Aaron WELMAN: "Widmo Proroka"

"Widmo Proroka"

Photo of Aaron WELMAN

Aaron WELMAN

Absolwent stosunków międzykulturowych Wydziału Orientalistycznego Uniwersytetu Warszawskiego. Kontynuuje badania nad problemami wielokulturowego świata. Wydawca, działacz społeczny, menedżer kultury. Wiceprezes zarządu Stowarzyszenia Inicjatywa "Razem".

Religijny ekstremizm, rozbieżne wartości, brak zrozumienia. Gwałtowny wzrost popularności frakcji nacjonalistycznych i antyimigracyjnych. Coraz głośniej w Europie słychać o klęsce projektu multikulti. Czy rzeczywiście w Starym Świecie doszło do huntingtonowskiego zderzenia cywilizacji?

.Dzień w dzień w zachodnich mediach, zwłaszcza konserwatywnych, poruszany jest problem mniejszości muzułmańskiej. Zwłaszcza w kontekście rosnącego zagrożenia ze strony dżihadystów, odgrażających się rzuceniem Zachodu na kolana. Jeśli słyszymy o kolejnym makabrycznym czynie morderców z Państwa Islamskiego (ISIS), Al-Kaidy, Al-Shabab i innych, to uwagę publiczności kieruje się na problemy wewnętrzne poszczególnych państw Europy, w których realizowana była polityka wielokulturowości.

Rosnącą nieufność wobec muzułmanów liberalne środowiska próbowały tłumić tłumaczeniem, iż zamachy w Madrycie czy Londynie mają charakter polityczny i są pokłosiem interwencyjnej polityki Stanów Zjednoczonych oraz ich sojuszników na Bliskim Wschodzie. Zaś zwykli obywatele afrykańskiego czy azjatyckiego pochodzenia nie identyfikują się z zamachowcami i preferują zachodni styl życia.

Ale jak zakwalifikować głośne protesty muzułmanów w krajach arabskich w wyniku publikacji karykatur Mahometa, opublikowanych przez duński dziennik „Jyllands-Posten” w 2005 roku? Ten kategoryczny sprzeciw wobec jakiejkolwiek krytyki islamu przybrał tragiczny charakter. Skrajnymi przypadkami były zabójstwo reżysera Theo van Gogha za stworzenie antyislamskiego dokumentu „Posłuszeństwo” („Submission”) czy atak na redakcję satyrycznego pisma „Charlie Hebdo”.

Sprawy nie ułatwiają postulaty wprowadzenia w niektórych dzielnicach Londynu prawa opartego na szariacie.

Dla niejednego rdzennego Europejczyka, wychowanego w duchu innych wartości może to być niepokojący sygnał, zważywszy, iż muzułmanie są mniejszością o bardzo szybkim przyroście naturalnym.

Te czynniki, w połączeniu z kryzysem ekonomicznym w Europie, sprawiły, że coraz bardziej rośnie poparcie dla frakcji nacjonalistycznych. Dowodem trendu mogą być choćby ostatnie wybory do Parlamentu Europejskiego, w których frakcje narodowe odnotowały najwyższy wynik od początku istnienia tej instytucji. Niektórzy komentatorzy uważają, że de facto trwa wojna cywilizacyjna. Niesłusznie. Jeśli już, jest to wojna o podłożu czysto politycznym, gra, w której bierze udział wiele pionków na usługach tych, którzy chcą coś zyskać.

Przestrzeń zderzenia zasad

.Gdyby Samuel Huntington żył, prawdopodobnie byłby dziś stałym bywalcem wszelakich debat telewizyjnych. Jego teoria zasygnalizowana w eseju „Zderzenie cywilizacji” („The clash of civilizations”), wypuszczonym w 1993 roku przez magazyn „Foreign Affairs”, była odpowiedzią na optymistyczną, aczkolwiek w ostatecznym rozrachunku fałszywą wizję Francisco Fukuyamy „końca historii”, zakładającej wykreowanie się jednolitego ładu światowego, zmierzającego do liberalnej demokracji.

