Bogusław SONIK: Co nam pozostało z Solidarności?

Co nam pozostało z Solidarności?

Photo of Bogusław SONIK

Bogusław SONIK

Polityk Platformy Obywatelskiej. Poseł do Parlamentu Europejskiego VI, VII i VIII kadencji oraz do Sejmu VIII i IX kadencji.

Ryc. Fabien CLAIREFOND

zobacz inne teksty Autora

We wszystkich zaangażowanych w Solidarność ludziach kołacze się wspomnienie siły, którą daje uczestnictwo w wielkiej wspólnocie przekonanej do swej racji i zakorzenionej w szerszej jeszcze więzi idącej przez wieki, ponad granicami środowiskowymi, państwowymi, a nawet narodowymi. Wartości i antywartości rozkładały się wyjątkowo klarownie: wolność i zniewolenie, brak przemocy i przemoc, prawda i oszustwo, bezinteresowność i cynizm – pisze Bogusław SONIK

.Spontaniczne ruchy protestu – strajki, manifestacje – zazwyczaj nie trwają długo. Albo szybko osiągają cel, albo są stłumione – tak czy siak, życie wraca do normy. Tymczasem Solidarność, choć z różnym napięciem i w różnej skali, trwała i jak morski przypływ przez całe lata uderzała o brzeg. Po Sierpniu ’80, zaangażowana we wszystkie dziedziny życia społecznego, potężniała, osiągając 10 milionów członków. Potem, po półtora roku frenetycznej działalności, ograniczona stanem wojennym, stała się mniej liczna, lecz pozostała waleczna. Zdeterminowana, by przeciwstawić się potędze aparatu komunistycznego i płacić za to cenę wyroków więzienia, aresztów, rewizji, wyrzucania z pracy i wszelakich szykan.

Ruch solidarnościowy był czymś więcej niż zrywem. Pretendował do tytułu rewolucji duchowej i często w istocie takim był – poświęcenie, gigantyczny, bezinteresowny wysiłek setek tysięcy ludzi ze wszystkich środowisk próbujących przeorganizować funkcjonowanie społeczeństwa przy rezygnacji z przemocy na rzecz podtrzymywania nadziei. Solidarność czerpała z czytelnego dla wszystkich – robotników i intelektualistów – gotowego zestawu archetypów chrześcijańskich, co wynikało zarówno z polskiej historii, jak i postawy Kościoła z emblematyczną postacią Jana Pawła II na czele.

Trzeba powiedzieć, że w stanie wojennym kościoły otworzyły podwoje dla wszystkich chcących żyć autentycznie i tworzyć wspólnotę wolnych ludzi. Organizowano tam pomoc materialną, duchową i prawną dla internowanych i ich rodzin, tam gromadzili się artyści, a wystawy, koncerty i nawet spektakle teatralne przyciągały tłumy. Z duszpasterstw akademickich, zwłaszcza dominikańskich, ale też jezuickich czy franciszkańskich, wywodziły się szeregi młodych ludzi, którzy zasilali Solidarność w Warszawie, Krakowie, Gdańsku, Wrocławiu czy Lublinie.

Co pozostało z tamtej Solidarności? W pierwszym odruchu chciałoby się powiedzieć, że nic lub prawie nic. Nie byłaby to jednak odpowiedź rzetelna.

We wszystkich zaangażowanych w Solidarność ludziach kołacze się wspomnienie siły, którą daje uczestnictwo w wielkiej wspólnocie przekonanej do swej racji i zakorzenionej w szerszej jeszcze więzi idącej przez wieki, ponad granicami środowiskowymi, państwowymi, a nawet narodowymi. Wartości i antywartości rozkładały się wyjątkowo klarownie: wolność i zniewolenie, brak przemocy i przemoc, prawda i oszustwo, bezinteresowność i cynizm. Jak w odpowiedzi Władimira Bukowskiego pytanego o różnice między ustrojami zachodnim i wschodnim: „Ja nie jestem z obozu zachodniego czy wschodniego. Przychodzę z obozu koncentracyjnego”. Z uświadomienia sobie tego zrodził się „bunt w imperium”. Nasz krakowski Studencki Komitet Solidarności miał w tym swój udział, gdy w roku 1977 właśnie słowo „solidarność” wziął na sztandar. Mówiliśmy sobie: „Kto nie przeciw nam, ten z nami”. Tę logikę Solidarność stosowała dość długo.

Charakter naszej rewolucji fascynował świat. Do Polski zjechali dziennikarze ze wszystkich kontynentów, a chyba najbardziej wtedy znany francuski socjolog Alain Touraine z ekipą badał ten fenomen. Potem napisał: „Solidarność to największy zryw wolności, jaki dokonał się na świecie po II wojnie. Była to jedna z najważniejszych spraw, jakie zdarzyły się ludzkości w drugiej połowie XX wieku. Dużo jeździłem po świecie, ale nigdy nie spotkałem ludzi podobnych do tych z Solidarności, bezwarunkowo przywiązanych do wolności, ludzi, którzy zdecydowali się przyjąć odpowiedzialność za historię”.

