"Efekt Snowdena"
Afera Snowdena nie tylko nie przebrzmiała, ale wręcz przeciwnie: konsekwencje tego, co ujawnił Edward Snowden zaczynają być dopiero teraz naprawdę poważne. Giganci Internetu jeden przez drugiego oświadczają o zrywaniu współpracy z NSA i dostarczaniu jej danych tylko na polecenie sądu. Niemiecki wywiad BND ujawnia siedziby swoich stacji nasłuchu elektronicznego… Gdy emocje i święte oburzenie mijają – pora na spokojne zastanowienie się nad problemem.
Cóż takiego stało się, że informacje o kontroli przez NSA sieci komunikacyjnych wywołały aż taką burzę? Tajne zbieranie informacji o obywatelach własnych i innych państwach to przecież nic nowego; znane powiedzenie o drugim najstarszym zawodzie świata jest w pełni uzasadnione. Mowa o tym w Księdze Liczb Starego Testamentu, zachowały się wywody kalifa Al Mansura z VIII wieku, który z dumą podkreślał: „Mój tron spoczywa na czterech filarach i moja władza na czterech osobach. Są to: nieskazitelny sędzia, energiczny przełożony policji, uczciwy minister finansów i wierny poczmistrz, który o wszystkim składa mi sprawozdanie”. W Bizancjum najpotężniejszym urzędnikiem był logodeta – zarządca poczty. Nie bez powodu też William Pitt starszy chwalił się, że bez wiedzy Anglii nie ma prawa paść na świecie ani jeden strzał! Przykłady można mnożyć – tak było zawsze, odkąd istnieje państwo i jego władza. Szczegółowe regulacje prawne pojawiły się stosunkowo późno. W demokratycznej i praworządnej Wielkiej Brytanii jeszcze w latach 70. XX wieku, gdy rozeźlony deputowany opozycji zadawał w Izbie Gmin pytanie o budżet Secret Intelligence Service, otrzymywał odpowiedź, iż SIS nie figuruje w spisie instytucji rządowych Jej Królewskiej Mości. I nie było to kłamstwo – nie figurowała, była secret.
W czym więc problem z rewelacjami Edwarda Snowdena? W skali. Z ujawnionych przez niego dokumentów wynika, że NSA była w stanie podsłuchiwać niemal wszystko i każdego, w kraju i za granicą, za zgodą sądu i bez niej. Miała dostęp do serwerów Googla i Facebooka, mogła podłączyć się pod kable transmisyjne, wzorem hackerów włamywać się do skrzynek pocztowych i instalować malware w komputerach i routerach, do których zdołała dotrzeć, potrafiła zdalnie przekształcić telefon komórkowy w urządzenie podsłuchowe, wiedziała wszystko…
NSA była w stanie podsłuchiwać niemal wszystko i każdego, w kraju i za granicą, za zgodą sądu i bez niej. Miała dostęp do serwerów Googla i Facebooka, mogła podłączyć się pod kable transmisyjne, wzorem hackerów włamywać się do skrzynek pocztowych i instalować malware w komputerach i routerach, do których zdołała dotrzeć, potrafiła zdalnie przekształcić telefon komórkowy w urządzenie podsłuchowe, wiedziała wszystko…
Rzecz jasna, nie wiemy jaki był praktyczny użytek z tej wiedzy. Można podejrzewać, że większość tak zdobytych informacji była bezużyteczna, bowiem nikt nie był w stanie poddać ich analizie. A jeśli nawet – jak ją wykorzystano? Jakie były korzyści polityczne, ekonomiczne, w sferze bezpieczeństwa narodowego i wewnętrznego? Tego się pewnie nie dowiemy, oficjalne raporty Kongresu są nieco mylące, bowiem informacja uzyskana z podsłuchu to z reguły element większej całości, układanki, mozaiki. Oficjalnie działania te miały służyć walce z terroryzmem.
Konsekwencje są bardzo poważne, znacznie poważniejsze niż tylko powszechność naruszenia prawa do prywatności.
Po pierwsze, powstał swoisty panopticon – spełniła się wizja Orwella. Obywatele są przekonani, że państwo wie o nich wszystko, a jeśli nie – zawsze może się dowiedzieć. Gdzie zaufanie do państwa? Gdzie przekonanie, że państwo to struktura, która ma obywatela bronić przed złem?
