"Europa" jako wyzwanie
Coraz więcej obywateli w wielu krajach europejskich ma poczucie, że dominujące partie polityczne ich nie reprezentują, że coraz bardziej upodobniają się one do siebie i w gruncie rzeczy uprawiają tę samą politykę – pisze prof. Zdzisław KRASNODĘBSKI
Wyzwoleni ze „Wschodu”
.Nowa sytuacja w Europie zmusza do refleksji nad zadaniami, przed którymi staje polska polityka zagraniczna. Świat, w tym także Europa, jest dziś bardziej skomplikowany niż w pierwszych dekadach po 1989 roku, kiedy tworzył się nowy ład polityczny na kontynencie. Dziś ulega on daleko idącej transformacji. Znajdujemy się na progu kolejnej epoki.
Czasy, kiedy w polityce zagranicznej zasadnicze kwestie były jasne i nie wymagały większego wysiłku intelektualnego, mijają. Po 1989 r. polska polityka zagraniczna była oparta na bardzo prostych zasadach. Także dlatego łatwiej było co do niej się porozumieć ponad podziałami partyjnymi.
Najogólniej rzecz biorąc, chodziło o „wyrwanie się ze Wschodu”, a więc ze strefy wpływów Rosji, pozbycie się pozostałości komunizmu oraz „integrację z Zachodem”. Nasze doświadczenia ze „Wschodem” sprawiały, że – i słusznie – byliśmy gotowi zapłacić wielką cenę, byle tylko „znaleźć się na Zachodzie”. Oczywiście pogrobowcy PRL nadal spozierali na Rosję jako swego – i Polski – sprzymierzeńca. Pamiętamy i o „moskiewskich pieniądzach”, i o „NATO-bis”, i innych tego rodzaju pomysłach. Ale nawet niedawni komuniści szybko dostrzegli atrakcyjność „Zachodu” jako nowego protektora i płatnika, który mógł im o wiele więcej zaoferować niż Rosja w stanie kryzysu. Dlatego też wierną prosowieckość szybko zamienili na niemal równie wierną proamerykańskość i „europejskość”.
Stać się częścią „Zachodu” to znaczyło przede wszystkim członkostwo w NATO i w UE, co udało się osiągnąć w 1999 i 2004 roku, a także uczestnictwo w innych organizacjach i „formatach”. Znaczyło to także zbliżanie się do „zachodniego” stylu życia oraz poziomu konsumpcji i dobrobytu.
Po 30 latach Polska ciągle jest krajem uboższym niż wiele innych położonych na zachód od nas, ale nie ulega wątpliwości, że również cywilizacyjnie osiągnęliśmy ów cel „wyrwania się ze Wschodu”. Ale historia się nie skończyła.
Dzisiaj zawiłym problemem, prawdziwym wyzywaniem dla naszej polityki (i gospodarki) nie jest jednak „Wschód”, nie jest Rosja. Wiemy, co o niej myśleć. Zdajemy sobie sprawę, że nadal jest ona wielkim zagrożeniem dla naszej wolności, dla naszego istnienia. Nie jest ona żadną miarą atrakcyjna dla Polski, toteż otwartych zwolenników Rosji jest w Polsce tylko garstka. Nawet SLD już nie wraca do tematu swoich historycznych powiązań z Rosją. Kandydaci staro-lewicy w kampanii do Parlamentu Europejskiego nie afiszowali się już swoimi dobrymi relacjami z Rosją. Zagrożenie z Rosji jest zagrożeniem fizycznym, zagrożeniem „twardą siłą”. Możemy się obawiać rosyjskiej dezinformacji, wojny hybrydowej, ataku cyfrowego, manipulacji, ukrytych wpływów, lecz nie daru przekonywania rosyjskich polityków czy nieodpartego uroku rosyjskiej cywilizacji. Na szczęście nasi partnerzy w NATO zbliżyli się bardzo do naszej opinii na temat Rosji, choć nadal nie należy lekceważyć sił prorosyjskich w Europie. I rosyjskie wpływy wcale nie są najgroźniejsze na skrajnej lewicy i prawicy, lecz w samym centrum europejskiej polityki – na przykład w socjaldemokracji niemieckiej i części CDU czy w elitach politycznych i gospodarczych francuskich.
Nie będąc „graczem światowym”, Polska nie interesuje się sytuacją w innych regionach. Chiny, Indie, Bliski i Daleki Wschód, Afryka nie zaprzątają zbytnio naszej uwagi. Media bardziej interesują się kolejną pożałowania godną aferą lub aferką niż tym, co dzieje się np. w Chinach, w Iranie czy Libii, a co może wysadzić w powietrze cały nasz świat. Unia Europejska, USA, Europa Środkowo-Wschodnia, Rosja i „kraje pomiędzy” – do działań w tych regionach sprowadza się nasza polityka zagraniczna. Do 2015 roku Polska systematycznie ograniczała swój horyzont, zamykając placówki dyplomatyczne w wielu regionach świata. Nawet PRL, satelita ZSRR, był bardziej ambitny i bardziej światowy niż III RP.
