Koniec Unii Europejskiej
Oficjalny dyskurs na temat przynależności do Unii Europejskiej to dziś wyłącznie mechaniczne skandowanie niestrawnych już haseł: „Europa to solidarność”, „Europa to nasza przyszłość”, „Europa to postęp”, „Europa to pokój” – piszą Coralie DELAUME i David CAYLA
Ostatnio, gdy tylko temat rozmowy schodzi na Europę, rzedną miny: „To już koniec”, „Przepadło”, „Jeszcze wszyscy oberwiemy rykoszetem”. Czyżby sprawa była już przesądzona? Czyżby umysły ludzi, tłamszone przez lata, w końcu się oswobadzały? Czyżby języki w końcu się rozwiązywały? Dlaczego można odnieść wrażenie, że wszyscy już wszystko wiedzą?
Powątpiewać zaczynają już takie figury, jak Hubert Védrine (który postuluje zadbanie w pierwszej kolejności o narodowy interes Francji) czy Jean-Louis Bourlanges (zgadzający się mimochodem, że sprawy europejskie ugrzęzły w martwym punkcie). Cytując Bourlanges’a, Védrine puentuje: „Choć Jean-Louis Bourlanges nieco ironicznie powiedział, że Europejczycy nie mają już nawet siły się rozstać, to ryzyko stagnacji jest naprawdę poważne”. Tak naprawdę istnieje przede wszystkim ryzyko dezintegracji, jak posępnie wieszczą to przedsiębiorcy z MEDEF-u.
Sytuacja musi być naprawdę poważna, skoro sam Jacques Delors zaczyna mieć wątpliwości. We wstępie do raportu opracowanego przez instytut noszący jego imię Delors przyznaje z żalem, że projekt europejski przechodzi „jeden z najtrudniejszych okresów w swej historii”. Guru radykalnych europeistów ma chandrę. Wczuli się w to także jego uczniowie z think tanku oddającego się kultowi „metody komunotarystycznej”: „Euro w aktualnym kształcie na dłuższą metę nie ma szans na przeżycie”. Niczym Frankenstein stworzyli zwyrodniałą Europę, która dzisiaj wymyka im się spod kontroli. Aby nie weszła ona w fazę terminalną, dokonują niewielkich przeróbek, jak choćby ta, której celem była „ochrona euro” (a pamiętamy, że pierwotnym zadaniem wspólnej waluty było „ochronienie nas przed globalizacją”…). W instytucie Jacques’a Delorsa są tego pewni: „Euro nie jest gotowe na nowy kryzys. (…) Jeśli euro upadnie, to zagrożony będzie cały projekt integracji europejskiej. Nie wolno podejmować takiego ryzyka”.
Czy wiadomo, o jakie ryzyko chodzi? Czy naprawdę tak dużym ryzykiem jest brak wspólnej waluty? 180 państw świata znajdujących się poza strefą euro ma się przez to gorzej? Czy ci, którzy nie należą do Unii Europejskiej, żyją w jakiejś nowej epoce kamienia łupanego? Czy mieszkańcy tych krajów są zamknięci za jakimiś hermetycznymi granicami i wegetują, przymuszani do wyznawania ideologii Dżucze?… Nikt nie zadaje sobie trudu, by odpowiedzieć, czym ma być to ryzyko. Zresztą nikt nawet tego i innych pytań sobie nie stawia. Oficjalny dyskurs na temat przynależności do Unii Europejskiej polega obecnie wyłącznie na mechanicznym skandowaniu niestrawnych już haseł: „Europa to solidarność”, „Europa to nasza przyszłość”, „Europa to postęp”, nie zapominając oczywiście o obowiązkowym „Europa to pokój”.
Europa powoli znika. Jej systemu norm przestrzegają jedynie ci, którzy chcą ich przestrzegać, nawet kosztem nieliczenia się z głosem swoich obywateli.
