W Europie Środkowej nikt nie słucha Marine Le Pen
Aż nadto widoczne rusofilstwo Marine Le Pen jest na tyle dużym problemem, że odpycha od niej większość środkowoeuropejskich sił populistycznych, z PiS-em na czele – pisze Arthur KENIGSBERG
„Rosji nie trzeba się bać” – pod takim ryzykownym tytułem ukazał się w polskim dzienniku „Rzeczpospolita” wywiad z Marine Le Pen. Szefowa Zjednoczenia Narodowego (Rassemblement National) rozwodzi się w nim nad Stanami Zjednoczonymi, Trumpem i Rosją. Powraca również – i taki musiał być cel tej rozmowy – do niechęci Prawa i Sprawiedliwości do nawiązania ściślejszych relacji z jej partią w ramach potencjalnego sojuszu. Tymczasem już sam tytuł wywiadu powinien być dla Le Pen jasną wskazówką, skąd ta niechęć się bierze…
Przypadek (nieuwaga?) sprawił, że wywiad ukazał się zaledwie dwa dni po niezwykle głośnym zatrzymaniu Aleksieja Nawalnego. Ale nawet w oderwaniu od tego niespodziewanego kontekstu takie stwierdzenia uchodzą w Polsce za niezręczne i jawią się bądź jako ślepy upór i brak woli stanięcia twarzą w twarz z Historią, bądź jako niewiedza. Polscy czytelnicy sami osądzą.
Na rok przed wyborami prezydenckimi we Francji Le Pen szuka sojuszników poza ojczyzną, próbując kreować wizerunek osoby „godnej” najwyższego urzędu w państwie i maskując fakt, że na poziomie polityki europejskiej i międzynarodowej jest ona izolowana.
Ponieważ austriacka FPÖ i włoska Liga Salviniego nie rządzą w swoich krajach, Marine Le Pen powraca w wywiadzie do narracji z czasów wyborów europejskich z 2019 roku. Ponownie rzuca hasło „sojuszu europejskich populistów” i zwraca się w stronę państw regionu Europy Środkowej, gdzie wiele ruchów politycznych, nierzadko z dumą dzierżących sztandar illiberalizmu, wyznaje po części podobne poglądy jak Zjednoczenie Narodowe: lud kontra elity, lud kontra media, Europa Narodów kontra technokratyczna Bruksela i jej federalistyczne zapędy, tożsamość narodowa i suwerenność kontra zachodnia dekadencja. Przykłady można by mnożyć. Z drugiej strony jednak brak wiarygodności Marine Le Pen i jej aż nadto widoczne rusofilstwo są na tyle dużym problemem, że odpychają od niej większość środkowoeuropejskich sił populistycznych, z PiS-em na czele.
Marine Le Pen, dobry wojak Kremla
.Pożyczka niemal dziewięciu milionów euro przyznana Zjednoczeniu Narodowemu przez First Czech-Russian Bank w naturalny sposób zaintrygowała wszystkich obserwatorów. Zaczęły mnożyć się pytania, jak najbardziej uzasadnione. Bo może rusofilstwo Marine Le Pen wynika właśnie z finansowania jej partii przez instytucję kontrolowaną przez oligarchę bliskiego Kremlowi?
W ujawnionych w 2015 roku nagraniach rozmów wysokich rosyjskich funkcjonariuszy państwowych pada zdanie, że transfery pieniędzy na konto partii Le Pen są „podziękowaniem” za jej poparcie aneksji Krymu w 2014 roku. Co więcej, mowa jest również o tym, że Le Pen spełniła wszystkie pokładane w niej oczekiwania.
Przypomnijmy, że w 2013 roku, przed wizytą w Moskwie, Marine Le Pen udała się na Ukrainę, a dokładnie do Sewastopola – głównego miasta Krymu – gdzie zadeklarowała poparcie umowy stowarzyszeniowej Unia Europejska – Ukraina. Tymczasem po powrocie z Moskwy o tej samej polityce zbliżenia UE z Ukrainą mówiła już z oburzeniem… Rok później natomiast otwarcie broniła rosyjskiej aneksji Krymu i Sewastopola, podobnie jak i interwencji rosyjskiej w Syrii. Czyniąc siebie rzeczniczką polityki zagranicznej Rosji, szefowa Zjednoczenia Narodowego znalazła swoją drogę do Damaszku!