Czy jednak i w naszym najbliższym, europejskim otoczeniu potrafimy trafnie zdiagnozować problemy i działać zgodnie z tą diagnozą? Czy mamy przemyślaną, długofalową strategię europejską? Czy w ogóle jesteśmy w stanie przyznać, że „Europa” stała się trudnym wyzwaniem dla polskiej polityki – i może wkrótce stać się jeszcze trudniejszym? I to wcale nie dlatego, że to w Polsce mamy do czynienia z jakimś „regresem” czy odwróceniem się od naszych partnerów lub że to my podważamy sojusze i prowadzimy politykę wymierzoną w żywotne interesy innych. To przecież nie polski przywódca zdiagnozował „śmierć mózgową” NATO i to nie Polska buduje Nord Stream 2, i to nie Polska destrukcyjnie miesza się w wewnętrzną politykę zaprzyjaźnionych państw.
To nasi partnerzy w krajach na zachód od Polski ulegają imperialnej pokusie, mając przy tym rosnące kłopoty wewnętrzne.
To ich wzajemne relacje się skomplikowały. To ich zbyt pewna siebie polityka sprawia, że ich interesy stały się odmienne od naszych. I mogą wkrótce stać się niezgodne z naszym interesem podstawowym – wybiciem się na samodzielność, na podmiotowość, uzyskanie takich możliwości działania i praw, jakie mają czołowe państwa europejskie.
Niby to wiemy, ale ciągle udajemy, że jest inaczej. Trudno się nam zmierzyć z tą nową sytuacją, wiedząc, że w interesie Rosji jest rozbicie solidarności państw europejskich, naruszenie więzi transatlantyckich, dyskredytacja „zachodniej” kultury i polityki, co byłoby ogromnym niebezpieczeństwem dla Polski. Zagrożenie rosyjskie, zagrożenie brutalną, fizyczną siłą sprawia, że nie jest nam łatwo odpowiednio politycznie reagować na to, co dzieje się w Europie, mając w dodatku na karku „totalną opozycję”, totalnie spolegliwą wobec Unii.
Wszyscy wiemy, że tzw. „Zachód” od dawna przestał być w miarę spójną transatlantycką jednością. Czasy, gdy Europa była „protektoratem amerykańskim” (jak kiedyś określił to Zbigniew Brzeziński), dawno minęły. Zapowiedzi „transatlantyckiego rozwodu” pojawiły się już w czasie wojny w Iraku w 2003 roku. Już wtedy kanclerz Schroeder, prezydent Chirac i prezydent Putin mówili o potrzebie budowy osi Paryż – Berlin – Moskwa. Na szczęście po rosyjskiej agresji na Ukrainę ciągoty do Rosji osłabły, ale tymczasem luźniejsze stały się także więzi transatlantyckie. Nie jest to tylko efekt prezydentury Donalda Trumpa (czy raczej nerwowej na nią reakcji w Europie), lecz trwała zmiana. Nie należy nie doceniać rosnących ambicji „Europy”. Unia, „Europa” ciągle nie jest w stanie sama sobie zapewnić bezpieczeństwa, ale coraz częściej w wielu sprawach ma odmienne stanowisko niż USA. Rzeczą zupełnie przełomową są sankcje amerykańskie wobec Niemiec – przez całą powojenną epokę wiernego, dobrze wyreedukowanego wasala – w związku z budową Nord Stream 2. To rzecz niedawno jeszcze zupełnie nie do pomyślenia, podobnie jak kontrowersje między USA a UE dotyczące wymiany handlowej.
Brexit jeszcze bardziej osłabi związki Europy kontynentalnej z USA. Wielka Brytania może zmniejszyć swoje zaangażowanie w bezpieczeństwo Europy kontynentalnej, jeśli wpływy amerykańskie w NATO ulegną ograniczeniu. Tymczasem Francja nie kryje swych ambicji uczynienia Europy „strategicznie autonomiczną”. Ale i Niemcy będą się zapewne starały uwolnić ze swych ograniczeń konstytucyjnych poprzez „europeizację” polityki bezpieczeństwa i obrony.
Sama „Europa”, mimo zaklęć o jedności, ma coraz większe trudności ze spójnością. Rosną zarówno napięcia wewnętrzne, jak i napięcia między poszczególnymi państwami. Napięcia wewnętrzne świadczą o głębokim kryzysie politycznej reprezentacji i alienacji elit europejskich. Coraz więcej obywateli w wielu krajach europejskich ma poczucie, że dominujące partie polityczne ich nie reprezentują, że coraz bardziej upodobniają się one do siebie i w gruncie rzeczy uprawiają tę samą politykę, różnią się co najwyżej w szczegółach. Mimo wszystkich odmienności, wynikających z różnego kontekstu kulturowego, można dostrzec daleko idące podobieństwa głównej linii konfliktu – wszędzie mamy do czynienia z walką transnarodowych anywheres przeciwko osiadłym, lokalnym somewheres. To, co nazywa się populizmem, jest w gruncie rzeczy próbą liberalnej demokratyzacji, buntem przeciw postdemokratycznej postpolityce.