Huntington twierdził, że kolejne konflikty będą opierać się na różnicach kulturowych i wyznawanych wartościach, a ich nośnikiem mają być religie. Trudno sobie wyobrazić, by w globalnej wiosce, w której (wraz z rozwojem społeczeństwa informacyjnego) upadają kolejne granice, miałoby nie dojść do konfliktów w przestrzeni zasad. W końcu nie wszyscy przecież są wyznawcami idei praw człowieka, opierającej się na oświeceniowym dziedzictwie.

Tezy Huntingtona zostały poddane surowej krytyce. Głównym przedmiotem oceny był sam termin „cywilizacja” (mętny z naukowej perspektywy) oraz arbitralne granice, jakie politolog wytyczył między poszczególnymi „blokami stronnictw” (zachodnim, prawosławnym, hinduskim etc.), pomijając zjawisko wspólnego oddziaływania i przepływu kulturowego (na co wskazywał Norman Davies). Krytyka koncepcji Huntingtona odnosiła się do wewnętrznej dynamiki „cywilizacji” i częstych konfliktów w obrębie ich granic (przykładem wojna iracko-irańska, która pochłonęła miliony ofiar). Zwracano też uwagę na częste zawieranie sojuszy przez państwa z jednego kręgu kulturowego z krajami spoza niego (alians Stanów Zjednoczonych z Arabią Saudyjską).

Środowiska socjaldemokratyczne (zwłaszcza francuskie, jak choćby tradycyjnie antyamerykański „Le Monde”) uznały, iż teoria geopolityczna o zderzeniu cywilizacji miała usankcjonować amerykański interwencjonizm na Bliskim Wschodzie. Po 11 września 2001 roku niejeden obserwator uznał jednak (przynajmniej w części) zasadność słów politologa. Dla niektórych komentatorów Samuel Huntington stał się wręcz prorokiem. Gdyby jednak skupić się na tym, jak media przedstawiały świat islamu przed zamachami na World Trade Center, można odnieść wrażenie, że był on sprowadzany do dwóch tematów: wojny z Zatoce Perskiej oraz egzotycznej, odmiennej, kultury, która egzystuje gdzieś daleko.

Tożsamość ludzi niewidzialnych

.Tymczasem w Europie Zachodniej wychowywały się już pierwsze i drugie pokolenia potomków imigrantów, którzy przed dekadami przybyli do państw uprzemysłowionych, by szukać lepszego życia. To uchodźcy z krajów pogrążonych wojną i prześladowaniami, ubodzy obywatele dawnych kolonii, ściągnięci jako tania siła robocza, przez swych dawnych, zamorskich suwerenów. To pracownicy najemni, którzy mieli przyjechać tylko „na chwilę”, a zostali całe życie. To Arabowie z Maghrebu i Bliskiego Wschodu, Turcy, Pakistańczycy, Banglijczycy, Indusi, czarnoskórzy obywatele państw rozległej Afryki Subsaharyjskiej, Irańczycy.

Trafiali do rozwiniętych państw Starego Kontynentu na różnych warunkach. Spotykali się z odmienną polityką imigracyjną. Francja traktowała mieszkańców Maghrebu jako swoich obywateli i oczekiwała pełnej asymilacji. Przybysze mieli stać się wzorowymi Francuzami. Holendrzy z Brytyjczykami realizowali „model sałatkowy”, czyli politykę multikulturalizmu, próbując stworzyć społeczeństwo oparte na pluralizmie, zachęcając do krzewienia i podtrzymywania własnego dziedzictwa oraz integrowania się z innymi w ramach wymiany kulturowej i ideowej.

Z kolei Republika Federalna Niemiec, przyjmując w 1961 roku Turków jako „gastarbeiterów”, nie prowadziła żadnej polityki wobec nich w kontekście integracji ani tym bardziej asymilacji. Nawet społeczeństwo niemieckie traktowało ich jak niewidzialnych ludzi, którzy mieli wykonywać prace, jakimi gospodarze sami nie byli zainteresowani. Po kilku latach przybysze mieli wrócić tam, skąd przybyli.

Sam fakt, że często mówi się o muzułmanach, jakby to była jednorodna poglądowo rzesza ludzi, świadczy, że edukacja wielokulturowa jest wciąż na niskim poziomie albo że w ogóle jej nie ma.

