
Czy „Solidarność” była kobietą?
Kogo symbolizuje dziś Anna Walentynowicz na okładce „Time”? Silną aktywistkę czy raczej matkę Polkę? I co to ma wspólnego z doświadczeniem oporu politycznego? – pyta Barbara KLICH-KLUCZEWSKA
.W 2020 roku dziennikarze „Time” postanowili wyróżnić 100 wyjątkowych kobiet z całego świata, poświęcając im okładki swojego magazynu. W ten szczególny sposób udało im się skoncentrować uwagę czytelników na setnej rocznicy uzyskania przez Amerykanki praw wyborczych.
Na okładce za rok 1980 znalazł się wizerunek Polki, Anny Walentynowicz, współzałożycielki Wolnych Związków Zawodowych. W tle jej portretu graficzka Agata Nowicka mocną komiksową kreską naszkicowała żurawie stoczni, a redakcja określiła swoją bohaterkę „Matką polskiej niepodległości”. Być może autorzy chcieli w ten sposób postawić Annę Walentynowicz w jednym szeregu z tradycyjnie wymienianymi ojcami polskiej niepodległości: Piłsudskim i Dmowskim. Jednocześnie jednak zapewne nieświadomie zamknęli bohaterkę sierpnia 1980 roku w ramach sięgającego XIX w. wyobrażenia matki Polki, które w powojennym dyskursie publicznym wykorzystywały zarówno władze komunistyczne, opozycja, Kościół katolicki, jak i same kobiety, uczestniczki strajków kobiecych. To, co stanowi o wyjątkowości tego wizerunku, to jego siła sankcjonowania tradycyjnego porządku płci; dwuznaczność obrazu Anny Walentynowicz na okładce „Time” jest więc w tym kontekście uderzająca.
Świadomość, że w przypadku historii zaangażowania kobiet w opozycji antysystemowej w PRL mamy nie tyle do czynienia z zestawem twardych historycznych czy socjologicznych danych, ile także z plątaniną pamięci zbiorowej o PRL, zmiennych polityk historycznych dotyczących transformacji ustrojowej oraz historycznych i współczesnych wyobrażeń o społecznej roli kobiet, to moim zdaniem dobry punkt wyjścia do zadania zasadniczego pytania o to, jaką rolę odegrały. Kogo symbolizuje dziś Anna Walentynowicz na okładce „Time”? Silną aktywistkę czy raczej matkę Polkę? I co to ma wspólnego z doświadczeniem oporu politycznego?
Bez próby rozróżnienia pamięci i historii w tym wypadku ani rusz. Wizerunek polskiej suwnicowej na okładce jednego z czołowych światowych czasopism to przede wszystkim ukoronowanie wieloletnich starań na rzecz przywracania pamięci o zaangażowaniu polskich kobiet na rzecz walki z systemem komunistycznym. Puszkę Pandory otworzyła amerykańska dziennikarka i feministka Shana Penn, która u progu lat 90. przyjechała do Europy Środkowo-Wschodniej, by rozmawiać z kobietami opozycji w Polsce, Czechosłowacji i na Węgrzech, dokumentując jednocześnie polską transformację. W 1995 roku opublikowała wyniki swoich badań w artykule, który zatytułowała znacząco: National secret. W polskiej wersji tytuł artykułu był jeszcze mocniejszy („Tajemnica państwowa”). Jej zdaniem kobiety zaangażowane w rewolucję „Solidarności” były pomimo swojej liczebności niewidoczne w ruchu, ich świadomość w zakresie problematyki płci była niewielka, a koncentrację na problematyce praw kobiet uważały za egoizm. Miało to jej zdaniem ogromne konsekwencje dla praw kobiet w Polsce i obecności kobiet na scenie politycznej po 1989 roku.
Zakorzeniona w zachodnim feminizmie i skoncentrowana na pytaniu o systemy władzy organizujące polskie podziemie i pamięć o nim książka Shany Penn ukazała się w 2003 roku (wersja polska) i w 2005 (angielska). Od tego czasu można mówić o rosnącej popularności tematyki „płci polskiego buntu”, który największe plony przyniósł w połowie drugiej dekady XXI wieku, od wywiadów Ewy Kondratowicz po mniej lub bardziej udane biografie i wywiady rzeki, w tym dwie poświęcone samej Walentynowicz. O „znikaniu” działaczek z narracji o oporze lat 1970 i 1980 traktował wprost film dokumentalny z 2015 roku w reżyserii Marty Dzido i Piotra Śliwowskiego. Kobiety „Solidarności” zaczęły dosłownie „wychodzić” na ulice za sprawą wystaw plenerowych, przede wszystkim świetnego i wyrazistego cyklu „Niepokorne” warszawskiego Domu Spotkań z Historią, spektakli, książek popularnonaukowych i murali. Zazwyczaj za działaniami popularyzatorskimi stały niezwykle prężne środowiska herstoryczne, czyli grupy skoncentrowane wokół idei tożsamościowej historii kobiet.
