Michał KŁOSOWSKI: Droga Leona XIV

Droga Leona XIV

Photo of Michał KŁOSOWSKI

Michał KŁOSOWSKI

Zastępca Redaktora Naczelnego „Wszystko co Najważniejsze”, szef działu projektów międzynarodowych Instytutu Nowych Mediów, publikuje w prasie polskiej i zagranicznej. Autor programów radiowych i telewizyjnych. Stypendysta Departamentu Stanu USA oraz Instytutu Kultury Świętego Jana Pawła II rzymskiego Angelicum. Ukończył studia na Uniwersytecie Jagiellońskim, Uniwersytecie Papieskim Jana Pawła II w Krakowie i London University of Arts.

Ryc.Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autora

W świecie, który staje się coraz bardziej policentryczny, papież nie może być już tylko „Rzymianinem” w sensie kulturowym, ale człowiekiem, który łączy wiele światów: języków, doświadczeń, duchowości. De facto więc wraca do tejże rzymskości rdzenia: caput mundi – pisze Michał KŁOSOWSKI

.Wybór kardynała Roberta Prevosta na papieża Leona XIV to zarówno świadectwo manifestacji ludu, które rozpoczęło się spontaniczną, ale niezwykle intensywną obecnością setek tysięcy wiernych w Watykanie i wzdłuż wiodącej do Watykanu via Conciliazione już od momentu hospitalizacji i śmierci Franciszka, jak i pewnej ciągłości. Był to moment, w którym niewidzialna siła wiernych i ich wpływ „z dołu” dotarły do samego centrum Watykanu, niewątpliwie zmęczonego ostatnimi latami pontyfikatu Franciszka i wszechobecnością jezuitów. Proces konklawe 2025 ukazał bowiem nie tylko polityczne kalibracje wśród purpuratów, ale i duchową nić, która łączy Kościół instytucjonalny ze wspólnotą wiernych.

Kardynał Robert Prevost przez lata funkcjonował „na pograniczu” – Ameryki Łacińskiej i Europy, misjonarskiej prostoty i watykańskiego rygoryzmu. Jako prefekt Dykasterii ds. Biskupów budował mosty między episkopatami, słuchał lokalnych głosów i odczytywał znaki czasu. Jego wybór był odpowiedzią nie tylko na pytanie „kto ma prowadzić?”, ale i „dokąd mamy iść?”, postawione w procesie synodalnym jeszcze przez papieża Franciszka. Wybór papieża „z międzyświata” to była manifestacja dążenia ludu do Kościoła inkluzywnego i refleksyjnego, lepiej słuchającego różnych tonów rzeczywistości, a nie tylko jednego, narzuconego – czy to konserwatywnego, czy liberalnego.

John Prevost, brat papieża, trafnie podsumował w brytyjskim „The Guardian” jego charakter: „Middle of the road” – ani skrajnie konserwatywny, ani rewolucyjnie progresywny. To określenie niesie w sobie coś więcej niż tylko wygodne polityczne wyważenie: oddaje głęboką duchową intuicję, że Kościół potrzebuje obecnie pasterza, który nie ulega naciskom ani skrajnej prawicy, marzącej o restauracji trydenckiej liturgii i potępienia modernizmu, ani środowisk forsujących radykalną reformę doktryny moralnej czy struktur władzy. Wybór kard. Roberta Prevosta to więc nie tyle kompromis, ile świadome wskazanie na drogę dialogu, cierpliwości i rozeznania, drogę, którą rozpoznaje i wspiera wielu wiernych na całym świecie, choć może nie tak wielu biskupów, uwikłanych w lokalną, a czasem nawet narodową politykę.

Manifestacja ludu, której konsekwencją był wybór kardynała Roberta Prevosta, wyrażała się nie tyle w demonstracjach czy medialnych apelach, ile właśnie w tej cichej, ale masowej potrzebie przewodnika, który potrafi połączyć ogień i wodę – katolików z Północy i Południa, duchowieństwo i świeckich, tradycję i otwartość, stary i nowy świat. Leon XIV staje się odpowiedzią na soborową intuicję Ludu Bożego, który coraz wyraźniej komunikuje, że prawdziwa jedność nie polega na narzuceniu jednej wizji, lecz na umiejętności życia w napięciu – bez ucieczki w uproszczenia. Papież „ze środka drogi” staje się więc nie tyle środkiem między skrajnościami, ile symbolem duchowej dojrzałości Kościoła, który dojrzewa przez napięcia, nie przez ich unikanie.

Wybór kardynała Roberta Prevosta na Stolicę Piotrową był oczywiście zaskoczeniem dla wielu obserwatorów, ale dla tych, którzy śledzili bieg pontyfikatu Franciszka i narastające napięcia w Kościele powszechnym, miał w sobie głęboką logikę. Kardynał Robert Prevost nie był „papabile” w klasycznym tego słowa znaczeniu – nie był medialnym kandydatem, nie stał na czele żadnego z wyraźnie zarysowanych bloków, nie miał za sobą dużego zaplecza kurialnego ani twardego lobby progresywnego. A jednak to właśnie on uosabiał coś, czego szukała duża część Kościoła: zdolność łączenia przeciwieństw, słuchania różnych wrażliwości i szukania realnych duszpasterskich odpowiedzi w świecie, który przestał być jednolity, a jest coraz bardziej wielobiegunowy i polifoniczny. Jednocześnie był znany i rozpoznawalny wśród kleru, choć może mniej wśród dziennikarzy czy samych wiernych.

