Jacek KLOCZKOWSKI: Wartości europejskie jako środek przymusu bezpośredniego?

Wartości europejskie jako środek przymusu bezpośredniego?

Photo of Jacek KLOCZKOWSKI

Jacek KLOCZKOWSKI

Wiceprezes Ośrodka Myśli Politycznej. Autor m.in. Czasy grubej przesady (2010), redaktor wielu antologii i prac zbiorowych, m.in.: Stańczycy – konserwatyzm, który przeminął? (2016), Naród. Idee polskie (2011) i Realizm polityczny. Przypadek polski (2008).

Największe frakcje PE (zatem liberalna lewica w różnych formach) ogłosiły: „Potwierdzamy konieczność wprowadzenia nowego mechanizmu ochrony budżetu UE, tam, gdzie nie przestrzega się praworządności lub gdzie istnieje systemowe zagrożenie dla wartości europejskich”. Trudno nie przyklasnąć tej trosce. Kłopoty zaczną się jednak, gdy poczniemy zastanawiać się, czym właściwie jest to „systemowe zagrożenie” i zwłaszcza czym, do diaska, są owe „wartości europejskie” – pisze Jacek KLOCZKOWSKI

W 1856 r. znakomity polski konserwatywny publicysta Maurycy Mann napisał przenikliwy artykuł pt. Interesy europejskie i prawo mocniejszego. Ukazał w nim, jak ówczesny europejski „główny nurt” – kilka mocarstw wyrastających ponad resztę za sprawą swej siły i „zwyczajowej” pozycji – kształtuje podług swych potrzeb europejską rzeczywistość. Nie używały do tego jedynie swych armii. Dysponowały również bardziej wyrafinowaną metodą.

Oto bowiem, jak pisał Mann, „ukazuje się zaraz po traktacie wiedeńskim, gdzie systemat państw wybitniej się przedstawił, wyrażenie bardzo często używane: »interes państwa dobrze zrozumiany«”. Mechanizm, w którym odgrywało ono kluczową rolę, przedstawiał się nader prosto. Jeśli jakieś państwo postanowiło realizować swe interesy inaczej, niż tego oczekiwały mocarstwa, wówczas przekonywały one, że to pierwsze państwo „źle swój własny interes rozumie” i że „trzeba, aby państwo to swój interes tak rozumiało, jak tego życzy sobie, chce lub wymaga tamto państwo”. Gdy ów słabszy ustępował, nie mając zwykle większego, a w każdym razie dobrego wyboru, można było to kwitować formułką: „Zrozumiał swój własny interes”.

W miarę postępów swoistego europejskiego kosmopolityzmu hegemoni zyskali wszakże nowe narzędzie do kształtowania sceny międzynarodowej według swoich oczekiwań. Jak pisał Mann, interes „przybierał również cechę coraz ogólniejszą, powszechniejszą, stawał się »interesem europejskim«. Każdą sprawę uważać zaczęto z tego stanowiska jako odpowiedniego i systematowi politycznemu, i dążnościom społeczeństwa. Jeżeli interes jest ważny, musi być europejski”. Teraz nie wystarczało już, by państwo „zrozumiało dobrze swój własny interes”. Ono musiało też uznać „punkt sporny” za „interes europejski”. Gdy tak się zaś stanie, wtedy „przystać musi na stawiane żądanie w imieniu takiego interesu, bo interes własny każdego państwa nie może odłączać się od interesu ogółu, od interesu całej Europy”. W ten sposób, kwitował Mann, „interes europejski to wyrażenie kosmopolityzmu w systemacie państw”, a zarazem nader skuteczne narzędzie polityczne w rękach tych, którzy określają, co w danej sprawie jest owym „interesem europejskim”.

Minęło blisko 150 lat, Europa przeszła przez rozliczne przemiany – a obserwacje Manna pozostały niezwykle aktualne. W tym drugim punkcie – mocy sprawczej płynącej z możliwości narzucania rozumienia „interesu europejskiego” – nawet bardziej niż kiedykolwiek. Co i rusz otrzymujemy kolejne na to dowody.

Choćby teraz. Oto właśnie największe frakcje PE (zatem liberalna lewica w różnych formach, od ekschadecji poczynając i w lewo zmierzając) ogłosiły po raz kolejny wszem wobec: „Potwierdzamy konieczność wprowadzenia nowego mechanizmu ochrony budżetu UE, tam, gdzie nie przestrzega się praworządności lub gdzie istnieje systemowe zagrożenie dla wartości europejskich” [LINK]. Brzmi to szlachetnie i na dużym poziomie ogólności trudno nie przyklasnąć tej trosce. Kłopoty zaczną się jednak w chwili, gdy zechcemy być bardziej dociekliwi i poczniemy zastanawiać się, czym właściwie jest to „systemowe zagrożenie” i zwłaszcza czym, do diaska, są owe „wartości europejskie”.

