do pierwszego kluczowego „spotkania” Platformy z PiS, bo partia braci Kaczyńskich prowadziła już wtedy kampanię na rzecz ograniczenia potęgi korporacji prawniczych, którą z sukcesem zaczęła od otwarcia adwokatury. Owo „spotkanie” nie wynikało z wzajemnego zaufania, przeciwnie, wcześniejsza historia takie zaufanie po wielokroć po obu stronach podważyła. Jego genezą była po prostu polityczna racjonalność. Rozumowano bardzo prosto. Skoro po komisji śledczej państwo wymaga głębszej reformy konstytucyjnej, to potrzebna jest, przynajmniej na jakiś czas, koalicja rządowa tych, którym na takiej reformie państwa zależy. Bez PO-PiS-u cały manifest Śpiewaka o „momencie inicjalnym” IV Rzeczypospolitej nie byłby przecież niczym więcej niż jakimś ekstrawaganckim trikiem publicystycznym.

Z kolei ustrojowa brzytwa Ockhama, mająca służyć „uwolnieniu energii Polaków”, nie była już wyłącznie narzędziem populistycznych (co bynajmniej nie znaczy złych) projektów zmniejszenia liczby posłów i likwidacji senatu. Platforma sformułowała bowiem rozległy projekt instytucjonalnej modernizacji państwa, zaczynając od samego urzędu premiera i jego organizacyjnego zaplecza, poprzez dużą korektę wadliwej mechaniki ustawodawstwa, aż po radykalne uproszczenie systemu podatkowego, którego nazwa „3×15” miała być symbolicznym zobrazowaniem przewodniej intencji reform: prostoty i przejrzystości państwa. I to właśnie na tym instytucjonalnym polu doszło prędko do najpoważniejszych dysonansów pomiędzy partnerami, zakładającymi cały czas przyszłe wspólne rządzenie.

Neosarmacki z ducha PiS, nigdy nieceniący instytucji ani procedur, przekonany o tym, że w gruncie rzeczy instytucje wymagają wyłącznie uwolnienia od mafijnego „układu”, a z dnia na dzień zaczną działać bez zarzutu – nie miał w ogóle słuchu dla tego rodzaju projektów. A co gorsza, uznał w końcu, że otwarte zaatakowanie niektórych z nich tuż przed samymi wyborami może odwrócić przedwyborczy układ sił, tak by Platformę zrzucić z długo okupowanej pozycji lidera. Wykorzystano do tego projekt reformy „3×15”, której sensem miało być przeniesienie ciężaru danin publicznych z podatków dochodowych na konsumpcyjne podatki pośrednie.

Tuż przed dniem wyborów 2005 roku pisowscy spin doktorzy obmyślili propagandowy spot, w którym z lodówki przeciętnego Polaka znikają różne produkty, gdyż Platforma spowodowała wzrost ich cen. „Lodówka” okazała się sygnałem mocniejszym niż wszystkie wcześniejsze plany koalicji. Z dnia na dzień zrujnowała rodzące się dopiero powoli zaufanie, choć perfekcyjnie wypełniła zadanie marketingowe, które zostało jej postawione.

PiS wygrał podwójnie tamte wybory, ale ani wspólny rząd, ani konstytucyjna większość nigdy nie powstały. Historia powyborczych negocjacji i prób ratowania projektu IV Rzeczypospolitej naocznie pokazała, że wzajemna nieufność Platformy i PiS-u była w istocie silniejsza, niż można się było spodziewać. A w dodatku obaj partyjni przywódcy – Kaczyński i Tusk – żywili w związku z tym projektem znacznie więcej obaw o utratę pełnej kontroli nad swoimi partiami niż nadziei na naprawę państwa, jego ustroju czy też nowy impuls modernizacyjny. Obaj pragnęli bowiem stać się jedynowładcami w swoich partiach, gdyż ów (jak go później nazwano) „wodzowski” model partii nowego typu miał być najważniejszą lekcją wyciągniętą przez nich z czasów anarchicznego, ale zarazem autentycznego życia partii lat 90. XX wieku. Upadek wielkiego projektu nastąpił nawet nie z tego powodu, że ktoś go czynnie zwalczał, lecz raczej dlatego, że po obu stronach nie było polityków gotowych zdecydowanie go bronić. Wkrótce zresztą miało się okazać, że w obu elitach partyjnych ów upadek przyjęty został z niejaką ulgą.