Po 11 września 2001 roku, opierając swą wiedzę wyłącznie na mediach można było odnieść wrażenie, że każdy wyznawca islamu może być potencjalnym zamachowcem, zagrażającym ładowi społecznemu na Zachodzie.

W rzeczywistości islam jest bardziej zróżnicowany i zdecentralizowany niż chrześcijaństwo. Przede wszystkim, muzułmanie nie mają odpowiednika papieża ani Kongregacji Nauki i Wiary, która rozwiązywałaby spory natury dogmatycznej. Każdy może interpretować Koran jak chce. Oczywiście każdy, kto zna klasyczny język arabski. A nie jest to powszechna umiejętność. Język ten jest wpół wymarły. Ponadto współczesna wersja uległa tak silnej regionalizacji, że dialekt marokański, egipski czy syryjski mogłyby być z powodzeniem uznane za odrębne mowy.

Poza tym Arabowie według różnych szacunków stanowią de facto jedynie od 18 do 25 procent ogółu wyznawców islamu. A przeciętny Europejczyk utożsamia muzułmanina wyłącznie z nacją, z której wywodził się prorok Mahomet, ostatecznie z Turkami. Fakt, iż religia ta skupia wyznawców wywodzących się z różnych szerokości i długości geograficznych, sprawia, że istnieją odmienne zapatrywania na religię, a ona sama niejednokrotnie wtapiała się w miejscowe zwyczaje wywodzące się z czasów na długo przed jej powstaniem. Podobnie zresztą było ze chrześcijaństwem.

Jednym z takich plemiennych zwyczajów jest chociażby praktyka obrzezania kobiet w Afryce Subsaharyjskiej. Różnice religijne między odłamami, ale także w obrębie danej tradycji (sunnickiej czy szyickiej) są na tyle silne, że w Holandii istnieją meczety dla poszczególnych mniejszości narodowych. W Niemczech islam w ogóle nie ma statusu związku wyznaniowego. Dzięki temu właśnie, że nie ma przywództwa i jednolitej doktryny, pod którą można zrzeszyć całą mniejszość religijną. Poza tym pośród wyznawców istnieją konflikty polityczne, czego najlepszym przykładem jest problem turecko-kurdyjski. Znów wraca dylemat słabej edukacji wielokulturowej, choć teologia islamska pojawiła się na uczelniach wyższych (w Tübingen, Norymberdze, Münsterze i Frankfurcie). Daje to szanse kontrolowania edukacji imamów w zakresie euroislamu, kształcących następnie nowe pokolenia muzułmanów.

.A jednak zamach na World Trade Center w 2001 roku uznano za wypowiedzenie wojny nie tylko Stanom Zjednoczonym, ale i całemu Zachodowi. Według Osamy bin Ladena był to akt dżihadu, czyli (w tym kontekście) walki obronnej przeciwko tyranii Stanów Zjednoczonych i ich sojuszników na Bliskim Wschodzie. Państwa świata arabskiego w większości oficjalnie nie poparły wezwań terrorysty do wspólnej walki z najeźdźcą, gdyż nie był on autorytetem w ich kręgu cywilizacyjnym. Mimo to przyczyny polityczne dały pożywkę religijnemu ekstremizmowi, który zaczął podpalać fundamenty od dekad budowanego pluralizmu kulturowego w krajach Zachodu i obnażać jego słabości.

Deklaracja konstruktywnej różnorodności

.Jerzy Smolicz, socjolog i twórca australijskiego modelu polityki multikulturowej, zaproponował wprowadzenie paradygmatu „konstruktywnej różnorodności”. Otóż idea ta zakładała odrzucenie francuskiego monizmu (wzoru „idealnego Francuza”) oraz zjawiska „melting pot” (czyli „tygla narodów”, który miałby stopić różne nacje w jedną) poprzez odrzucenie narodu przewodniego (w tym przypadku pochodzenia brytyjskiego, spośród którego wywodzi się wciąż około 70 procent obywateli). Namawiał do uznania, że każda mniejszość może swobodnie krzewić rodzimą kulturę oraz będzie traktowana na równi z innymi.

