Bogdan ZDROJEWSKI: Europa - kryzys przywództwa

Europa - kryzys przywództwa

Photo of Bogdan ZDROJEWSKI

Bogdan ZDROJEWSKI

W latach 1990-2001 prezydent Wrocławia. Poseł na Sejm IV, V i VI kadencji, od 2006 do 2007 roku przewodniczący Klubu Parlamentarnego Platformy Obywatelskiej. W latach 2007-2014 minister kultury i dziedzictwa narodowego. Deputowany do Parlamentu Europejskiego.

Ryc. Fabien CLAIREFOND

zobacz inne teksty Autora

Rodzina Griswoldów, która przyjechała na wakacje do Europy, cały dzień jeździła po rondzie w Londynie, nie umiejąc z niego zjechać. Dokładnie tak samo wygląda Unia Europejska. Brakuje jej wyraźnego kierunku, klarownych propozycji, jasnej wizji działania. Jest tylko reaktywna – pisze Bogdan ZDROJEWSKI

„Ten, kto nie pragnie ani nie boi się niepewnego dnia lub kapryśnego losu, jest równy bogom wyższym i wyższy niż śmiertelnicy” – pisał Justus Lipsius, jeden z najbardziej wpływowych myślicieli europejskich przełomu XVI i XVII wieku. Dziś uważa się go za jednego z najważniejszych teoretyków tworzących podwaliny pod oświecony absolutyzm, który zdominował system rządów w Europie w wieku XVIII. Słowa o tyle symptomatyczne, bo żył on w okresie gwałtownych zmian społeczno-cywilizacyjnych w Europie, ale sam w swoich publikacjach konsekwentnie podkreślał konieczność umiarkowania, przewidywalności i stoickiego wręcz spokoju.

Lipsius cieszył się dużą popularnością przez dwa stulecia – ale od wieku XIX popadł w zapomnienie. Europa zmieniła się po raz kolejny, zaczęła układać się według nowych trendów. Jednak jego dorobku całkiem nie przekreślono. W drugiej połowie XX wieku stał się jednym z patronów zjednoczonej Europy. Jego podobizna znalazła się na monecie 10 euro. Jego nazwiskiem ochrzczono siedzibę Rady Unii Europejskiej – jednego z najważniejszych budynków w dzielnicy europejskiej w Brukseli. Sygnał klarowny. Unia ma być niczym z wizji Lipsiusa – a więc stabilna, przewidywalna, niebojąca się niepewnego dnia ani nieszukająca przygód, jakie przynosi kapryśny los.

Dzisiejsza Unia jest instytucją stabilną, poruszającą się w przewidywalnym rytmie i tempie. Tyle że w obecnej rzeczywistości przestało to stanowić atut. Rytm i tempo, w jakim działa UE, można porównać do sytuacji z jednego z odcinków popularnej serii komediowej W krzywym zwierciadle. Rodzina Griswoldów, która przyjechała na wakacje do Europy, cały dzień jeździła po rondzie w Londynie, nie umiejąc z niego zjechać. Dokładnie tak samo wygląda obecnie Unia Europejska. Od 2016 r., gdy Brytyjczycy w referendum zdecydowali się wyjść z UE, cała Europa wyglądała, jakby robiła rekonstrukcję kultowej sceny z filmu o Griswoldach. Z różnych stron słyszymy nawoływania, podpowiadające, w którą stronę skręcić; jedni proponują kierunek w stronę federalizacji, inni superpaństwa, jeszcze inni wskazują na Europę ojczyzn. Ale reakcji nie ma. To największa bolączka Unii. Obecnie brakuje jej wyraźnego kierunku, klarownych propozycji, jasnej wizji działania. UE trwa, ale się nie rozwija. Ciągle się tylko broni, nie umiejąc przejść do ofensywy. Jest tylko reaktywna.

Często pojawiają się głosy o tym, że to konsekwencja specyficznej konstrukcji unijnej biurokracji. Gdy byłem posłem w Parlamencie Europejskim, często słyszałem negatywne opinie dotyczące jej pracy; o tym, że za wolno reaguje na różnego rodzaju sytuacje kryzysowe, zmiany cywilizacyjne, a sprawna jest tylko wtedy, gdy trzeba bronić własnych praw pracowniczych. Tylko w tej krytyce trzeba brać poprawkę na to, że tak skomplikowana machina jak brukselska administracja musi posiadać pewną dozę wewnętrznej inercji. Czasami ta wada okazuje się jej zaletą, gdyż buduje stabilność i przewidywalność.