Nie stała się ona jednak opcją numer jeden Kremla we Francji w trakcie wyborów prezydenckich 2017 roku. Kreml wolał, by prezydentem został François Fillon, uważany za bardziej przychylnego rosyjskiej polityce zagranicznej. To on wzywał do zniesienia sankcji europejskich. Dopiero po upublicznieniu informacji o fikcyjnym zatrudnieniu przez Fillona swojej małżonki jako asystentki Kreml (z braku lepszej opcji) zaczął znowu postrzegać Le Pen jako potencjalną sojuszniczkę. Miesiąc przed pierwszą turą, kreując się na osobę „godną” najwyższych stanowisk w państwie, Marine Le Pen udała się z kolejną wizytą do Władimira Putina.
.Od tamtego czasu Le Pen nie zmieniła narracji, w dalszym ciągu wychwala zasługi Putina i opowiada się za większym zbliżeniem z Rosją. W wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” mówi: „Staram się wzywać Unię do normalizacji stosunków z Rosją, tak aby pozostała w europejskiej strefie wpływów i nie ustanowiła silnych relacji politycznych, gospodarczych, a w przyszłości być może nawet finansowych z Chinami”. Zagrożenie ze strony Chin wydaje się nowym argumentem Le Pen przemawiającym za zbliżeniem z Rosją, który pozwala także dobitniej wyrazić pragnienie istnienia „Europy od Atlantyku po Ural”.
Hasło to, przypisywane generałowi De Gaulle’owi, często usłyszeć można z ust francuskich prawicowych i skrajnie prawicowych polityków. Jest ono jednak geopolitycznym nonsensem. De Gaulle faktycznie, i to wiele razy, posłużył się tym określeniem, ale pamiętajmy, że było ono wypowiadane w zupełnie innym kontekście. W latach 60. XX w. De Gaulle próbował dostosować się do zmieniającej się sytuacji geopolitycznej. Konflikt radziecko-chiński i zrywy niepodległościowe w krajach bloku wschodniego były dla niego sygnałem, że nowy ład europejski zapewni oś Paryż–Moskwa. To był w jego mniemaniu jedyny sposób utrzymania trwałej dominacji nad Niemcami. Jak twierdził Georges-Henri Soutou: „Francja nie była w stanie zyskać przewagi nad Niemcami w ramach partnerstwa francusko-niemieckiego i Europy Sześciu, a jedynie w ramach Europy od Atlantyku po Ural, z pomocą ZSRR”.
Generał De Gaulle porzucił jednak tę ideę po wydarzeniach Praskiej Wiosny 1968 roku, będących jakże wymownym wcieleniem w życie Breżniewowskiej doktryny „ograniczonej suwerenności”. Była to jawna ilustracja, czym jest totalitarny reżim ZSRR i jakie są jego prawdziwe intencje w relacjach z państwami satelickimi.
Wracanie dzisiaj do hasła sprzed lat („Europy od Atlantyku po Ural”) służyć ma jedynie osłabieniu NATO i innych instytucji euroatlantyckich, które gwarantują bezpieczeństwo państw członkowskich Unii. Gdyby bowiem doszło do wdrożenia tej doktryny, kraje europejskie znalazłyby się de facto w sytuacji, w której każdy miałby swój system sojuszy i kontrsojuszy.
Poglądy prezydenta Macrona w tej kwestii są bardziej zniuansowane i mniej klarowne. Macron również opowiada się za strategicznym zbliżeniem z Rosją Władimira Putina, używając przy tym argumentu „architektury bezpieczeństwa i zaufania” między Rosją a Unią Europejską. Niemniej jednak oba podejścia, czy to Le Pen, czy Macrona, są odrzucane przez Europę Środkową. Nie są przekonujące, a ponadto wywołują wiele napięć w relacjach z innymi europejskimi siłami politycznymi, zwłaszcza w Polsce.