Jednocześnie mamy do czynienia z rzeczywistą „europeizacją” europejskiej polityki, polegającą na tym, że wyborcy w poszczególnych krajach zaczynają się interesować, co się dzieje w innych krajach europejskich, zdając sobie sprawę, że ma to także ogromne znaczenie dla nich samych. Na przykład Polacy wiedzą, jak bardzo polityczna pozycja Polski w UE może obecnie zależeć od tego, kto wygra wybory we Włoszech.
Obok podziałów społecznych dochodzą także do głosu separatyzmy etniczne i regionalne – nie tylko w Katalonii, ale także w Szkocji, na Sardynii czy Korsyce. Przy okazji upada dawna, szeroko rozpowszechniona w naukach społecznych teza, jakoby narody Europy Zachodniej były bardziej skonsolidowane i „starsze” niż w Europie Środkowo-Wschodniej. W rzeczywistości tylko niektóre państwa w Europie można uznać za „państwa narodowe” – na pewno nie jest nim Belgia i – jak się okazuje – Wielka Brytania.
Duopol w Europie
.Między państwami europejskimi coraz częściej iskrzy. Niedawno gorący był spór francusko-włoski o politykę imigracyjną. Hiszpania ma za złe niektórym belgijskim politykom mniej lub bardziej ukryte wspieranie dążeń Katalonii. Wielka Brytania skłonna była podejrzewać, że to Francja utrudniała negocjacje w sprawie brexitu.
Także relacje francusko-niemieckie dalekie są od idylli. Te dwa państwa wprawdzie niedawno odnowiły układ elizejski i nadal głoszą, że są motorem Unii, choć w stosunku do całej Unii na pewno dużo słabszym niż w latach dziewięćdziesiątych, ale rywalizacja między nimi jest bardziej zacięta.
We Francji daje o sobie znać nostalgia za czasami, gdy Europa Środkowo-Wschodnia była oddzielona od reszty żelazną kurtyną. I trudno się nawet Francji dziwić, gdyż od przełomu lat 1989 i 1990 rozpoczął się wyraźny spadek jej znaczenia – trochę na jej własne życzenie. Jest to dziś kraj pogrążony w zbiorowym przygnębieniu, melancholijny i wstrząsany protestami, z nadmiernie ambitnym prezydentem, bardziej zainteresowany tym, co się dzieje na południu, w basenie Morza Śródziemnego, w Afryce niż w Europie, zwłaszcza w jej części wschodniej. Francuzi doskonale mogą sobie wyobrazić Unię bez Europy Środkowo-Wschodniej, bez Polski. Dlatego zablokowanie przez nich rozmów akcesyjnych z Czarnogórą i Macedonią Północną nie było przypadkowe. Natomiast Niemcy zbyt wiele mają interesów w tej części Europy, by na to przystać. Gospodarka niemiecka nie może zrezygnować ze środkowoeuropejskiego „hinterlandu”; Niemcy są więc zainteresowane kontrolą Europy Środkowo-Wschodniej, nie jej wykluczeniem. Łączy więc nas z nimi żywotny interes zachowania zasadniczej spójności „Europy” powstałej w 1989 r., a także idea rozszerzenia jej o kraje zachodniobałkańskie, a nawet w przyszłości dalszego rozszerzenia jej na wschód.
Nie można jednak wykluczyć, że strategiczne interesy zbliżą w przyszłości do siebie Francję i Polskę, jeśli tylko Francja zrozumie, że orientowanie się na jednego tylko partnera w Europie nie służy ani Francji, ani Europie. Jednak na razie zamiast odbudowywać europejski prestiż Francji, Emmanuel Macron antagonizuje kolejne kraje.
Mijający właśnie okres hegemonii Niemiec nie wyszedł Europie na zdrowie. Niemcy z państwa moralnie upadłego w II wojnie światowej stały się – jak siebie z lekką tylko samoironią prezentują – „mocarstwem moralnym” oraz ulubionym państwem liberalnej lewicy jako modelowa „demokracja liberalna” i główny promotor integracji europejskiej. Dzisiejsza unijna niechęć do narodów, ich historii i kultury, do państw narodowych, ogólne potępienie „nacjonalizmu” to rezultat przeniesienia niemieckiej narracji „przezwyciężania przeszłości” na poziom ogólnoeuropejski. Rozgrzeszone ze swej dawnej winy Niemcy odgrywają dziś rolę surowego strażnika poprawności politycznej i pamięci o Holokauście jako zbrodni paneuropejskiej.