Po serii ostatnich kryzysów właśnie inercja, powolność UE stały się jej jakimś dziwnym atutem. To dzięki nim udało się pokonać (albo przynajmniej odsunąć w czasie) ewentualne skutki poważnych, wewnętrznych napięć. Czas pandemii był poważnym weryfikatorem siły i sprawności. Oceny nie są proste. Zabrakło przede wszystkim konsekwencji i spójności. U progu kolejnej dekady XXI wieku UE nie może już sobie pozwolić na to, by jedynie kręcić się w kółko. Musi aktywnie szukać sposobu na to, by zjechać z ronda. Tylko do tego potrzebne jest silne przywództwo. Na razie nie zostało ono zdefiniowane. Nie wiadomo, czy tę funkcję powinien pełnić przewodniczący Rady Europejskiej, czy przewodniczący Komisji Europejskiej. Czy powinien dominować PE, czy liderująca grupa konkretnych państw?

Do niedawna nad Europą unosił się cień silnego przywództwa Angeli Merkel – ale po wyborach w Niemczech w 2021 r. wycofała się z polityki. Zostawiła pustkę, nowy lider dopiero się wyłoni. Być może będzie to jedna osoba, być może będzie on wielopodmiotowy. Niewykluczone, że tę lukę zapełni nowy kanclerz Niemiec – choć potrzeba czasu, by się o tym przekonać.

Oddzielna sprawa, że ten kryzys przywództwa nie jest niczym nowym. We wspólnocie europejskiej dyskusje o tym, kto właściwie powinien nią kierować, trwają właściwie od lat 60. XX wieku. Upadek Muru Berlińskiego w 1989 r. je przerwał. Koniec zimnej wojny wywołał w Europie Zachodniej eksplozję hurraoptymizmu, euroentuzjaści zdominowali wtedy dyskusję. Ale piętą achillesową tamtej epoki było naiwne przekonanie, że większość problemów uda się rozwiązać niejako naturalnie, spontanicznie, bez konieczności wykonania rzetelnej pracy przez europejskie instytucje i państwa członkowskie. Takie podejście zakończyło się brexitem.

W wyjściu w Wielkiej Brytanii z UE skupiły się jak w soczewce wszystkie problemy, które przez ten czas narosły w Europie. Z jednej strony ewidentne kłamstwa i oszustwa po stronie zwolenników brexitu, którzy nie mieli skrupułów, by po nie sięgać przy realizacji swoich politycznych celów. Z drugiej strony pasywność i błędy unijnej biurokracji, która wydawała się właściwie do końca przekonana, że problem brytyjskiego referendum rozwiąże się samoistnie. W konsekwencji doszło do zdarzenia, które właściwie wydawało się niemożliwe. Bez wątpienia wyjście Wielkiej Brytanii z UE to jedno z największych zaskoczeń w obecnym stuleciu.

Brexit miał jeszcze jedną istotną konsekwencję: zdecydowanie zdynamizował dyskusję o tym, czy właściwie jest Unia Europejska. W dzisiejszej dyskusji o przyszłości UE najczęściej pojawiają się takie określenia, jak federacja i suwerenność. Instytucje unijne wyraźnie unikają słowa „federalizacja”, uważając, że to termin wykorzystywany przez przeciwników zjednoczonej Europy; z tego powodu zastępuje się ten termin określeniem „wspólnota”. Natomiast suwerenność jest zwykle łączona z niezależnością – a ta ostatnia zawsze znajduje się wysoko w hierarchii wartości wyznawanych przez obywateli poszczególnych krajów. Oba te terminy powracają regularnie z dyskusjach, stanowiąc przeciwstawne bieguny wyznaczające pole debaty o przyszłości UE – co zresztą stanowi swoisty paradoks. Z jednej strony skupienie się na jednym z tych dwóch biegunów znakomicie ułatwiłoby wyznaczenie kierunku jazdy, ale z drugiej uniemożliwiłoby Europie zjechanie z tego ronda, po którym od dawna krąży.