Australia została uznana za dom wszystkich imigrantów, nie mających wspólnego pochodzenia. Każda osoba poszukująca lepszego życia może przyczynić się do rozwoju społeczeństwa obywatelskiego. Takie myślenie nastąpiło po latach siedemdziesiątych. Najpierw rząd z Canberry rozpoczął rozmowy z Aborygenami na rzecz pojednania kultur po latach segregacji i prześladowań. Następnie, mimo chwilowego wzrostu znaczenia partii nacjonalistycznej „Jeden Naród”, przybyła pierwsza wielka fala imigrantów z Indochin, głównie z Wietnamu. Wspomniana konstruktywna różnorodność miała się jednak opierać na zaakceptowaniu kilku wspólnych mianowników, jakie owe narody miałyby łączyć (język angielski, poszanowanie demokracji i praworządności, wolny rynek).

Profesor Smolicz, świadom zagrożeń, które pojawiły się po 11 września, czyli terroryzmu, ale również masowego napływu nielegalnych imigrantów z Azji, dostrzegł jednak ryzyko zachwiania równowagi społecznej budowanej przez kraj od dekad poprzez umacnianie się postaw etnocentrycznych. Zauważył przy tym, że jedynym wyjściem jest dialog międzykulturowy oraz rozszerzenie parasola ochronnego nad narodem australijskim. Owym zabezpieczeniem według Michaela Kirby’ego miało być dodanie do konstytucji zapisów Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka. Uważano je za na tyle oczywiste i powszechne, że respektowanie ich zapewni zachowanie równowagi społecznej.

Wartości te są jednak uniwersalne wyłącznie z punktu widzenia państw wywodzących się z judeochrześcijańskiego kręgu kulturowego. Świat arabski nie przeszedł tych samych przemian cywilizacyjnych. W islamie nie istnieje rozdział sfery sacrum i profanum (wszystko jest święte), a w większości państw muzułmańskich nigdy nie doszło do sekularyzacji władzy świeckiej. Dlatego Deklaracja Praw Człowieka nie została podpisana przez większość krajów arabskich.

Religia jest bowiem podstawą obowiązującego prawa albo prawem samym w sobie (szariat). Doprowadziło to do sytuacji, w której świat arabski uchwalił swoją wersję dokumentu – Kairską Deklarację Praw Człowieka (KDPC). Na pozór jest ona podobna do oryginalnej, z pewnymi tylko różnicami (dopuszczenie kary śmierci). Jest ona uznawana za przykład porozumienia „islamu ugodowego” (radykałowie by ją odrzucili) i, co ważne z punktu widzenia tożsamości, jest to „ich” dokument, a nie „tych z Zachodu”.

Deklaracja Praw Człowieka ONZ być może nie bierze pod uwagę kulturowego kontekstu narodów z całego świata, lecz w przeciwieństwie do jej kairskiej wersji rzeczywiście stara się być neutralna. Nie uznaje supremacji żadnej religii, daje prawo do stanowienia o sobie. Z islamu jako totalistycznej religii wyłania się prędzej obraz obowiązków i zasad, których należy przestrzegać. Według KDPC gwarantowana jest wolność słowa w ramach szariatu, lecz krytyka religii islamskiej według szariatu jest karalna. Innym przykładem jest pozorna gwarancja wolności wyznania, podczas gdy muzułmanin decydując się na konwersję lub apostazję gwarantuje sobie karę śmierci.

Siła islamskiego Oświecenia

.Starcie wartości w huntingtonowskim duchu zaczęło być widoczne w Europie, gdzie część muzułmanów jest przeświadczona, że wszędzie, gdzie znajdują się wyznawcy islamu, tam obowiązują ich zasady. Takiego zdania był Mohammed Bouyeri, syn marokańskich imigrantów, który najpierw zastrzelił Theo van Gogha, a potem poderżnął mu gardło. Był przekonany, że broni swej wiary.