W rzeczywistości każdy, kto ma jakie takie pojęcie o polityce europejskiej, szybko dostrzega olbrzymią rozbieżność między wysoką moralną samooceną i szczytnymi deklaracjami a realną polityką, w której interesy narodowe Niemiec w większości przypadków biorą górę nad względami ogólnymi. Bezceremonialnie traktuje się przy tym słabszych partnerów. Pamiętamy, z jak wielkim oburzeniem w południowej Europie spotkała się forsowana przez Niemcy unijna strategia radzenia sobie z kryzysem finansowym, chroniąca przede wszystkim wierzycieli. Podobnie arbitralna strategia Merkel w sprawie imigrantów w 2015 roku – przyjęcie ogromnej liczby imigrantów, a następnie próba ich rozlokowania w innych krajach – wywołała opór Grupy Wyszehradzkiej. W polityce energetycznej i klimatycznej również dostrzeżemy podobną, godną podziwu umiejętność realizowania własnych interesów pod osłoną pięknej retoryki europejskiej – np. długotrwałe odsuwanie na bok problemu emisji w transporcie w celu ochrony przemysłu samochodowego. Dopiero afera „Dieselgate” spowodowała zmianę nastawienia w Europie, gdzie jakoś nikomu przedtem nie przyszło do głowy, by sprawdzać prawdziwość podawanych przez producentów danych.
Ostatecznie Francja i Niemcy – dwa kraje rywalizujące o przywództwo w Europie, każdy otoczony wianuszkiem klientów – skazane są na porozumienie. Francja bez Niemiec niewiele miałaby do powiedzenia w Europie, ale i Niemcy bez Francji nie mogą skutecznie kierować Unią.
Parogodzinna panika, która wybuchła w Niemczech po tym, jak Francja zgodziła się w Radzie Unii Europejskiej na otwarcie negocjacji nad groźną dla Nord Stream 2 rewizją dyrektywy gazowej, na wyjęcie jej z „unijnej zamrażarki”, była pod tym względem niezwykle charakterystyczna. Dramatycznie pytano wówczas w mediach niemieckich, czy oznacza to zbliżający się koniec Unii. Po parunastu godzinach osiągnięto porozumienie – w zamian za ustępstwa w kwestii praw autorskich w internecie Francja zgodziła się na takie osłabienie zapisów dyrektywy gazowej, że Niemcy odetchnęły z ulgą. Irytację w Niemczech wywołały także działania podjęte przez prezydenta Macrona przy powoływaniu nowej Komisji Europejskiej – zablokowanie kandydatury Manfreda Webera i podważenie całej procedury „kandydatów wiodących”.
Dodatkową komplikację stanowi fakt, że prezydent Francji jest niepopularny w swoim kraju, a Niemcy czeka po odejściu Merkel okres niestabilności, najprawdopodobniej z rządem CDU/CSU i Zielonych, który będzie na pewno bardziej ideologiczny, ale zapewne nie mniej narodowy.
W obopólnym interesie obu państw jest jednak dalsza centralizacja Unii – w celu dyscyplinowania peryferii i kumulowania siły – która pozwoli im odgrywać wyśnioną rolę światowych mocarstw. W pojedynkę, a nawet we dwójkę są za „małe dla świata”, choć duże w Europie – występując w imieniu Unii, mogą aspirować do roli podmiotu polityki światowej. Ale pod warunkiem, że „Europa będzie mówić jednym głosem”. Ten „jeden głos”, którym ma mówić „Europa”, to w istocie głos tego duopolu, modulowany przez instytucje europejskie. Toteż dążenie do centralizacji leży w ich geostrategicznym interesie i niepomiernie wzmocni się po ostatecznym wyjściu Wielkiej Brytanii, która dotąd hamowała ich zapędy.
Otwarci na przestrzał
.„Europa” ma dziś obowiązującą, choć nie do końca sprecyzowaną i skodyfikowaną ideologię – zmutowany „liberalizm”. Oczywiście importowane po 1989 r. do Europy Środkowo-Wschodniej idee liberalne nigdy nie były w tak radykalnej formie wcielane w rozwiniętych gospodarkach i państwach. Sama Unia prowadzi przecież politykę interwencjonistyczną i bynajmniej nie jest powściągliwa, gdy idzie o regulacje.
Dokonywana w czasach dominacji neoliberalizmu transformacja pokomunistyczna w Polsce przyniosła ze sobą zmianę cywilizacyjną i wzrost zamożności. Polska odniosła wyjątkowy sukces gospodarczy, ale za cenę uzależnienia, z którego dziś chce się uwolnić. Ten typ gospodarki, który powstał u nas, teoretycy „różnorodności kapitalizmu” nazywają „zależną gospodarką rynkową”. Kapitał „nie miał narodowości” tylko na wschód od Odry. Podczas gdy inne kraje chroniły odpowiednią politykę finansową i podatkową, z Polski wypływały miliardy. W tzw. krajach rozwiniętych liberalizm gospodarczy nie oznaczał rezygnacji z prowadzenia polityki przemysłowej ani polityki socjalnej, nawet jeśli trochę ograniczono pomoc socjalną państwa.