Biografistyka i sztuki wizualne skutecznie przywracają do publicznego obiegu nazwiska czołowych aktywistek. Chociaż wielu twierdziło i twierdzi, że dopisywanie kobiecych bohaterek do tradycyjnej politycznej historii Polski to zdecydowanie za mało. Celnie, chociaż nieco złośliwie skomentowała te zabiegi Kinga Dunin: „Panowie dostali już dyplomy, to teraz poprosimy o tulipany dla pań”.
Zapomnijmy jednak na chwilę o kontekście feministycznej krytyki niedostatecznej obecności kobiet na scenie politycznej po 1989 roku, rozliczeniowych dyskursach politycznych tego czasu, wreszcie – współczesnej potrzebie poszukiwania bohaterek historycznych jako filarów budowania tożsamości grupowej. Spróbujmy – jak proponuje Piotr Perkowski – spojrzeć na obecność kobiet w ruchu opozycyjnym i realia lat 70. i 80. jak na „inny świat”. Na tyle, na ile pozwala nam dzisiejsza wiedza, wciąż zresztą niezadawalająca, szczególnie jeżeli chodzi o to, co działo się poza Warszawą i Wybrzeżem. A to ogromnie ważne, bo sytuacja aktywistek opozycji w różnych ośrodkach w kraju była często nieporównywalna. Pomimo że przywykliśmy do posługiwania się w kontekście społeczeństwa PRL całą masą uogólnień, historia kobiet „Solidarności” pokazuje, że różnice regionalne i kulturowe, strukturalnie powiązane z dywersyfikacją sytuacji w miastach, miasteczkach i na polskich wsiach, nie straciły na znaczeniu w drugiej połowie XX wieku. Dzięki badaniom socjologicznym Adama Mielczarka wiemy, że w środowiskach inteligenckiej konspiracji warszawskiej kobiety stanowiły nawet nieco ponad połowę grupy, gdy w Rzeszowie było to już tylko około 25 proc., a w Siedlcach, gdzie dominowały tradycje wiejskie – 17 proc. Dziś wiemy także, że kobiety stanowiły mniej więcej połowę członków powstałego w sierpniu 1980 r. Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego „Solidarność”. O ile członkinie legalnego związku są stosunkowo łatwo „policzalne”, w przypadku zaangażowania w konspirację dużo częściej pojawiają się problemy z autoidentyfikacją. Barbara Kijewska, która zajmowała się bliżej działaczkami na Wybrzeżu, zauważa, że wiele z kobiet obecnych w opozycji nie czuło się formalnie członkiniami ruchu i na poparcie tej tezy cytuje Grażynę Stankiewicz (Malinowską): „Formalnie nigdzie nie należałam i nikt tego ode mnie nie wymagał, uczestniczyłam w dyskusjach, protokołowałam, roznosiłam prasę, pomagałam w przygotowywaniu spotkań, np. z Siłą-Nowickim, Haliną Mikołajską, opiekowałam się dzieckiem Wyszkowskich, nie określiłabym siebie jako działacza – jeśli była potrzebna pomoc, to pomagałam”.
Aktywizacji kobiet sprzyjały środowiska akademickie, a więc duże miasta. W takim wypadku kobiety w równym stopniu, co mężczyźni decydowały o zasięgu społecznym ruchu. Co być może kluczowe, chociaż symbolem zaangażowania kobiet stała się ostatecznie robotnica, to wiemy dziś, że ta grupa stanowiła zaledwie margines. Przeważały nauczycielki, prawniczki, lekarki i pielęgniarki, inżynierki i urzędniczki. Kobiet w średnim wieku, powyżej 38. roku życia, było zdecydowanie więcej niż młodych.
Najbardziej sfeminizowanym ośrodkiem działalności opozycyjnej w Polsce był wyrastający z tradycji KOR-u ośrodek wydawniczy „Tygodnika Mazowsze” i wydawnictwa KOS. Helena Łuczywo, Joanna Szczęsna i Anna Dodziuk odgrywały czołową rolę w tworzeniu najważniejszego tytułu podziemnej polskiej prasy. A że „Tygodnik” był organem władz ruchu, stąd nie dziwi obecność Łuczywo i Szczęsnej podczas obrad liderów mazowieckiej „Solidarności” i członków Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej. Jak pisze Jan Olaszek, w przypadku redakcji „Tygodnika Mazowsze” mamy także do czynienia ze specyficznym doświadczeniem wspólnotowego życia w ukryciu. Helena Łuczywo wspominała, że do 1983 roku, kiedy aresztowano Joannę Szczęsną, a ona sama postanowiła się ujawnić, w jednym mieszkaniu pracowały i mieszkały. A że ukrywały się przed milicją i SB, wciąż musiały te mieszkania zmieniać.