Zamordowany reżyser wraz z somalijską „zdrajczynią” wiary Ayaan Hirsi Ali stworzył film „Posłuszeństwo”, agresywny obraz krytykujący islam i zarzucający mu uprzedmiotowienie kobiet. Produkcja szokowała, gdyż pojawiały się w niej nagie kobiety w hidżabach, z wymalowanymi na ciele wersetami Koranu. Van Gogh, choć miał opinię prowokatora i kpił sobie z rodzimej poprawności politycznej, żył jednak w przeświadczeniu, że korzysta w pełni ze swej wolności słowa. Podobnie jak francuscy satyrycy z „Charlie Hebdo”, zanim zostali zastrzeleni przez „samotnych wilków” Państwa Islamskiego w swej redakcji.

.Bierność obrońców multi-kulti w wydaniu bezkrytycznego relatywizmu kulturowego wobec problemu ekstremistów, wraz z zaognianiem się sytuacji politycznej i kryzysu ekonomicznego, spowodowały, że nastroje w społeczeństwach europejskich zaczęły stawać się bardziej wrogie. Pojawił się opór wobec politpoprawnej wykładni, lecz krytycy ci w najlepszym razie wywodzili się ze środowisk konserwatywnych (Søren Pape Poulsen z duńskiej Det Konservative Folkeparti, przy okazji zadeklarowany homoseksualista), w najgorszym – z frakcji narodowych (Marine Le Pen) i otwarcie antyimigracyjnych (Geert Wilders z holenderskiej VVD), uznający powszechnie grupy przybyszów za niepożądane i obciążając je grupową odpowiedzialnością za czyny radykalnych jednostek.

Stronnictwa polityczne, wyczuwając coraz większe napięcia społeczne, w łatwy sposób mogły uzyskać głosy w wyborach. Musiało też wreszcie dojść do tragicznej w skutkach „rekonkwisty” w wydaniu Andersa Breivika, który w 2011 roku dokonał zamachu na siedzibę premiera Norwegii oraz masakry na wyspie Utoya podczas zjazdu młodzieżówki Partii Pracy. Breivik nie uderzył bezpośrednio w przypadkowych imigrantów, ale w osoby, które w jego mniemaniu były odpowiedzialne za norweski multikulturalizm.

Socjaldemokraci europejscy (zamiast zmierzyć się z rzeczywistością realnego zagrożenia ze strony islamskiego ekstremizmu i spróbować ugasić coraz większy pożar) woleli jakąkolwiek społeczną krytykę popartą rzeczowymi argumentami uznać za rasizm i dyskryminację.

Milkli z kolei na widok transparentów niesionych przez demonstrantów, mówiących o konieczności ścięcia głów osobom „obrażającym” islam, co najwyżej uznając tego typu zjawiska za „marginalne”.

W opozycji jednak stają sami muzułmanie, którzy otwarcie krytykują polityczny islam oraz jego wtrącanie się do spraw państwowych i indywidualnych praw człowieka. Dziwią się, że Europa nie podejmuje obrony oświeceniowych wartości, które przez wieki wypracowywała i tak łatwo daje się sterroryzować.

Do osób reprezentujących taki pogląd należy Ayaan Hirsi Ali, która po śmierci van Gogha musiała się ukrywać, by uniknąć fatwy. W Holandii działała jako aktywistka społeczna i wspierała muzułmańskie kobiety, niewykształcone, zupełnie niedostosowane do życia w tym kraju, a za to często krzywdzone w domach. Krytykowała paternalistyczny system, zakładający jedynie bezrefleksyjne rozdawanie zasiłków rodzinnych na przeżycie, ale już nie przynoszący możliwości rozwoju, w tym kluczowej nauki języka niderlandzkiego, a tym samym stworzenia lepszych perspektyw na pracę. Ayaan Hirsi Ali języka nauczyła się prywatnie, za odłożone pieniądze, by móc skończyć studia.

Innym gorącym krytykiem islamu pokroju somalijskiej feministki był Afshin Ellian, wykładowca prawa na Uniwersytecie w Leiden, którego poglądy opisał w swej książce („Śmierć w Amsterdamie. Zabójstwo Theo van Gogha i granice tolerancji”) dziennikarz Ian Buruma. Według Irańczyka, „obywatelstwo demokratycznego państwa oznacza życie zgodne z prawem tego kraju. Demokracja liberalna nie może przetrwać, gdy część społeczeństwa uważa, że prawa boskie stoją wyżej niż te, które ustanawia człowiek. Należy bronić zdobyczy europejskiego Oświecenia. Jeśli będzie trzeba – siłą. Nie powinno być tak, że jakaś religia czy mniejszość nie może stać się przedmiotem krytyki czy drwiny”.