Niemożliwe porozumienie z Europą Środkową
.Jak już wskazałem wcześniej, Le Pen wykorzystała wywiad w „Rzeczpospolitej” do wyrażenia swojego niezrozumienia dla rezerwy PiS-u, ale także Fideszu, wobec proponowanego zacieśniania więzi politycznych: „Wielokrotnie chcieliśmy nawiązać dialog z Fideszem i PiS. Nawet jeśli nie należymy do tej samej grupy w PE, to nie ukrywam, że nie rozumiem niechęci tych partii do nawiązania relacji politycznych z największym ugrupowaniem we Francji, jakim jest Zjednoczenie Narodowe”.
Niezrozumienie to trwa w świadomości Le Pen co najmniej od wyborów europejskich 2019 roku, gdy nie udało jej się – mimo pomocy ideologa skrajnej prawicy Steve’a Bannona – przyciągnąć Fideszu i PiS-u do swojej grupy Tożsamość i Demokracja. Grupa ta miała stać się trzecią siłą w europarlamencie, a tymczasem jest „jedynie” piątą. Dziś Zjednoczenie Narodowe, Fidesz (Europejska Partia Ludowa) i PiS (Europejscy Konserwatyści i Reformatorzy) znajdują się w trzech różnych grupach. Dzieje się tak mimo ewidentnych podobieństw ideologicznych. Dlaczego więc te obie „populistyczne” środkowoeuropejskie partie nie chcą dołączyć do sojuszu, w którym są już FPÖ i Liga Północna? Dlaczego odmawiają jakiejkolwiek współpracy z Le Pen? Odpowiedź jest prosta: w Europie Środkowej pani Le Pen ma bardzo zszarganą reputację.
Główną przeszkodą dla PiS-u jest oczywiście bliskość Marine Le Pen z Rosją. Le Pen udaje, że dostrzega ten problem, zapewniając, że w pełni rozumie „obawy i zastrzeżenia Polski, która doświadczyła okupacji i której narzucono następnie reżim totalitarny”. Jest to jakże niepełny obraz niezwykle konfliktowych stosunków między Polską a Rosją.
Le Pen zbywa jednym zdaniem cztery rozbiory Polski (1772, 1793, 1795, 1815), brutalne represje wobec dziewiętnastowiecznych ruchów wyzwoleńczych (których ilustracją jest słynna formuła „Porządek panuje w Warszawie”), wojnę polsko-bolszewicką kilkanaście miesięcy po odzyskaniu niepodległości przez Polskę w 1918 roku, pakt niemiecko-radziecki, w którym w przededniu wojny zdecydowano o rozbiciu Polski w pył, traumę spowodowaną zbrodnią katyńską, cyniczne wyczekiwanie Rosjan na wykrwawienie się powstania warszawskiego, deportacje ponad miliona Polaków oraz, i w tym jednym ma rację, totalitarny reżim narzucony na ponad pięćdziesiąt lat.
Polska ma ponadto wiele powodów, aby być zaniepokojona rewizjonistyczną i ekspansyjną polityką obecnych władz rosyjskich i aby pokładać swoje bezpieczeństwo w NATO… Stanowisko Polski jest pryncypialne. A tymczasem w obu tych sprawach Le Pen ma inne zdanie. I nie jest w stanie się wybronić.
Jest jeszcze jedna kwestia, również dostrzegana przez Polaków, na którą zwraca uwagę Jean-Yves Camus, francuski politolog specjalizujący się w analizowaniu skrajnej prawicy. W artykule „Le Front National et les relations internationales” (Front Narodowy a stosunki międzynarodowe) Camus zauważa, że „europosłowie grupy Europa Narodów i Wolności (poprzedniczka grupy Tożsamość i Demokracja) nieustannie zabiegają o obronę interesów Rosji zarówno w swoich wystąpieniach na posiedzeniach komisji i parlamentu, jak i w głosowaniach. W 93 proc. głosowań między lipcem 2014 a lipcem 2015 roku europosłowie ENW głosowali przeciwko rezolucjom mogącym zaszkodzić interesom Kremla”. Sojusz między PiS-em a Zjednoczeniem Narodowym jest więc strukturalnie niemożliwy.
