
Sen o Bezgrzesznej
Wola polskiej podmiotowości – to zapewne najsilniejsze polityczne dziedzictwo Sierpnia 1980, niedoceniane zbyt często przez naszych unijnych sojuszników – Jan ROKITA

„Solidarność – to największy zryw wolnościowy, który dokonał się na świecie po II wojnie światowej, i jedna z najważniejszych spraw, które zdarzyły się ludzkości w drugiej połowie XX wieku”. Tak o zdarzeniach sprzed czterdziestu lat mówił w roku 2011 profesor Alain Touraine ze sławnej paryskiej EHESS. Ten świetny socjolog przyjechał w roku 1981 do posierpniowej Polski, aby na żywo badać owo niecodzienne zjawisko na społecznej mapie Europy. Co prawda jego późniejsza książka o Solidarności traktowana jest dziś przez polskich socjologów, z czysto naukowych powodów, z niejaką rezerwą. Jednak Touraine precyzyjnie uchwycił i bodaj jako pierwszy „naukowo” opisał fenomen, który można by nazwać „dwoistą naturą” ruchu, który wyrósł z Sierpnia 1980. To właśnie ów francuski profesor o lewicowym światopoglądzie dostrzegł w powstaniu Solidarności przede wszystkim nieoczekiwane (zwłaszcza na Zachodzie) zmartwychwstanie narodu, w którym „zaczyna krążyć krew i który powstaje, aby na nowo wrócić do historii”. Ale jednocześnie ruch zrodzony na polskim wybrzeżu Touraine uznał za „ważny etap szerzenia oświeceniowego uniwersalizmu”. A to dlatego, że to, co tak wyraziście odróżniało Solidarność od demokratycznych partii, związków zawodowych czy ruchów społecznych – to fakt, iż „nie mówiła językiem interesów, ale językiem praw”.
Owo „zmartwychwstanie narodu” i jego powrót do współdecydowania o losie Europy – to efekt Solidarności najbardziej oczywisty, najtrwalszy, a zarazem bardzo polityczny. Jest w tym jakiś paradoks, skoro w 1980 roku Solidarność w gruncie rzeczy nie miała, bo mieć nie mogła, realnego programu politycznego. Komunizm typu sowieckiego miał się bowiem okazać niereformowalny, a jego obalenie daleko wykraczało poza możliwości Polaków. Jednak chybiona byłaby każda próba uchwycenia sensu tego ruchu, niewpisująca go w trwający dwa i pół wieku ciąg polskich zmagań o podmiotowość narodu, który stał się bezsilnym przedmiotem europejskiej polityki już u początków XVIII wieku, w czasie wojny mocarstw o sukcesję polską. Nie są bynajmniej przesadne odniesienia Solidarności do polskich powstań narodowych czy do roku 1918 – chwili, gdy Polacy staną wprawdzie na własnych nogach, ale ich państwo okaże się ledwie republiką sezonową, „bękartem traktatu wersalskiego”, jak to zdefiniują władcy w Berlinie i Moskwie. Być może hermeneutycznie najciekawsza jest hipoteza wpisująca ruch Solidarności w tradycję polskiego „państwa alternatywnego”, zbudowanego po raz pierwszy w konspiracji w roku 1863, a rozwiniętego na nieznaną w dziejach Europy skalę podczas hitlerowsko-stalinowskiej okupacji. Z pomocą tej hipotezy łatwiej pojąć zarówno sens terytorialnej struktury Solidarności, charakterystycznej dla państwa, a tak nietypowej przecież zarówno dla branżowych ze swej istoty związków zawodowych, jak i całego narodowego projektu alternatywnej polityki, alternatywnej kultury, oświaty, czegoś na kształt „głębokiego państwa”, które pod swymi skrzydłami Solidarność powołała do istnienia.
Stan wojenny okazał się dziejową błahostką, niezdolną powstrzymać restytucji politycznej podmiotowości Polaków.
Tym razem inaczej, niż to było w przypadku powstań, a nawet po I wojnie światowej – wybuch narodowej woli podmiotowości miał wpłynąć destrukcyjnie na sowieckie imperium, które (co, historycznie rzecz biorąc, jest do dziś dnia zadziwiające) upadło niemal bez jednego wystrzału. Czterdzieści lat później, gdy polityczna podmiotowość Polaków jest w Europie banalną codziennością, a dla niektórych nawet źródłem irytacji i kłopotów, znaczenie tamtego narodowego przebudzenia zdążyło wyblaknąć. Jeśli gdzieś pamięć o nim przetrwała nieco mocniej, to w Ameryce i w Niemczech, czyli w świadomości narodów, którym „Solidarność” ułatwiła osiągnięcie ich wielkich ambicji: Amerykanom – wygranie zimnej wojny i tryumf (krótkotrwały wprawdzie) na kształt „nowego Rzymu”, Niemcom – jeszcze jedno państwowe zjednoczenie, mimo przegranej wojny. „Polscy robotnicy i intelektualiści wzięli własny los w swoje ręce, co dla nas było niezwykłą zachętą” – mówiła pod Bramą Brandenburską kanclerz Angela Merkel w roku 2009. Dziś już mało kto uświadamia sobie, że tamto „zmartwychwstanie” narodowej wspólnoty Polaków nadało całej późniejszej polskiej polityce szczególny rys niepokorności i ambicji. Objawił się on w nadzwyczajnej odwadze reform wczesnych lat 90. i w „prometejskim” wsparciu dla bijących się o swoją podmiotowość Ukraińców, Czeczenów czy Gruzinów. Objawia on się także w pełnej urazy reakcji na płynące z Europy wytyki, że wybieramy sobie nie taką władzę, jakiej by od nas oczekiwano w Brukseli, Paryżu czy Berlinie. Wola polskiej podmiotowości – to zapewne najsilniejsze polityczne dziedzictwo Sierpnia 1980, niedoceniane zbyt często przez naszych unijnych sojuszników.