.Afshin Ellian uważa, że świat islamu musi – jak Europa – przejść przez swój etap Oświecenia i mieć swego Woltera czy Nietzschego. I że tacy ludzie jak on, Ayaan Hirshi Ali czy Salman Rushdie są w stanie zrewolucjonizować społeczeństwo muzułmańskie.

Choć socjaldemokratom zarzuca się bagatelizowanie problemu ekspansji politycznego islamu i głosów niektórych grup, jakoby powinno się wprowadzić szariat, to na pewno tego samego nie można powiedzieć o Ahmedzie Aboutalebie. Ten burmistrz Rotterdamu (miasta uznawanego za konserwatywne) z ramienia holenderskich laburzystów i sunnita o marokańskim pochodzeniu, stwierdził na antenie CNN: „Mogę powiedzieć to, czego moi koledzy nie mogą”.

Uznał, że nie ma w społeczeństwie miejsca dla ekstremistów, którzy nie chcą uszanować norm, w jakich ono funkcjonuje. Nie akceptował też tłumaczeń, że część muzułmanów radykalizuje się z powodu życia w nędzy. On sam wychował się w biednej rodzinie: „Ubóstwo powinno prowadzić nie do terroryzmu, ale do nauki, samorozwoju, poszukiwania rozwiązań, jak wspiąć się po drabinie społecznej”. Dobitnie stwierdził, że wszyscy, którzy nie zgadzają się z liberalnymi wartościami Holandii i chcą pod przymusem wymusić zmiany, powinni wyjechać: „Nie ma tu dla was miejsca!”.

Surowe zasady demagogów

.Niekiedy wśród krytyków ogółu muzułmańskich przybyszów do Europy pojawiają się głosy o zmowie wyznawców islamu zmierzającej do kolonizacji Starego Świata – doprowadzenia do ogromnego przyrostu naturalnego nowych dusz należących do Allaha w celu zdominowania rdzennych mieszkańców i przejęcia krajów. Ta kuriozalna teza, podsycająca jedynie strach i ksenofobię, nie bierze pod uwagę faktu, że wielu imigrantów przybywa do Europy jako uciekinierzy przed prześladowaniami politycznymi, na tle etnicznym, a nawet religijnym.

Trudno sobie wyobrazić, by poszczególne rządy były w zmowie i zaaranżowały spisek w celu wywołania islamskiej eksplozji demograficznej w Europie. Przede wszystkim jednak obywatele tych krajów wyjeżdżali ze swego macierzystego państwa z przyczyn ekonomicznych. Trafiając do Niemiec, Francji, Holandii, Włoch czy Wielkiej Brytanii, szukali perspektyw na lepsze życie. Część tam została zaproszona w ramach umowy międzypaństwowej. Część indywidualnie uzyskała zgody na wjazd. Jeszcze inni przybyli jako uchodźcy.

Europa jest atrakcyjna nie tylko dlatego, że nie ma w niej wojen i prześladowań, ale dzięki temu, że jest bogata i ma rozwinięty system pomocy społecznej.

Arabowie czy Turcy chętnie z takiego systemu czerpią pełnymi garściami, narażając się na komentarze typu „Zabierają nam pracę i żyją na nasz koszt”.

Tradycyjnie prowadzili rodziny wielodzietne (dzieci były zabezpieczeniem dla rodziców na starość), za co otrzymywali mieszkania oraz hojne świadczenia socjalne. Centrum badań społecznych Info GmbH opublikowało wyniki sondażu, według którego 46 procent Turków w przypadku nieotrzymania pomocy socjalnej podczas bezrobocia wyjechałoby z kraju. Według danych Federalnego Urzędu Pracy za 2013 rok, 352 231 obywateli kraju Atatürka pobierało różne świadczenia socjalne. To aż 23 procent ogółu tureckich imigrantów przebywających w Niemczech (w sumie żyje ich tam około 1,5 miliona).