Jeśli chodzi o Fidesz Viktora Orbána, to przyczyn niechęci do zawarcia sojuszu z Marine Le Pen nie należy szukać w jej rusofilstwie. Węgry nie mają napiętych stosunków dyplomatycznych z Rosją. Przykładem niech będzie tutaj zachowanie Orbána, który po przejęciu władzy w 2010 roku pierwsze kroki skierował właśnie do Putina. Węgierski przywódca od wielu lat prowadzi politykę otwarcia na Wschód, w której nie ma dogmatycznego zamknięcia się na Rosję. W lutym 2019 roku piętnował „ogromną hipokryzję” Zachodu, który krytykuje Rosję, a jednocześnie prowadzi z nią ożywioną wymianę handlową. Od Marine Le Pen musi go więc odrzucać coś innego niż jej rusofilstwo. Tym czymś jest jej „brak wiarygodności”. Członkowie Fideszu wytykają Zjednoczeniu Narodowemu jego liczne wolty w kwestiach europejskich, takich jak niejednoznaczne stanowisko wobec frexitu czy wyjścia Francji ze strefy euro. Według Orbána Marine Le Pen „nie jest u władzy, a kiedy przywódcy polityczni nie są u władzy, mogą mówić i robić, co chcą. Mogą się nie kontrolować. Nie chcę być wmieszany w to wszystko”.
Dla Orbána niewchodzenie w sojusz ze Zjednoczeniem Narodowym jest więc decyzją strategiczną. Chce, żeby jego ugrupowanie pozostało członkiem Europejskiej Partii Ludowej, choć jak wiemy, polityka Orbána jest krytykowana przez jego frakcyjnych sojuszników głównie ze względu na zarzuty „wielokrotnego łamania praworządności”.
Fidesz, nie chcąc zrywać współpracy z najważniejszą siłą polityczną w Unii, musi utrzymać bliskość z wchodzącymi w skład EPL francuskimi republikanami. Manifestowanie bliskości z Marine Le Pen osłabiłoby pozycję Orbána. Dla republikanów bowiem byłoby to przekroczeniem czerwonej linii, zza której nie ma już odwrotu.
Co więcej, Fidesz odrzuca utożsamianie go ze skrajną prawicą i nie ma najmniejszego interesu w tym, aby zawiązać sojusz z partią, która nigdy nie rządziła i która mogłaby go politycznie zdyskredytować.
Zjednoczenie Narodowe ma tylko jednego oficjalnego sojusznika w Europie Środkowej – w postaci eurosceptycznej czeskiej partii Svoboda a přímá demokracie (Wolność i Demokracja Bezpośrednia). Partii, która – przypomnijmy – proponuje referendum w sprawie wyjścia Czech z Unii Europejskiej. Sojusz z tym ugrupowaniem nie wzmacnia zresztą reputacji Le Pen jako wiarygodnej kandydatki w wyborach prezydenckich (większość Francuzów w ogóle nie wie o istnieniu takiej partii). Również w oczach PiS-u czy Fideszu takie sojusze w ogóle nie są rozpatrywane, gdyż obie partie nie są ani eurofobiczne, ani nawet eurosceptyczne.
.Marine Le Pen nie jest więc w stanie stworzyć jakiegokolwiek poważniejszego sojuszu w tym regionie. Brak wiarygodności oraz rusofilstwo uniemożliwiają jej płynięcie na fali popularności środkowoeuropejskich populistów. Nie potrafi przekonać, że jest sojusznikiem Środkowej Europy we Francji. Nie jest także postrzegana jako atrakcyjny polityk w oczach wyborców PiS-u czy Fideszu, jak udało się to wcześniej Matteo Salviniemu. Jej wywiad dla „Rzeczpospolitej” niczego nie zmieni. Głosu Marine Le Pen w Europie Środkowej nikt nie słucha.
Arthur Kenigsberg
Przekład: Andrzej Stańczyk