Jeżeli w samej Warszawie kobiet było tak wiele, to skąd przekonanie o ich niewidoczności, a więc małym udziale i niewielkim wpływie na funkcjonowanie związku? Otóż kobiet nie było niemal wcale w kierownictwie ruchu i rzadko mówiły własnym głosem na łamach prasy podziemnej. Autorzy książki Konspira. Rzecz o podziemnej „Solidarności” ironicznie zauważali jeszcze przed 1989 rokiem, że lektura dokumentów organizacyjnych skłaniać może wręcz do myślenia o podziemiu jako o „męskim zakonie”. Oczywiście także w Warszawie były wyjątki. Do tych wyjątków należały wymieniane zwykle jednym tchem: Ewa Choromańska, Ewa Kulig i Zofia Romaszewska, która wraz ze swoim mężem była niezwykle aktywną działaczką środowiska KOR i wpływała na decyzje liderów ruchu. Ich obecności w strukturach kierowniczych paradoksalnie sprzyjało ogłoszenie stanu wojennego i internowanie znakomitej większości władz związkowych, a więc mężczyzn. Co nie oznaczało zresztą, że kobiety nie znalazły się na listach proskrypcyjnych. W ośrodku w Gołdapi, na granicy z ZSRR, znalazło się niemal 400 kobiet.
Poza ograniczoną obecnością w kierownictwie różnych szczebli aktywność opozycjonistek nie różniła się znacząco od tego, co robili ich koledzy. Z jednym, chociaż istotnym wyjątkiem: kobiety były częściej w grupie tych, którzy udostępniali swoje mieszkania na rzecz działalności opozycyjnej, co niewątpliwie musiało ogromnie komplikować ich życie rodzinne. Danuta Rychert opowiadała Barbarze Kijewskiej: „Byliśmy młodymi ludźmi, nikt z nas nie miał własnego mieszkania, rodzina Samsonowiczów – szczególnie Hala [Halina Samsonowicz] była osobą niezmiernie gościnną, znosiła nasze najścia w jednopokojowym mieszkaniu, mając dwójkę dzieci, zachowywała się bohatersko, tak wiele ryzykując – jej rola jest kluczowa, umożliwiała nam spotykanie się”. Na Wybrzeżu to kobiety – Magdalena Modzelewska, Bożena Rybicka i Anna Kołakowska – angażowały się w organizację modlitw w intencji uwolnienia aresztowanych, które według Andrzeja Friszke mogą być traktowane jako nowa forma walki opozycyjnej.
.Aktywność polityczna kobiet i ich obecność na scenie politycznej może być bez wątpienia jednym z ważnych wskaźników (nie)skuteczności polityki równościowej w powojennej Polsce. Szybki wzrost wykształcenia Polek i niemal powszechna praca zawodowa wskazywałyby na działanie mechanizmów emancypacyjnych w PRL, ale aktywizacja polityczna w warunkach dyktatury jest zwykle oceniana jednoznacznie jako porażka, której symbolem była – także dla działaczek opozycji – Liga Kobiet. Moim zdaniem aktywność kobiet w opozycji demokratycznej tę ocenę musi komplikować, chociaż odpowiedź bez wątpienia nadal wymaga podstawowych badań historycznych. Moim zdaniem miarą sukcesu może być w tym wypadku w równym stopniu stopień aktywizacji Polek, co umiejętność kreowania licznych i wyrazistych liderek z jasnymi politycznymi ambicjami.
W pierwszym przypadku możemy mówić wręcz o nadaktywności kobiet, szczególnie biorąc pod uwagę cały szereg społecznych zobowiązań, jakie w czasach kulturowego backlashu późnego komunizmu na nie nakładano. W ten sposób Komitet Obrony Robotników, Wolne Związki Zawodowe, Ruch Młodej Polski, Studenckie Komitety Solidarności i wreszcie NSZZ „Solidarność” stały się „szkołą życia” kobiet, które w wolnej Polsce współtworzyły elity społeczne: w dziennikarstwie, edukacji, samorządach.
W drugim przypadku – moim zdaniem nie było żadnych szans na sukces. „Solidarność” funkcjonowała dokładnie w tej samej tkance społecznej i kulturowej co partia komunistyczna, a ta kultura nie dawała kobietom ani doświadczenia politycznego, ani nie uczyła konieczności brania na swoje barki politycznej odpowiedzialności, na dodatek w warunkach ostrej konkurencji. Taką edukację mógłby kobietom dać być może niezależny ruch feministyczny, dla którego miejsca w PRL być nie mogło.
Barbara Klich-Kluczewska