Ustąpiło bowiem w obu partiach trwające dłuższy czas silne wewnętrzne naprężenie, owa nadzwyczajna mobilizacja moralna i emocjonalna, która narastała, im bliższa i bardziej realna stawała się perspektywa powołania „rządu wielkich celów”. Trudno się temu dziwić, zważywszy, że dla działaczy partyjnych była to perspektywa nieznana, nieoswojona, wymagająca zaufania do jeszcze niedawnych przeciwników i mogąca gwałtownie zachwiać utartymi ścieżkami partyjnych karier i hierarchii. Ów kluczowy moralny aspekt zamierzonego „szarpnięcia cugli” i codzienne zapowiedzi śrubowania standardów charakteru, wiedzy i umiejętności ludzi władzy mogły sprawić, że zwłaszcza nawykli do kompletnie innej rzeczywistości posłowie musieli mieć już tego wszystkiego powyżej uszu. W każdym razie w Platformie niemal z dnia na dzień prysła cała gadanina o standardach, skończyło się moralne napięcie, wróciła normalność i wszyscy odetchnęli. Znów można było spokojnie zabrać się do wykańczania wrogiej frakcji, poszukać zięciowi lepszej posady w jakiejś agencji albo załatwić interes, który był do ubicia w okręgu wyborczym. W sumie był to bardzo ludzki odruch.

I to właśnie z upadku tamtego wielkiego projektu zrodził się nowy kształt życia publicznego, znany nam tak dobrze aż do dziś dnia. O ile bowiem wiosna 2001, ów annus mirabilis polskiej polityki, stworzyła komfortowe warunki do wyklucia się nowych organizmów, o tyle dopiero jesień 2005 stała się „momentem inicjalnym”, w którym dowiodły one swej ewolucyjnej wyższości nad starym światem i na długo… ba, być może na bardzo długo, zawładnęły polską rzeczywistością.

Także cała logika ich dalszego działania skondensowana już była w zdarzeniach tamtej pamiętnej jesieni. Skoro bowiem wzajemna nieufność zdecydowała o tym, że okazały się one niezdolne do wspólnego „szarpnięcia cugli” i narzucenia Polsce nowej, wynikłej z ich woli formy ustrojowej i moralnej, to musiały w konsekwencji natychmiast zdefiniować siebie nawzajem jako polityczni wrogowie. Zatem to wtedy został przesądzony ów nowy, schmittański kształt polskiej sceny publicznej. Śpiewak miał rację, domniemując w tamtych latach, że po pierwszej komisji śledczej musi narodzić się IV Rzeczpospolita, tyle tylko że jej forma w realiach okazała się całkiem odmienna od tej, jaką sobie wyobrażał.

Dwójka śmiertelnych wrogów politycznych, pozostających w stanie permanentnego zwarcia, dokonała bowiem historycznej profesjonalizacji polskiej polityki. To znaczy, że ewolucyjnie eliminując słabe organizmy o ideokratycznym charakterze i reformatorskich ambicjach, zastąpiła je organizmami silnymi, przystosowanymi do brutalnej walki o dominację za pomocą karnej dyscypliny, sprofesjonalizowanej propagandy, budżetowych pieniędzy, zdemokratyzowanych nowych mediów i manipulowania emocjami mas. I co najciekawsze, dopiero ta nowa polityka – sprofesjonalizowana i upodobniona do wielkiego biznesu – okazała się zdolna do prawdziwej mobilizacji mas, najprościej mierzalnej gwałtownie rosnącą frekwencją wyborczą.

.Iluzoryczne okazało się założenie, poczynione niemal powszechnie w tamtym czasie przed dwiema dekadami, że lud tym razem już nie odpuści, jeśli nie przeprowadzi się wielkiej odnowy państwa. Naprawdę bowiem lud czekał (jak zawsze w historii) nie na żadną „wielką reformę”, ale na spektakularne szarże i szczęk politycznego oręża. I dopiero gdy zobaczył swoich polityków w roli wściekłych gladiatorów, okładających się mieczami na scenie politycznego theatrum, poczuł prawdziwą namiętność i zapalił się do takiej polityki.

Jan Rokita
Tekst został opublikowany w wyd. 25 miesięcznika opinii “Wszystko Co Najważniejsze” [LINK].

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 23 stycznia 2021
Fot: 22.10.2002, Adam CHEŁSTOWSKI / Forum