Sprawnie zainstalowany przez ekipę generała Jaruzelskiego stan wojenny doprowadził kraj do depresji w wielu znaczeniach tego słowa. Także do depresji ekonomicznej. System zbankrutował. Zdecydowano się więc na nigdy wcześniej niepraktykowany eksperyment: podzielenie się władzą z Solidarnością. Niosło to dla obydwu stron ryzyko, ale dla Solidarności ryzyko to było stokroć większe. Wraz z pierwszymi częściowo wolnymi wyborami ruch Solidarności stał się uczestnikiem politycznej gry i przyjął odpowiedzialność również za to, nad czym nie miał pełnej kontroli. W obliczu gospodarczej zapaści zdecydowano o wyborze metody do dziś kontestowanej: radykalnego szoku wolnorynkowego połączonego z prywatyzacją. Była to (udana) próba skopiowania zachodnich rozwiązań nie na zasadzie naturalnej ewolucji, ale wręcz rewolucji przeprowadzonej odgórnie i bez przygotowania społeczeństwa. W rezultacie ci, którzy wynieśli Solidarność do władzy, czyli wielkoprzemysłowa klasa robotnicza, stali się ofiarą transformacji: nastąpiły zamykanie zakładów pracy i gigantyczne bezrobocie. Pojawiły się stwierdzenia, że „pierwszy milion trzeba ukraść”. Rozgoryczenie i frustracja doprowadziły do silnych podziałów. Solidarność straciła niewinność, stała się związkiem zawodowym z ograniczonym wpływem na życie publiczne.

Niewielu to przeszkadzało. Odwrotnie: zarówno stanowiska kolejnych rządów, jak i temperatura opinii medialnych świadczyły o chęci budowania wolnej Polski na zapomnieniu.

W zasadzie wszystko, co było największą siłą pierwszej Solidarności, uznano za anachronizm i obciążenie: wspólnotowość, oddolnie podejmowane decyzje, oparta na zaufaniu otwarta formuła przynależności, troska o „najsłabsze ogniwa”, nawet język czerpiący z chrześcijańskich wzorów. Wszystko to wydawało się zdezaktualizowane przez nowe reguły dziwnej i bezwzględnej odmiany kapitalizmu oraz gry politycznej, której cechą dominującą stała się nie tyle polityka, ile właśnie gra.

Z powodów, które czekają na analizę, w procesie tym wzięli czynny udział liczni znamienici solidarnościowcy. Starali się być racjonalni, zupełnie nie dostrzegając, że istnieją różne racjonalności. Nikogo nie oskarżam, tylko opisuję, ponieważ bez rzetelnego opisu nie ma zrozumienia. Jednak takiego zwrotu akcji większość ludzi nie rozumiała. Pojawiły się wzajemne oskarżenia i zarzuty. Pojawiły się „dwie Polski”.

W książce Solidarność. Krok po kroku Michał Łuczewski zauważa: „Solidarność była rewolucją ducha i wiele ją łączyło z ruchem Gandhiego, Martina Luthera Kinga i Nelsona Mandeli. Nie jest jednak stawiana w jednym rzędzie z nimi. Dlaczego? Gandhi zbudował nowe państwo, Mandela – potężną partię, King – ruch społeczny, który doprowadził do równouprawnienia. Tamte rewolucje przeniosły swój skarb w nowe czasy. A rewolucja polska swój skarb utraciła”. Te przenikliwe słowa wyrażają jednak tylko część prawdy.

Po pierwsze, pamięć o fenomenie Solidarności jest jednak dość żywa; zwłaszcza za granicą. Po wtóre, dzięki niezwykłemu wysiłkowi milionów ludzi Polska wydobyła się z ekonomicznej zapaści i należy dziś do dwudziestu najbogatszych państw świata. Po trzecie, staliśmy się częścią Zachodu nie tylko poprzez kulturę i historię, bo to sytuowało nas na Zachodzie od wieków, ale przede wszystkim przez realny udział w zachodnich strukturach NATO i Unii Europejskiej.

Ktoś powie, że państwa Europy Środkowej, które nie miały Solidarności, także dokonały podobnej zmiany, nie ponosząc tylu ofiar. Odpowiem, że bez Solidarności nie byłby możliwy cały proces wybijania się na niepodległość naszego regionu.

„Jednak zostanie po mnie ta siła fatalna / Co mi żywemu na nic… tylko czoło zdobi – / Lecz po śmierci was będzie gniotła niewidzialna, / Aż was, zjadacze chleba – w aniołów przerobi”. Kiedy Juliusz Słowacki kończył Testament mój powyższym zdaniem, zapewne nie myślał, że trudniejsze jest działanie odwrotne. Trudniej jest przerobić anioły w zjadaczy chleba, a przecież to właśnie było koniecznością w sytuacji, gdy Polska stała się państwem demokratycznym, takim samym jak inne demokratyczne państwa.

.Czy to się udało? Czy żarliwi, pełni poświęcenia idealiści z wielkiej Solidarności stali się „zjadaczami chleba”? Nie do końca. Na dobre i złe, nie do końca. Wciąż tkwi w nas potencjał buntu, a cnoty mieszczańskie wciąż wymagają ugruntowania.

Bogusław Sonik

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 30 sierpnia 2021