
Wrocław – miasto, które się nie kończy
Wciąż nie mogę zapomnieć wrażenia, którego doświadczyłem, widząc Wrocław po raz pierwszy. Jakby czegoś było tam za dużo i za mało jednocześnie; jakby czegoś brakowało. Bo to miasto jest jak zdanie, które zostało przerwane w pół słowa, a potem, po latach, jakby ktoś próbował je dokończyć w innym języku – pisze Michał KŁOSOWSKI
.Miasto odbudowane z ruin, ale wciąż nie do końca zrozumiane. To Wrocław, który znam i o którym opowiadam znajomym. I choć zmartwychwstał z popiołów, pozostaje przestrzenią, w której człowiek nie tylko mieszka, lecz także nieustannie szuka sensu: robią to i przyjezdni studenci, i migrujący Ukraińcy, robili to samo Polacy, którzy przyjechali tu po wojnie.
Wtedy był Wrocław laboratorium nowego świata. Miastem przesiedleńców, wygnańców, ludzi, którzy stracili swoje domy, więc musieli na nowo wymyślić pojęcie „domu”. Przynieśli tu pamięć o Lwowie, Wilnie, Grodnie i próbowali wcisnąć ją między Odrę a Świdnicką, między zniszczony rynek a rozbite kamienice, willowe dzielnice i pola na obrzeżach. Każda cegła nosiła w sobie ślad nieobecnych i przypominała, że odeszli – ale czy nie wrócą?
Literatura była jedyną formą rozmowy, jaka wtedy pozostała. To pisarze pierwsi usłyszeli głos miasta, zanim jeszcze odżył jego zgiełk. Tadeusz Różewicz słuchał ciszy ruin i zapisywał ją w swoich wierszach, jakby wrocławski gruz był dowodem, że każde słowo trzeba będzie od nowa oczyścić, odbudować, osadzić w prawdzie. Ale to Marek Hłasko wprowadził do tego miasta bunt, brud i gniew. Wrocław Hłaski to nie panorama mostów, lecz zaplecze barów mlecznych, dworców, podwórek, gdzie życie pachnie benzyną, znojem, rozczarowaniem i walką. Hłasko, który po wojnie miał ledwie kilkanaście lat, zobaczył we Wrocławiu nie tyle miasto przyszłości, ile miasto utraconej niewinności. Tu rodził się jego mit – młodego, zbuntowanego pisarza, który w ruinach nowego świata widział tylko jego kłamstwo, intuicyjnie sięgając za kotarę, badając, co prawdziwe, a co nie. Wrocław był dla niego nie domem, lecz polem walki: o prawdę, o sens, o godność, o przyszłość i to, co dalej. Gdy inni chcieli odbudowywać, on chciał rozbierać: aż do gołego, bolesnego rdzenia rzeczywistości. Bo żeby coś naprawdę odbudować, trzeba najpierw wiedzieć, co runęło.
Wrocław Hłaski i Różewicza to dwa bieguny jednego doświadczenia. Z jednej strony cisza po katastrofie, z drugiej krzyk przeciwko nowemu fałszowi, który wyrastał na gruzach tamtego. I właśnie między tymi dwiema tonacjami rozgrywa się wrocławska opowieść o XX wieku: opowieść o ludziach, którzy przestali wierzyć w wielkie słowa, ale wciąż wierzyli w to, że trzeba mówić. A potem po nich przyszli inni: Olga Tokarczuk, której Dolny Śląsk stał się mitem o pamięci, lokalności, podróży i przemianie; Marek Krajewski, który z mroku przedwojennego Breslau wydobył zbrodnię i melancholię; Karol Maliszewski, który potrafił z codziennych zdarzeń wydobywać metafizykę, tak jakby była ona codziennością, po którą sięgnąć można, spacerując po brukowanych ulicach. Wszyscy oni, w różny sposób, dopisywali nowe zdania do tej niekończącej się opowieści o mieście, które musi wciąż tłumaczyć samo siebie – nawet przed sobą.
Wrocław, choć odbudowany, jest bowiem miastem do odbudowania: w sensie duchowym, symbolicznym, językowym, semantycznym. Każde pokolenie na nowo buduje jego sens, tak jak dawni osadnicy składali cegły na miejscu, które nie należało jeszcze do nich. Bo Wrocław nigdy nie był „gotowy”. Jest raczej jak palimpsest, zapisany, zmazany, zapisany znowu. I tak w kółko.
Kiedy bowiem chodzi się po jego ulicach, czuje się, że to miasto wciąż zadaje pytania. O pamięć, o tożsamość, o wspólnotę, o człowieka w końcu, który spacerując, stawia swoje kroki na bruku, jakby chciał zostawić ślad swojej obecności w tej wielowiekowej opowieści. Pyta także o to, jak żyć w miejscu, które tak wiele razy zaczynało od początku: po zniszczeniach, podziałach, po utracie i odzyskaniu nadziei, upadkach i wzlotach, walce z żywiołami natury. Bo to miasto, zbudowane na ruinach i marzeniach, stało się czymś więcej niż tylko przestrzenią życia: jest swoistym laboratorium pokoju, w którym historia i teraźniejszość próbują ze sobą rozmawiać, za przestrzeń dialogu uznając ludzki trud i wolę działania. Tu, między pamięcią a przyszłością, człowiek uczy się na nowo, co znaczy współistnieć: z innymi, z sobą samym, z tym, co przynosi czas; o tym pisali poeci. Wrocław jest więc nie tylko miastem literatury, ale też metaforą Europy. Kontynentu, który wciąż próbuje odbudować się z własnych ruin, i to nie z cegieł, lecz z wartości. Miasto nad Odrą uczy nas, że prawdziwa odbudowa nie polega na odtworzeniu przeszłości, lecz na umiejętności jej przyjęcia. Nie da się żyć w ruinach, ale można żyć z pamięcią o nich, nadając im sens i nadbudowując je.
.Wrocław to też miasto, które się nie kończy. Miasto, które mówi czasem po polsku, czasem po niemiecku, czasem po czesku, a czasem po prostu milczeniem nad Odrą. Miasto, które przetrwało, bo nauczyło się przebaczać, i dzięki temu jest miastem, które wciąż odbudowuje człowieka.