Wszak z ekranów telewizorów i stron internetowych napływają do nas sprzeczne w tym względzie sygnały. W przestrzeganiu zapisów traktatów unijnych, w traktowaniu demonstrantów, w respektowaniu wyników demokratycznych wyborów. Trudno dostrzec w tym jakąś logikę, jakiś prosty wzór, który by poukładał wszystko w naszych głowach, oferując nam na końcu drogi jasny obraz: „Ależ tak, wszak to są »europejskie wartości« i tak przestrzega się w Europie ich respektowania”. Zamiast tego narastają tylko wątpliwości i drąży nas niepewność, czy aby na pewno z nimi wszystko jest w porządku, czy nie króluje tu całkowita arbitralność, czy nie przesiąkło to wszystko hipokryzją.

Ale nie martwmy się. To nie jest łamigłówka dla nas, spoza frakcji. Przecież to oni, ów „główny nurt”, wszystko dokładnie zdefiniują i wymierzą. Dokładnie tak, jak im to pasuje.

Kto ma siłę, tj. moc sprawczą, czy to armii, czy to pieniądza, czy to większości w wybieralnych organach, ten definiuje, co jest aktualnie „wartością europejską”. Czy to Święte Przymierze, czy „największe frakcje UE”.

Choć nie przesadzajmy z narzekaniem. Wypada docenić, że teraz armie nie ciągną wzdłuż i wszerz przez Europę, by narzucać bądź egzekwować aktualnie obowiązujące „wartości europejskie”. Miękki despotyzm głosowań większościowych – wraz z całą machiną propagandową – to jednak łagodniejsza forma formatowania rzeczywistości i wobec tego rachunek zysków i strat daleki jest od zero-jedynkowego schematu, nawet jeśli tkwi się po stronie, która ponoć „wartości europejskich” nie przestrzega. Czytaj: która ma czelność, by nie zdawać się w tej kwestii na werdykty „głównego nurtu”, czyli inaczej definiuje swe interesy, ma inne ideowe sympatie, odwołuje się do innych tradycji, bynajmniej wcale nie gorszych czy mniej godnych respektowania. Na szczęście bowiem nie każdy w Europie musi być postoświeceniowym lewicowym liberałem.

W tym narzucaniu „wartości” większą rolę zdaje się obecnie odgrywać powinowactwo ideowe czy ideologiczne, choćby przybierające oblicze frakcji w Parlamencie Europejskim. Wszak „kosmopolityzm europejski” nie może mieć teraz ostentacyjnie państwowego czy tym bardziej narodowego oblicza. Tak nie wypada i tak się nie opłaca, gdyż zbyt wiele zainwestowano w inną fasadę dla starej polityki przewagi mocniejszego. Choć z drugiej strony, gdy analizujemy, kto ostatecznie definiuje, a kto tylko do definicji się stosuje, okazuje się, że pierwszoplanowi aktorzy są zwykle ci sami i z tych samych centrów decyzyjnych. Ktoś słusznie powie: ależ to nic nadzwyczajnego – zwykła kolej rzeczy w polityce. Lepiej jednak nie ulegać złudzeniu, że jest inaczej.

Patrząc wstecz, na dzieje Europy, trudno więc szczególnie narzekać, że jej polityczna ewolucja doprowadziła nas do sytuacji, w której nie wypada i nie opłaca się posuwać o tych kilka kroków dalej w narzucaniu woli przez najsilniejszych, kroków dawniej przebywanych bez specjalnych ceregieli (choć niezmiennie w różnej propagandowej obudowie). Patrząc zaś w przyszłość, trudno spodziewać się zmiany na lepsze, innej niż ta, że to jacyś „inni” niż obecny „główny nurt” będą wyroczniami w kwestiach „wartości europejskich” – bardziej roztropni i mniej zideologizowani, a zwłaszcza bardziej wstrzemięźliwi w narzucaniu swego zdania – zatem swych interesów – pozostałym. Ale też nie przywiązujmy się do tej optymistycznej wizji.

.Na razie pytajmy się jedynie, jak w tych realiach funkcjonować: kiedy „wartości europejskie” kwitować, kiedy zaś – i jak – pokazywać, że poza tymi lansowanymi i narzucanymi w „głównym nurcie” są też inne – czyli inne polityczne rozwiązania – może dla Europy lepsze.

Jacek Kloczkowski

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 15 lutego 2020