Bo kardynał Robert Francis Prevost przez lata funkcjonował „na pograniczu” i w wielogłosie – Ameryki Łacińskiej i Europy, misjonarskiej prostoty i watykańskiego rygoryzmu, teologicznej ortodoksji i duszpasterskiej elastyczności. Pochodzi z Chicago, przez dekady posługiwał jako zakonnik i biskup w Peru, osiadł zaś w Rzymie, centrum Kościoła, ściągnięty tu niejako przez papieża Franciszka. Był człowiekiem, który nie tylko znał świat globalnego Południa, ale był przez niego uformowany – nie jako obserwator, ale jako uczestnik. Tam nauczył się, że Kościół musi być obecny nie jako strażnik prawdy z góry, ale jako towarzysz, który słucha, rozeznaje i działa w konkretnej sytuacji. A to pomysł na Kościół, przy którym twardo obstawał poprzedni papież.

Jako prefekt Dykasterii ds. Biskupów Robert Prevost odegrał kluczową rolę w reformowaniu sposobu doboru hierarchów na całym świecie. Jego podejście było mniej „technokratyczne”, a bardziej synodalne: słuchać lokalnych wspólnot, rozumieć ich realia, uwzględniać różnorodność duchowości, kultur, wyznań oraz wyzwań. Wielokrotnie w swoich działaniach kierował się nie tyle logiką „przywiezienia” biskupa z zewnątrz, ile umocnienia pasterzy wyrastających z kontekstu lokalnego, dobrze rozumiejących swoje owczarnie. Ten styl zarządzania był nie tylko zgodny z duchem Franciszka, ale przygotowywał grunt pod nowy model Kościoła, który wyłania się dzisiaj.

Wybór papieża „z międzyświata” to więc manifestacja nowego typu katolickiej świadomości. Ludu, który nie potrzebuje już mocnego centrum narzucającego jedną linię, lecz Kościoła refleksyjnego, który zna swoją różnorodność i akceptuje ją jako dar, a nie zagrożenie i w tej różnorodności, w oparciu o Chrystusa, próbuje dialogować ze sobą i z otaczającą rzeczywistością. W świecie, który staje się coraz bardziej policentryczny, papież nie może być już tylko „Rzymianinem” w sensie kulturowym, ale człowiekiem, który łączy wiele światów: języków, doświadczeń, duchowości. De facto więc wraca do tejże rzymskości rdzenia: caput mundi.

To właśnie jest pragmatyzm synodalny rozumiany nie jako rewolucja doktrynalna, nie dekonstrukcja tradycji, ale próba zbudowania nowej formy jedności w wielości. To styl, który odrzuca zarówno klerykalny centralizm, jak i utopijny egalitaryzm, a stawia na rozeznanie, wspólnotę i czas. W tym sensie Leon XIV nie tyle zrywa z tradycją, ile ją reinterpretuje: ukazuje, że wierność nie musi oznaczać stagnacji, a zmiana nie musi oznaczać zdrady. I że nie wszystkie zmiany są konieczne.

W świecie, gdzie coraz trudniej o jednoznaczne autorytety, a Kościół mierzy się z kryzysami tożsamości i wiarygodności, taki synodalny papież może stać się figurą proroczą nie przez spektakularne gesty, lecz przez codzienne budowanie przestrzeni dialogu i odpowiedzialności, codzienne ukazywanie się wiernym. Pragmatyzm Leona XIV, jego język, gesty, wybory personalne i sposób zarządzania pokazują już teraz, że pontyfikat może być szkołą słuchania, nie tylko nauczania. I być może właśnie tego dziś najbardziej potrzebuje Kościół: nie nowej doktryny, lecz nowego stylu obecności w świecie, w którym komunikatów jest znacznie więcej niż odbiorców; w świecie, który krzyczy jak nigdy dotąd; w świecie postępującej AI-demii, gdzie tworzone cyfrowo przez sztuczną inteligencję treści zaczynają zalewać rzeczywistość.

Wybór kardynała Roberta Prevosta na papieża Leona XIV to więc coś więcej niż tylko kolejny rozdział w dziejach papiestwa. To manifest. Manifestacja ludu, który mówi: „dosyć”. Dosyć wykorzystywania Kościoła jako narzędzia w politycznych wojnach kulturowych. Dosyć sprowadzania duchowości do sojuszy z ideologiami. Dosyć czarno-białego myślenia, które przez lata dzieliło katolików na „prawdziwych” i „progresywnych”, „wiernych” i „zdrajców”.

W sercu tego wyboru nie stoi ideologia, lecz pragnienie. Pragnienie Kościoła, który znowu potrafi słuchać, rozeznawać, być obecnym nie tylko w doktrynie, ale i w życiu. Leona XIV nie wybrali ani konserwatyści, ani progresiści. Wybrał go lud Kościoła – znużony grą o wpływy, a spragniony jedności – jasno deklamując to zgromadzonym w kaplicy Sykstyńskiej hierarchom.