Nie tylko jednak neoliberalne idee gospodarcze, lecz również liberalizm polityczny, importowany przez nas w latach dziewięćdziesiątych, prowadził do uzależnienia Polski, osłabiając możliwości politycznego działania państwa. Podobnie jak radykalnie zastosowany w gospodarce liberalizm prowadził do zależnej gospodarki rynkowej, tak i zastosowanie zasad „liberalnej demokracji” w sferze politycznej prowadziło do osłabienia możliwości działania państwa, choć jednocześnie demontaż komunizmu i demokratyzacja oznaczały przywrócenie suwerenności. Oczywiście tak jak w gospodarce i w dziedzinie instytucjonalno-politycznej, decentralizacja i delegacja kompetencji była konieczna, ale bez pozbawienia się możliwości sterowania, które w nowoczesnym państwie musi być dokonywane subtelniejszymi, bardziej wyrafinowanymi metodami.
My zaś z neofickim zapałem wyposażaliśmy samorządy w daleko idące uprawnienia, korporacje zawodowe w samorządność, „pluralizowaliśmy” media przez ich wyprzedaż zagranicznym inwestorom. I w tym wypadku dominowało przekonanie, że im mniej państwa, tym lepiej.
Realne społeczeństwa nigdy nie mogą być ani zupełnie otwarte, ani zupełnie wielokulturowe, ani całkowicie zindywidualizowane, gdyż wówczas przestałyby być społeczeństwami.
Obecnie naocznie przekonujemy się, że w wielu krajach Europy Zachodniej nadmierna „otwartość”, będąca rezultatem masowej imigracji i erozji tradycji, prowadzi do kryzysu społecznego. W krajach Europy Środkowej mieliśmy natomiast do czynienia z rodzajem najazdu przez zagraniczne fundacje, NGO i inne podmioty „społeczeństwa obywatelskiego”, zasilane finansowo i zadaniowane z zewnątrz. Polskie „społeczeństwo obywatelskie” tylko po części było i jest rezultatem samoorganizowania się Polaków – jego opiniotwórcze i wpływowe ośrodki są często wytworem dyplomacji publicznej krajów mających ważne interesy w Polsce.
Naturalnie na zasadzie wzajemności Polska, Węgry czy Czechy mogłyby również zakładać fundacje i organizacje na terenie Francji, Niemiec czy Belgii, moglibyśmy tam kupować telewizje i tytuły prasowe – oczywiście w teorii, gdyż w rzeczywistości ani nie mieliśmy po temu środków, ani mimo całej deklarowanej „otwartości” nikt by nam na to nie pozwolił. Dopiero niedawno zrozumieliśmy też, że nikt inny nie będzie łożył na naszą politykę historyczną i na naszą dyplomację publiczną i nawet mamy odwagę wspominać o konieczności odkupienia niektórych mediów.
Rezultat naszej otwartości lat dziewięćdziesiątych jest taki, że wiele instytucji kultury pozostaje zupełnie poza możliwością wpływania na nie przez centralne instytucje państwa. Znaczne obszary polityki kulturalnej i politycznej zostały przekazane samorządom i organizacjom pozarządowym. Nic dziwnego, że niektórym włodarzom miast do tego stopnia przewróciło się w głowach, że myślą nawet o własnej polityce imigracyjnej czy polityce zagranicznej – własnej, to znaczy podszeptywanej im przez polityków i media z zewnątrz. Nic dziwnego, że niektóre z organów samorządowych i organizacji pozarządowych nie czują się żadną miarą związane wyborami demokratycznymi Polaków czy nawet polską racją stanu.
W polskim społeczeństwie wykształciło się wiele grup, ośrodków, organizacji, instytucji, dla których punkt odniesienia, prawdziwa władza i prawdziwy autorytet znajdują się w Brukseli, w Berlinie, w Paryżu. Nie są nimi natomiast władze Rzeczypospolitej, nawet jeśli nikt nie kwestionuje, że pochodzą one z wolnych wyborów. Analogia do czasów schyłku I Rzeczypospolitej jest uderzająca – celem politycznym obozu reform jest przywrócenie sterowalności politycznej państwa, grupy malkontentów w imię „starodawnych wolności” odwołują się do autorytetu zewnętrznego, zachęcając do interwencji.