Ale wszystko to – to dopiero jedna strona „dwoistej natury” Solidarności, jej polsko-narodowy awers. Dla polskiej wspólnoty jest on trudny do przecenienia, ale przy chłodnym myśleniu – w żadnym razie nie uzasadniałby kwalifikacji przez Touraine’a do kategorii „najważniejszych spraw, jakie przydarzyły się ludzkości w drugiej połowie XX wieku”. Globalna fascynacja Solidarnością brała się bowiem wcale nie z jakiegoś rzekomego „zauroczenia Polską”, którego nigdy nie było, a którego istnienie czasem wyobrażaliśmy sobie nad Wisłą. Obcokrajowcy przybywający do Polski po Sierpniu 1980 byli oszołomieni raczej tym, że w realnym politycznym świecie może zaistnieć dziesięciomilionowa masowa organizacja, której prawdziwe cele wywodzą się w gruncie rzeczy z porządku metapolitycznego. Organizacja, której sam byt (jak to ujął krakowski socjolog Adam Mielczarek) stanowi wartość autoteliczną, gdyż to ona sama z siebie jest „przestrzenią realizacji dobra niesionego przez ruch”. Związek „nie był narzędziem (niemożliwej) przemiany ustrojowej państwa ani kartą w jakiejś rozgrywce politycznej, lecz właśnie tym zasadniczym osiągnięciem, wywalczonym przez zbuntowanych robotników, wewnątrz którego i poprzez który realizować się miało odzyskiwanie godności i wolności jego uczestników” – pisał Mielczarek. Z jednej strony można zrozumieć, dlaczego kością niezgody ze strony komunistów okazał się sam byt Solidarności, a nie takie czy inne jej działanie. Z drugiej zaś czytelny staje się ów uniwersalistyczny rewers Polskiego Sierpnia 1980. Touraine się nie pomylił. Jeśli bowiem istotą „oświeceniowego uniwersalizmu” jest kantowska utopia wspólnoty wolnych i równych ludzi, poddających się jedynie rozumowemu prawu moralnej powinności – to Solidarność polegała na eksperymencie zrealizowania takiej utopii. To jasne, że à la longue nie było to możliwe. Przewrotnie można by nawet powiedzieć: to lepiej, że tę utopię rozbiła przemoc stanu wojennego, niźli by miała ona ulec nieuchronnemu samoistnemu rozkładowi.
Na początku 1979 roku na krakowskiej scenie Teatru Starego (śmiem twierdzić, że wtedy jednej z najlepszych scen teatralnych Europy) zmarły niedawno reżyser Jerzy Jarocki zrobił czterogodzinny spektakl, którego kontekstem było mocno wtedy przeżywane 60-lecie odrodzenia Polski po I wojnie światowej. Spektakl angażował dużą grupę aktorów i był artystycznie nowatorski; m.in. publiczność przemieszczała się w jego trakcie z sali do sali. Jarocki wykorzystał wielkie polskie teksty literackie, od Mickiewicza po archiwalia historyczne z przełomu XIX/XX wieku, ale osnową scenariusza uczynił teksty Stefana Żeromskiego – swego czasu w Polsce pisarza „kultowego”, idealistycznego marzyciela o „kraju szklanych domów”, rozczarowanego odzyskaną w 1918 roku państwowością. Podobnie jak ocena książki Touraine’a przez socjologów, tak i spektakl Jarockiego nie zachwycił krytyków teatralnych, ale publiczność waliła drzwiami i oknami. Ówczesny dyrektor teatru tłumaczył w jednej z gazet, że ów spektakl to nic innego jak „śniony na jawie i niemożliwy do ziszczenia sen o idealnym społeczeństwie i idealnym państwie”. Tytuł spektaklu był cytatem z mało znanego wiersza, napisanego (notabene przez fanatycznego komunistę) na śmierć Żeromskiego w roku 1925. Brzmiał: „Sen o Bezgrzesznej”. Już było po wyborze Wojtyły na papieża, a w Polsce zaczęło się moralne i narodowe poruszenie. Za chwilę podjęliśmy zadziwiającą dla nas samych próbę sprawdzenia, czy aby takich snów nie dałoby się spełnić na jawie.
Jan Rokita
Artykuł ukazał się w najnowszym numerze magazynu „Wszystko co Najważniejsze” oraz w tytułach prasowych na świecie w ramach projektu „Opowiadamy Polskę światu – Polska Solidarność” – projekt Instytutu Nowych Mediów w 40 rocznicę „Solidarności”.