Symboliczne znaczenie pontyfikatu Leona XIV rysuje się więc szczególnie wyraźnie na tle głębokiej polaryzacji amerykańskiego katolicyzmu. Kościoła, który w ostatnich dekadach coraz częściej przypominał odprysk partyjnego sporu niż Ciało Mistyczne Chrystusa, a który w ostatnich latach uformowany został przez kryzysy silniejsze może niż gdzie indziej. Ale też Kościoła, który przez te kryzysy przeszedł i wyszedł z nich silniejszy. A amerykański katolik był często definiowany nawet nie tyle przez sakramenty, ile przez to, czy głosował na Trumpa, popierał Bidenową politykę imigracyjną, czy uczestniczył w Marszu dla Życia. Śmiało można powiedzieć, że był to Kościół nie tyle czasów ostatecznych, ile wojen kulturowych. Tymczasem kardynał Robert Prevost – zakonnik z Chicago, ale z duszą peruwiańskiego misjonarza – był przez całe życie w opozycji do takich uproszczeń. Nie odcinał się od kwestii moralnych, ale rozumiał, że moralność bez kontekstu i miłosierdzia zamienia się w dogmatyczne narzędzie opresji. Nie relatywizował doktryny, ale wiedział, że każda doktryna bez duszpasterskiej mądrości staje się pusta i w konsekwencji upadnie.

W tym sensie jego wybór to duchowe przeciwieństwo polaryzacji. Kiedy wielu mówiło, że oto amerykański prezydent zapewnił sobie poparcie w Watykanie, coraz bardziej oczywiste stawało się, że to kandydat tak samo antytrumpowski, jak i antywoke’owy jednocześnie, jeśli odrzucić powierzchowność etykiet. Ale nie jest to też kościelna próba zbudowania „trzeciej drogi” w stylu PR-owego centrum. To raczej synodalny realizm: uznanie, że świat jest złożony, że odpowiedzi nie zawsze są jednoznaczne i że Kościół musi być miejscem, które potrafi to przyjąć, nie gubiąc tożsamości, lecz właśnie dzięki niej.

Ten nowy klimat nie przyszedł znikąd. Media społecznościowe odegrały kluczową rolę w kształtowaniu percepcji konklawe, a wybór Leona XIV odbił się szerokim echem nie tylko w tradycyjnych mediach katolickich. Reddit, Bluesky, Mastodon, a nawet TikTok tętniły komentarzami ludzi młodych, zmęczonych zamkniętym językiem Watykanu, a jednocześnie pragnących czegoś więcej niż cyniczna wiara „na próbę”. Czy kardynałowie byli wolni od tych głosów? Cóż, w trakcie głosowań na pewno. Ale wcześniej?

W tych dyskusjach powracały trzy słowa: misja, prostota, słuchanie. Ludzie nie pisali o kardynale Robercie Prevoście jako o „progresiście” czy „liberale”. Pisali o nim jako o „człowieku dialogu”, o „tym, który zna Południe świata”. Dla wielu z nich, zwłaszcza tych, którzy dorastali w cieniu skandali, upolitycznienia wiary i obojętności instytucji, ten wybór był sygnałem, że Kościół jednak potrafi odpowiedzieć na ich pragnienia. I dał im jakiś zastrzyk nadziei.

To kolejny wymiar manifestacji ludu. Nie tyle bunt przeciwko władzy, ile cicha internetowa rewolucja pokolenia, które nie chce już być tylko odbiorcą treści, ale aktywnym uczestnikiem wspólnoty. Dla tego pokolenia Kościół nie może być jedynie miejscem przynależności, lecz musi być przestrzenią życia, w której już nie tylko grzeczne zachowanie czy schludny ubiór odgrywają rolę. Ma być miejscem, gdzie można zadawać pytania bez lęku, mówić o słabościach bez wstydu, dzielić się wiarą bez konieczności podpisywania się pod etykietami.

.Stąd nie sposób zrozumieć wyzwań nowego pontyfikatu bez spojrzenia na symboliczną, niemal ikoniczną scenę z czasów Franciszka: umieszczenie figurki Pachamamy w rzymskim kościele podczas Synodu Amazońskiego. Była to scena, która głęboko podzieliła katolików. Dla jednych była znakiem otwartości na lokalną kulturę. Dla innych było to bluźniercze zamazanie granic. Dla wszystkich jednak był to znak, że Kościół wchodzi w epokę napięć między tożsamością a inkluzywnością. Bo nie było innego wyjścia.

Fragment najnowszej książki „Droga Leona”, wyd. „Wszystko co Najważniejsze”, 2025 [LINK]

Michał Kłosowski

Tekst ukazał się w nr 72 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [PRENUMERATA: Sklep Idei LINK >>>]. Miesięcznik dostępny także w ebooku „Wszystko co Najważniejsze” [e-booki Wszystko co Najważniejsze w Legimi.pl LINK >>>].

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 18 listopada 2025