Po szoku, jakim było brytyjskie referendum w sprawie brexitu, europejscy przywódcy postanowili „położyć nowe podstawy” pod Unię. W końcu, mówiono nam, otrzymamy odpowiedź na miarę wyzwań, jakie stawia przed nami teraźniejszość. Ale nie dostaliśmy ani odpowiedzi, ani nawet diagnozy, z którą wszyscy byliby w stanie się zgodzić. Trzeba powiedzieć, że nie tylko nie wiemy, w jaki sposób „położyć nowe podstawy”, ale nie wiemy również, od czego powinniśmy zacząć. Czym zająć się w pierwszej kolejności? „Deficytem demokratycznym”? Brakiem wzrostu gospodarczego? Pogłębianiem się przepaści między obszarami dobrobytu, które dają jeszcze radę, a tymi, które popadają w coraz większe bezrobocie i depresję? Dumpingiem społecznym i fiskalnym? Odchodzeniem od ducha wspólnoty? Wzrostem poparcia dla radykalnych partii politycznych? Na wszystkie te pytania europejscy przywódcy wydają się nie mieć nawet ochoty odpowiadać, jakby byli wyczerpani ciągłym zarządzaniem kryzysami podczas „szczytów ostatniej szansy”, wymuszanych przez bieżące wydarzenia. W 1970 roku Henry Kissinger mógł ironicznie się dopytywać: „Europa, jaki numer telefonu?”. Dziś sytuacja nie przedstawia się wcale lepiej. Numery są znane, ale rozmówca po drugiej stronie słuchawki ledwo dyszy.
Aby nie musieć przyznawać się do swej niemocy, stosuje się uniki. Kandydujący w poprzednich wyborach prezydenckich François Hollande w przypływie wielkich ambicji umieścił Europę na początku listy swoich „60 zobowiązań dla Francji”. Obiecywał ni mniej, ni więcej, że „dokona przeorientowania roli Europejskiego Banku Centralnego”, „stworzy obligacje europejskie”, „zapoczątkuje Europę energii”, „wdroży innowacyjne programy przemysłowe”, a także, że doprowadzi do podpisania „nowego traktatu francusko-niemieckiego”. Obiecywał „nową politykę handlową, zdolną zablokować każdą formę nieuczciwej konkurencji”. Marzył także o wprowadzeniu „daniny klimatyczno-energetycznej na granicach Europy”. Od tamtego czasu minęła cała epoka. Wtedy można było jeszcze udawać wiarę w to, że wynik francuskich wyborów prezydenckich pozwoli tchnąć nowego ducha w europejski projekt. Dziś na samą myśl o tych dziwacznych propozycjach chce się śmiać.
W szeregach lewicy i prawicy cisza: o Europie się nie rozmawia. Zamiast tego karmieni jesteśmy tematyką tożsamościową, tak jakby tożsamość była antidotum na coraz mniejszą suwerenność. Tak jakby nie mogąc „robić”, należało się zadowolić „byciem”. I tak jakby radosne kontemplowanie własnego pępka miało nam kompensować niemożność wpływania na bieg rzeczy na świecie. A ci, których tematyka tożsamości odpycha, wolą mamić modnymi ideami w stylu: „rozwój ekonomii społecznej i solidarnej” albo „wprowadzenie równego dochodu” (który ma podobno – i uważa się to za „nowoczesne”! – zmienić państwo opiekuńcze w rozdawcę zasiłków). Nasi kandydaci o mentalności prowincjonalnej, straciwszy wszelką nadzieję na możliwość wpływania na rzeczywistość, prowadzą nudną kampanię, w którą bez entuzjazmu wplatają tematy „bliskie ludziom”, zaspokajając partykularne aspiracje pojedynczych grup i nie umiejąc zaproponować niczego ogółowi obywateli.
A co, jeśli Hollande miał rację? A może Europa istnieje tylko dzięki wymuszonej emfazie poświęconych jej mów? Może jest już tylko skarłowaciałą ideą, utrzymywaną przy życiu przez te będące niczym zabiegi paliatywne przemówienia? A może Europa już odeszła, na tyle cicho, że nikt tego nie zauważył? Rządzący zgromadzeni przy łóżku konającej są zakłopotani. Nie mogą odłączyć jej od respiratora, gdyż żaden lekarz nie chce oficjalnie uznać zgonu. Pozwalają więc urządzeniu pracować. Parlament obraduje, Komisja wypluwa z siebie kolejne raporty, negocjacje z Kanadą i USA w sprawie traktatów o wolnym handlu postępują. Trwa niekończący się festiwal utarczek i nieprzewidzianych zdarzeń.