Na drugim miejscu uplasowali się Polacy (70 540 osób na zasiłkach), choć ci, w przeciwieństwie do Turków, są chwaleni przez Niemców za szybką integrację, nie gettoizowanie się czy stwarzanie takich kłopotów jak niewysyłanie dzieci do szkoły czy odmowa uczenia się języka niemieckiego. RFN w końcu zaczęła ograniczać świadczenia socjalne, między innymi przestała wypłacać dodatki na dzieci, które żyją poza granicami Niemiec. Jej śladem poszły także Dania i Wielka Brytania, które przeprowadziły znaczące cięcia w świadczeniach socjalnych.

.We Francji przez dekady obywatele Maghrebu i Czarnej Afryki (najpierw ulokowani na przedmieściach Paryża) pracowali jako tania siła robocza. Gdy zaczęto zamykać fabryki, zostali pozostawieni sami sobie, z socjałem i mieszkaniami, ale bez dostępu do kultury i porządnej edukacji. Wielu udało się przekupić zasiłkami. Nie odważyli się zawalczyć o awans społeczny. Jednocześnie państwo oczekiwało od nich pełnej asymilacji i przeobrażenie się w modelowego Francuza.

A jednak, gdy doszło do zamieszek w 2005 roku, zostali nazwani bandytami i wandalami. Wzywano do ich natychmiastowej deportacji. Krytycy rządu nie mieli wątpliwości, że wystąpienia były efektem nieudolnej polityki imigracyjnej. Sytuację podgrzewały oczywiście środowiska ekstremistycznego islamu. Nie jest nowością, że ludzie w ciężkiej sytuacji życiowej zwracają się ku radykalnym poglądom. W końcu społeczeństwa europejskie przeżywały to samo przed wybuchem II wojny światowej.

W przypadku Arabów naturalne było w tej sytuacji zwrócić się do religii wierząc, że jej zdecydowane, choć surowe, zasady przyczynią się do poprawy ich bytu. Tymczasem stawali się użytecznymi narzędziami w rękach charyzmatycznych demagogów oraz prowokatorów czerpiących korzyści z rozniecania konfliktu. Ludzi pokroju Anjema Choudary’ego, Brytyjczyka pakistańskiego pochodzenia, postulującego wprowadzenie szariatu w Wielkiej Brytanii, znanego z wypowiedzi ocierających się o mowę nienawiści.

.Obywatele z różnych zakątków świata znacząco wzbogacają społeczeństwa. Koegzystencja to wymiana doświadczeń ideowych i kulturowych. Ma wymiar zarówno wysoki, jak i na poziomie kultury masowej. Symbolem jest chociażby kebab, jedno z bardziej popularnych dań w Niemczech, Wielkiej Brytanii czy nawet w Polsce.

Zadaniem państwa, zarówno w stosunku do imigrantów, jak i rdzennych obywateli, powinno być stwarzanie możliwości integracji i jak najszybsze umożliwienie legalnej pracy. A nie bezrefleksyjne obdarowywanie świadczeniami socjalnymi, klosz ochronny i trzymanie na dystans przy fałszywych zapewnieniach o możliwościach spełnieniach marzeń w kraju, w którym trafiło się żyć.Zrzut ekranu 2015-08-24 (godz. 23.07.14)

By jednak ta integracja była w pełni udana, potrzebne są wspólnie ustalone wartości umożliwiające harmonijną egzystencje, o których wspominał profesor Jerzy Smolicz. Nie chodzi o wtrącanie się w czyjąś obyczajowość, wiarę, styl życia czy poglądy polityczne. Wystarczy, że wspólnym pniem będzie zasada Alexisa de Tocqueville’a o głębokiej podstawie humanistycznej: „Wolność człowieka kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność drugiego człowieka”.

 Aaron Welman
Tekst pochodzi z wyd.2 Niezależnego Magazynu Strategicznego PARABELLUM. Promocyjne egzemplarze wyd. 1 i 2 dla Czytelników #KontoPREMIUM [LINK]. Zainteresowanych prosimy o zgłoszenie: redakcja@wszystkoconajwazniejsze.pl z podaniem identyfikatora/loginu #KontoPREMIUM.

 

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 3 października 2015
Fot: Lampedusa in Hamburg - still here to stay | Rasande Tyskar | Flickr CC