Natomiast „Unia”, poszczególne stolice europejskie i inne ważne podmioty „europejskiej” polityki, broniąc „liberalizmu” i rządów prawa w Europie Środkowo-Wschodniej, bronią swego prawa do ingerencji – nie inaczej niż kiedyś mocarstwa ościenne praw dysydentów. Obecny spór o praworządność ma – trudno nie zauważyć – również ten aspekt, całkowicie pomijany w UE. We wszystkich krajach „demokracji liberalnej” daje o sobie znać ekspansja władzy sądowniczej, wchodzącej w kompetencje polityczne, zastępującej rządy i parlamenty. Nigdzie jednak programowo nie pozostawiono sądów i sędziów bez żadnej kontroli. Na przykład w Niemczech podkreśla się w debacie publicznej, że „Rechtsstaat” nie oznacza „Richterstaat”, ale jeśli chodzi o Polskę, politycy niemieccy będą bez zastanowienia wspierać stowarzyszenia sędziowskie broniące przywilejów, których sędziowie nie mają i nie mogą mieć w ich kraju, i obsypywać nagrodami każdego, który wystąpi przeciw „PiS-owskiej” władzy. Wprowadzenie ogólnego mechanizmu sprawdzania praworządności jeszcze zwiększyłoby te możliwości, gdyż trudno przypuszczać, by te same zasady postulowane wobec krajów Europy Środkowo-Wschodniej były wcielane również w krajach „rdzenia”, by tam zgodzono się ubezwłasnowolnić instytucje polityczne, jeśli chodzi o organizację sądownictwa i powoływanie sędziów.
Ten imperatyw kontroli podbudowany jest historiozoficznym przekonaniem, że w Europie Środkowo-Wschodniej jedyną alternatywą dla „liberalnej demokracji”, utrzymywanej pod baczną kontrolą zewnętrzną, jest „autorytarny nacjonalizm”. To czyni z takiej ingerencji wręcz moralny obowiązek.
Być może przymknięto by oczy nawet na najbardziej wątpliwą reformę sądownictwa w Polsce, gdyby przeprowadzała ją partia głównego europejskiego nurtu, nawet bardzo skorumpowana, nawet mało demokratycznie ulegitymizowana, lecz nieograniczająca sterowania zewnętrznego i możliwości ingerencji, ale nie można tolerować sytuacji, gdy dokonuje tego partia „populistyczna”, a więc taka, która chce owe możliwości ograniczyć do poziomu obowiązującego w państwach europejskich, zachowujących samosterowność i kontrolę na swoim terytorium oraz możliwość skutecznego działania na zewnątrz.
Niknący blask
.Tymczasem niepostrzeżenie dokonała się w Polsce wyzwoleńcza rewolucja mentalna – dzięki wyjściu z komunistycznego i pokomunistycznego skrajnego ubóstwa, ale przede wszystkim w reakcji na kryzys imigracyjny. Otóż „Zachód”, „Europa” przestały być niedościgłym wzorem, pożądanym modelem, alfą i omegą. Owszem – chcielibyśmy być jeszcze bardziej podobni do czołowych krajów w Europie pod względem zamożności, ale nie chcemy przyjąć obowiązującej ideologii, nie chcemy stać się wielokulturowym społeczeństwem, całkowicie zsekularyzowanym, zatomizowanym i zdemoralizowanym, w którym naród, rodzina i wiara katolicka uchodzą za wstydliwy anachronizm.
W ostatnim czasie ukazują się książki takie jak Roztrzaskane lustro Wojciecha Roszkowskiego, Triumf człowieka pospolitego (wersja ang. The Demon in Democracy) Ryszarda Legutki lub znajdująca się w druku fundamentalna Afirmacja Bronisława Wildsteina, w których bez iluzji i w ciemnych barwach opisywana jest współczesna cywilizacja zachodnia. Ale nie tylko konserwatywni intelektualiści są dziś krytyczni wobec zjawisk obserwowanych na Zachodzie, lecz również tzw. zwykli Polacy. Wielu z nich postrzega na przykład PE jako teatr absurdu – i to nie tylko wtedy, gdy toczą się w nim debaty na temat Polski. Znając z autopsji życie europejskich metropolii – choć niekoniecznie w ich najbardziej eleganckich dzielnicach – Polacy są bardziej świadomi realiów „wielokulturowego” społeczeństwa niż wielu przedstawicieli elit europejskich.
Obserwując to, co dzieje się na ulicach Paryża, jakie są jego przedmieścia, drżą na myśl, że Warszawa mogłaby stać się dziś „Paryżem Północy”. A dla ludzi głęboko wierzących Polska jest już nie tyle przedmurzem, co ostatnim Okopem Świętej Trójcy, ostatnim depozytariuszem „cywilizacji łacińskiej”.