Po drugie, do czego wykorzystywane są zdobywane dane? Kto kontroluje kontrolerów? Jeśli służą walce z terroryzmem – ok. Łapaniu handlarzy narkotykami – brzmi rozsądnie. A jeśli posłużą kompromitowaniu przeciwników politycznych? Ludzi, którzy nie zgadzają się z polityką rządu i głośno zadają niewygodne pytania? Wskazują głośno kiedy rząd mija się z prawdą? Niemożliwe? Przypomnijmy sobie choćby Watergate czy operacje prowadzone przez FBI za czasów Hoovera, choćby przeciwko Martinowi Lutherowi Kingowi czy Johnowi Lennonowi; sporo mogliby o tym powiedzieć weterani ruchów protestujących przeciwko wojnie w Wietnamie, niejedno ma do powiedzenia Daniel Ellsberg o swoim zaangażowaniu w sprawę Pentagon Papers i jej konsekwencjach dla siebie.
Po trzecie, jeśli metody pozyskiwania informacji mógł ujawnić opinii publicznej Snowden, jeden z dopuszczonych do tajemnicy, to przecież może pojawić się ktoś inny (a może już istnieje?), kto po prostu sprzeda swoją wiedzę organizacjom przestępczym lub wrogiemu państwu. Niemożliwe? Nie ma rzeczy niemożliwych w tym biznesie.
Po czwarte, czy wywiad amerykański w ogóle jest w stanie chronić swoje tajemnice? Liczba informacji tajnych, liczba osób dopuszczonych do nich jest trudno wyobrażalna. A przecież wiadomo nie od dziś: prawdopodobieństwo ujawnienia tajemnicy rośnie do kwadratu wraz z każdą osobą, która uzyskuje do niej dostęp. Czyli: w praktyce tajemnica nie istnieje, prędzej czy później i tak wyjdzie na jaw.
Po piąte, wiarygodność amerykańskiego wywiadu na arenie międzynarodowej. O współpracy wywiadowczej wiadomo tyle, że jest. Reszta jest tajna. Jak tu współpracować z partnerem, który nie jest w stanie chronić tajemnic, jak podejmować ryzyko (a ono jest nieodłącznym elementem pracy wywiadów)?
Po szóste wreszcie – proszę o wybaczenie tej dawki cynizmu! – wywiad amerykański popełnił najcięższy i niewybaczalny grzech: dał się złapać i to publicznie. Gdyby np. niemiecki kontrwywiad odkrył, ze rozmowy prywatne kanclerz Merkel są podsłuchiwane, sprawa zakończyłaby się w zaciszu gabinetu szefa Urzędu Ochrony Konstytucji. Snowden przerwał starą jak świat grę: ja wiem, że ty wiesz, że ja wiem, że ty wiesz, że ja wiem, że ty wiesz…
Problem najważniejszy: co dalej? Oskarżać i krytykować to – jak zwykle – rzecz najprostsza. Znacznie trudniej wskazać propozycje rozwiązania. Co zatem trzeba – moim zdaniem – zrobić?
Trzeba wiedzieć, co się chce wiedzieć i co musimy wiedzieć. Inaczej będziemy wiedzieć wszystko – i nic.
Po pierwsze, wrócić do dobrego obyczaju inwigilacji tych, którzy stwarzają zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego i/lub posiadają informacje istotne z tego punktu widzenia. Pozyskiwanie wszystkich informacji nie ma – jak widać – większego sensu. Dobrze byłoby przypomnieć sobie instytucję oficera operacyjnego, a więc takiego, którego tożsamość i powiązanie z wywiadem czy kontrwywiadem pozostają tajemnicą. Technika operacyjna – a więc podsłuch, podgląd, obserwacja etc – to narzędzia pomocnicze. Trzeba wiedzieć kiedy i po co ich używać. Innymi słowy – trzeba wiedzieć, co się chce wiedzieć i co musimy wiedzieć. Inaczej będziemy wiedzieć wszystko – i nic.
Po drugie, koordynacja obiegu informacji. Wartość informacji spoczywającej gdzieś na tajnym serwerze czy w szafie pancernej jest zerowa – o ile nie zostanie wykorzystana i poddana analizie, umieszczona w kontekście, użyta do wytworzenia wartości dodanej. Informacja powiada nam co się dzieje, rzecz w tym, aby uzyskać ową value added w postaci odpowiedzi na pytanie co z tego wynika.
Po trzecie – mniej tajemnic, za to dobrze strzeżonych. Kto chroni wszystko, ten – tak naprawdę nie chroni niczego.
Odsądzanie wywiadu amerykańskiego od czci i wiary nie ma sensu. Nowoczesne środki łączności były są i będą potrzebne do zapewnienia bezpieczeństwa narodowego. Problem w tym, jak są wykorzystywane i do czego służą zdobyte dzięki nim informacje. Traktowanie tego procesu jako sztuki dla sztuki, wiedzy dla wiedzy – nie ma sensu i czyni więcej szkody niż pożytku. Co Edward Snowden udowodnił aż nadto wyraźnie.
Tomasz Aleksandrowicz