Jak wyjść z tej sprzeczności? Nie widzieć dychotomii między tymi dwoma terminami. UE nie potrzebuje dziś bliższej integracji, powiększenia zakresu władzy instytucji UE. Ale też poluzowanie poziomu współpracy krajów unijnych jest drogą niebezpieczną i niekorzystną. Należy więc zachować obecny podział kompetencji między państwami członkowskimi i instytucjami UE – i skupić się na tym, żeby wywiązywać się z nich lepiej. Kompetencje, które unijna administracja obecnie posiada, są absolutnie wystarczające z punktu widzenia wyzwań, z którymi się musi zmagać.

Co nie oznacza, że Unia nie może zaczynać zajmować się sprawami, z którymi wcześniej się nie kojarzyła – choćby w dziedzinie praworządności, obronności czy służby zdrowia. Bo też kompetencje w tych obszarach UE posiada od dawna, tylko wcześniej korzystała z nich bardzo ostrożnie. Weźmy przykład unijnej polityki obronnej. UE jest w niej aktywna od dawna, przykładami mogą być choćby uruchomiony w 2016 r. europejski system nawigacji satelitarnej Galileo czy uruchomiony w 1998 r. program obserwacji Ziemi Copernicus. Widać więc wyraźnie, że Unia może podejmować w tym obszarze działania na podstawie regulacji zapisanych w traktatach, nie potrzeba do tego żadnych dodatkowych uprawnień. Podobnie jest z kwestią praworządności. Gdy Węgry i Polska zaczęły rujnować własne wymiary sprawiedliwości, UE reagowała bardzo delikatnie, podczas gdy ma do takich działań podstawy zapisane w traktacie. Tak samo się stało, gdy wybuchł kryzys migracyjny w 2015 r. Wtedy też zabrakło zdecydowanych działań, by opanować sytuację – ona zresztą do dzisiaj nie jest pod kontrolą w stopniu wystarczającym. To sprawia, że UE jest bardziej bezbronna, niż powinna. Ale można ten stan rzeczy zmienić, wykorzystując kompetencje, które już są przeniesione na poziom unijny.

Świat wyraźnie się zmienia. Jeszcze kilka lat temu wydawało się, że polityka będzie się stawać coraz bardziej lewicowa – w związku z np. rosnącym zagrożeniem klimatycznym, ale też coraz większą jego świadomością u wyborców. Ale lewica – przynajmniej w Polsce – tę szansę przegapiła; coraz wyraźniej widać, że to okienko możliwości, które miała, już się zamknęło. Tak samo jak się zamknął czas dla ugrupowań reprezentujących skrajne prawicowe poglądy. One wyraźnie dążyły do przesilenia UE, chciały dokonać dezintegracji europejskiej, ale nie dało to rezultatu. I nie da również w przyszłości, jeśli zostanie spełniony jeden warunek: nie pojawi się presja na przyspieszenie integracji. Współpracę w ramach UE można zacieśniać tylko delikatnymi, łagodnymi ruchami. Każde gwałtowne szarpnięcie w tym obszarze przyniesie rezultat odwrotny od oczekiwanego – bo społeczeństwa w poszczególnych krajach nie są gotowe do tego, żeby pozytywnie zareagować na wzmocnienie kompetencji Brukseli kosztem poszczególnych stolic.

.„Stałość jest słuszną i niezłomną zaletą umysłu, której nie podważą ani nie złamią żadne zewnętrzne ani przypadkowe zdarzenia. Tylko siła umysłu bazująca na ocenie sytuacji i zdrowym rozsądku może pomóc przetrwać trudne i niepokojące czasy” – pisał Justus Lipsius. Warto pamiętać o tych słowach. Ale też o ich autorze. Był jednym z najważniejszych myślicieli Europy XVII i XVIII wieku, a jednak dziś jest niemal całkiem zapomniany, bo rzeczywistość na kontynencie się zmieniła, a jego koncepcje straciły na aktualności. Jeśli Unia Europejska nie chce znaleźć się w podobnej sytuacji, musi szybko znaleźć pomysł na samą siebie. Ale tego nie uda się zrobić, jeśli nie wyklaruje się wyraźne przywództwo europejskie. Rok 2022 będzie stał pod znakiem szukania lidera UE. Gdy uda się go wyłonić, Unia wreszcie będzie mogła na poważnie zacząć dyskusję o tym, jak zjechać z ronda, po którym ciągle jeździ. Ale im dłużej UE będzie go szukać, tym większe będzie ryzyko utraty szansy na wypełnienie historycznej misji stojącej przed zjednoczoną Europą.

Bogdan Zdrojewski
Tekst opublikowany w nr 38 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [LINK].

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 24 maja 2022