Przed rokiem 1989 stosunek do „Zachodu” dzielił prawicę i lewicę. Ci, którzy mieli do niego pozytywny stosunek, byli oskarżani o reakcyjność. Integracja europejska uchodziła za jeszcze jedną intrygę kapitalizmu. Dzisiaj najbardziej zagorzali, bez reszty oddani zwolennicy Unii to dawni komuniści, lewica stara i nowa, liberałowie, aktywiście LGBTI, ekolodzy i weganie. Natomiast prawica stała się pod względem kulturowym antyokcydentalna – z coraz większym dysgustem patrzy na to, co uchodzi za osiągnięcia współczesnej kultury zachodniej, coraz bardziej sceptycznie ocenia system polityczny i gospodarczy. Im bardziej na prawo, tym silniejsza jest krytyka. Brak jest przy tym współczesnych pozytywnych punktów odniesienia. Ameryka straciła wiele ze swej atrakcyjności, choć w klasycznie PiS-owskich kręgach ciągle jeszcze trwa nieco naiwna amerykofilia. Chiny nikogo specjalnie nie pociągają. Rosja, której złowrogiemu, złudnemu czarowi ulega niemal cała europejska prawica – od Węgier po Francję – u nas budzi lęk i niepokój pomieszany z repulsją. Polakowi trudno jest uwierzyć, że Putin mógłby być protektorem chrześcijaństwa, obrońcą tradycyjnej rodziny i narodu.
Dlatego też PiS jest partią, która wyróżnia się spośród innych prawicowych partii w Europie. Nie odrzuca Unii. Nie zmierza w stronę byłej chadecji, która dawno już wyrzekła się chrześcijaństwa i zamiast Europy ojczyzn chce europejskiego imperium, potrzebującego – jak każde imperium – nowego, ukształtowanego według swej miary poddanego i obywatela, nowego Europejczyka, wyzwolonego z więzi i lojalności narodowych. PiS nie podziela jednak także idei wielu partii prawicowych i skrajnie prawicowych, z których wiele ma zgoła inne korzenie historyczne i ulega rosyjskiemu czarowi. To sprawia, że PiS-owi trudno byłoby utworzyć jedną frakcję w PE ze Zgromadzeniem Narodowym, Ligą, AfD czy FPÖ.
Ale to PiS pokazuje drogę do sukcesu siłom odnowy w Europie – jest nim połączenie programów socjalnych i konserwatyzmu aksjologicznego, z naciskiem na obronę narodowej tożsamości. PiS wzmacnia ten program odwołaniem do polskich tradycji wolnościowych oraz do ruchu oporu z czasów II wojny światowej, a także pozytywnym nastawieniem do integracji rozumianej jako solidarność wolnych narodów.
Dziś nawet w Wielkiej Brytanii partia konserwatywna, dotychczas łącząca daleko idący permisywizm obyczajowy z ideami wolności gospodarczej i neoliberalną polityką fiskalną, wygrała ostatnie wybory dzięki hasłom obrony brytyjskiej tożsamości połączonym z obietnicami socjalnymi, skierowanymi do tych, którzy przegrywali w procesach globalizacji, porzuceni w dawnych ośrodkach przemysłowych, zapomniani na prowincji.
Za waszą wolność i naszą
.Trwanie Unii jest w żywotnym polskim interesie – także geopolitycznym. W naszym interesie jest dalszy rozwój jednolitego europejskiego rynku – szczególnie cyfrowego i w dziedzinie usług, przełamanie monopolów, wyrównywanie szans, osławiony „level playing field”, wspominany w co drugim dokumencie unijnym. Tym bardziej, że jak pokazało niedawne opracowanie Fundacji Bertelsmanna, na razie to nie my korzystamy najbardziej z jednolitego rynku europejskiego. Wręcz przeciwnie – licząc na głowę mieszkańca, jesteśmy pod tym względem czwartym od końca państwem, wyprzedzając tylko Łotwę, Rumunię i Bułgarię (zob. Giordano Mion, Dominic Ponattu, Estimating economic benefits of the Single Market for European countries and regions, Policy Paper, Bertelesmann Stftung, maj 2019).
Jednocześnie musimy zdawać sobie sprawę, że nie każdy kształt Unii jest w polskim interesie. Powstanie jednolitego państwa unijnego będzie oznaczać koniec suwerenności Polski. Także struktura imperialna z rdzeniem państwowym i z rozmytymi strukturami państwowymi na peryferiach będzie oznaczała, że możliwości naszego działania będą coraz bardziej ograniczone. Suwerenność nie tyle zostanie nam odebrana, co ulegnie uwiądowi.
Nie ma żadnej historycznej konieczności, by Europa zmierzała w tym kierunku. I wiele zależy od Polski, od tego, czy i jak będzie działać w ramach Unii, czy będzie w stanie stać się czynnikiem wpływającym na jej politykę i jej przyszły kształt. Nie może to być polityka chowania głowy w piasek. Nie może oznaczać klientelizmu, skwapliwej usłużności, polityki „bycia przy stole” bez określenia celów tego bycia, jak przed 2015 rokiem.
„Europa” jest dziś w innym miejscu, więc tęsknota za tym, żeby „było tak, jak było”, jest w polityce zagranicznej równie beznadziejna, jak w polityce krajowej. Czasy, w których wydawało się, że nie musimy myśleć, gdyż inni robią to za nas, że trzeba tylko implementować dyrektywy i rozporządzenia unijne i wykorzystywać fundusze, minęły bezpowrotnie.
Nie wystarcza także polityka tylko negatywna i w ostatecznym rachunku ustępliwa, sprowadzająca się do tego, że w każdym przypadku nowej inicjatywy legislacyjnej KE zaczynamy od kontestacji, by potem ostatecznie ulec, w najlepszym razie nieco tylko osłabiając wyjściową propozycję. Polska musi uzyskać zdolność inicjowania korzystnych dla nas procesów w Europie, jeśli chce nadal być czymś więcej niż jednostką administracyjną.
Nie da się również obronić naszego cywilizacyjnego modelu na linii Odry z mentalnością oblężonej twierdzy. Musimy znajdować i kreować sojuszników, wspierając na miarę naszych możliwości siły konserwatywnej odnowy, które pojawiły się w wielu krajach europejskich. Musimy uprawiać europejską dyplomację publiczną na szeroką skalę, obchodząc nieprzyjazne nam rządy i zwracając się bezpośrednio do tych grup społecznych i organizacji, które możemy pozyskać dla swojej sprawy.
Po 30 latach od upadku komunizmu Polska jest nadal zaliczana do „nowych demokracji”, do krajów „postkomunistycznych”, które nie przeszły tak zbawiennych procesów, jak rewolucja 1968 r. Niestety, często sami wzmacniamy tę narrację, zbyt wiele mówiąc o naszych klęskach i ofiarach, zbyt rzadko o naszej sile i sukcesach, ciągle wspominając komunizm.
Czy w latach siedemdziesiątych XX wieku mówiono o Włoszech lub Niemczech jako krajach postfaszystowskich, mimo obecności wielu dawnych narodowych socjalistów i faszystów w elitach tych krajów? A przecież są także kraje, których tradycje demokratyczne i wolnościowe są nieporównanie słabsze niż w Polsce, są kraje w UE, jak Niemcy, Grecja, Portugalia, Hiszpania, w których istniały endogenne dyktatury, a nie przyniesione na bagnetach obcych armii. Mimo że od 15 lat jesteśmy w Unii, Polska ciągle uważana jest za jednego z „nowych członków” Unii, w domyśle – o nieco niższym statusie. Czasami tego rodzaju określanie słyszy się nawet w Austrii, Finlandii, Szwecji, które przystąpiły do UE w roku 1995, a więc tylko dekadę wcześniej. Obecnie wiele krajów w Europie zmaga się z korupcją i niestabilnością polityczną. To często politycy tych krajów wypowiadają się z troską na temat Polski, w tym z tak słynących z praworządności i stabilności potęg europejskich, jak Cypr, Malta, Luksemburg czy Belgia.
Pozycji politycznej w Unii nie wywalczy się ani umizgami, ani krzykiem, ani martyrologią. Nie pomogą także same racjonalne argumenty. Jak zawsze, w polityce ostatecznie liczy się siła – w dzisiejszej Europie przede wszystkim siła polityczna i gospodarcza, dyskretnie wspierane siłą militarną. Polska znajduje się na wznoszącej fali. Dostrzega to każdy, kto przyjeżdża do naszego kraju. Z zupełnie zrujnowanego, zabiedzonego, zakompleksionego i przestraszonego kraju na początku lat dziewięćdziesiątych, chodzącego po prośbie na „Zachód” (jak ciągle jeszcze nasza atawistyczna, pożal się Boże, opozycja), staliśmy się w nowych warunkach geopolitycznych dzięki inteligencji, pracowitości i przedsiębiorczości Polaków krajem, który ma szanse w tym stuleciu odzyskać w Europie właściwą pozycję – podobną do tej, którą nasi przodkowie bezpowrotnie, jak się zdawało, przeputali w XVIII wieku.
.Wzmocniony potencjał gospodarczy i społeczny trzeba jednak już teraz przetwarzać na polityczną smart power – inteligentną siłę, która polega na zręcznym i odważnym połączeniu „twardych i miękkich” środków, na umiejętnym budowaniu sojuszy i chwilowych nawet koalicji, na umiejętności pobudzania i wspierania korzystnych dla nas procesów w społeczeństwach europejskich, na skutecznym oddziaływaniu na instytucje europejskie, by używać Unii do „lewarowania” Polski. Tylko wtedy „Europa” zamiast ograniczać naszą suwerenność, będzie ją wzmacniała i powiększała.
Zdzisław Krasnodębski
Tekst ukazał się w nr 19 miesięcznika opinii „Wszystko Co Najważniejsze” [LINK].