A jednak badanie EEG nieodwołalnie pokazuje ciągłą linię. Na darmo Komisja wdrożyła czterdzieści procedur w związku z „nadmiernym deficytem”, gdyż żadne państwo nigdy nie zapłaciło kar przewidzianych w pakcie stabilności i wzrostu. Od dawien dawna Komisja rezygnowała z potępienia Niemiec za ich liczne i znaczne naruszenia dyscypliny budżetowej. Europa nie reagowała również na jednostronne podważenie konwencji dublińskiej przez to samo państwo w trakcie kryzysu uchodźczego. Europa zamieniła się w widza, gdy doszło do faktycznego zawieszenia strefy Schengen w tamtym okresie. Skąd taka wspaniałomyślność względem najpotężniejszego państwa Europy? Przypomnijmy, że tego samego roku Grecja została w sposób bezwzględny przywołana do porządku. Czy dlatego, że rząd grecki nie mógł zrezygnować z europejskiej iluzji i wspólnej waluty? A może Grecy okazali posłuszeństwo tylko dlatego, że nie mogli sobie wyobrazić nieposłuszeństwa?
Inni zrezygnowali z pozorów. Poszli do przodu, jak węgierski premier Viktor Orbán. Ma gdzieś Unię Europejską i „wartości”, które niesie na sztandarach. Przewodniczący Komisji Jean-Claude Juncker może go sobie nazywać „dyktatorem”, ale „dyktator” ma się bardzo dobrze. Interpretuje unijne zasady tak, jak mu się podoba, a Unia, niezdolna do wyciągnięcia jakichkolwiek konsekwencji, siedzi cicho. Trzeba przyznać, że byłoby to zawstydzające, gdyby Unia zdecydowała się na sankcje, które po raz kolejny zostałyby jedynie na papierze. Bo Węgry z pewnością zignorowałyby nałożone kary, tak samo jak nie przestrzegają litery traktatów.
Ale co można począć z państwem, które na nowo odkrywa swoją suwerenność i którego wybrany demokratycznie przywódca manifestuje wszem wobec swoją niezależność? Nie można go usunąć ze stanowiska ani zmusić do milczenia. Ukaranie go oznaczałoby narażenie się na ryzyko, że on tę karę podrze przed kamerami z całego kontynentu. Zatem z powodu braku lepszego pomysłu udaje się, że się go nie słyszy, i ignoruje się go. Odwracając wzrok, ma się nadzieję, że obywatele niczego nie zauważą, a przede wszystkim, że nie zauważą niezdolności Unii Europejskiej do egzekwowania przepisów, które same ustanowiła. Ściska się kciuki w nadziei, że grono jemu podobnych nie powiększy się w wyniku wyborów parlamentarnych w innych europejskich krajach.
Europa powoli znika. Jej systemu norm przestrzegają jedynie ci, którzy chcą ich przestrzegać, nawet kosztem nieliczenia się z głosem swoich obywateli. Proces rozkładu jest już tak mocno zaawansowany, że jak najbardziej zasadne jawi się pytanie, czy w 2019 roku, na zakończenie dwuletnich negocjacji w sprawie brexitu, istniała będzie jeszcze jakaś Unia, z której będzie można wyjść? Zauważmy, że Brytyjczycy robią rzeczy jak należy. Organizują referendum, godzą się z każdym możliwym wynikiem, obiecują uruchomić artykuł 50 traktatu, który pozwala na opuszczenie Unii zgodnie z zasadami. Zanim wyjdą na dobre, dbają o to, aby za sobą posprzątać i zgasić światło. Nie naruszają żadnych zasad dobrego współżycia. Przyczyniają się w ten sposób do podtrzymania iluzji, że jednak istnieje jeszcze „coś”, z czego warto wyjść.
.Rozkład Unii Europejskiej postępuje na tysiące sposobów. Jedni dopuszczają się niewielkich i dyskretnych odstępstw od zasad, inni decydują się na jawne i świadome nieposłuszeństwo, jeszcze inni opuszczają Unię zgodnie z traktatowymi regulacjami. A może najwyższy czas, aby zamiast przyzwalać na ten podstępny rozkład, zdecydować o końcu Unii Europejskiej w obecnym kształcie? Może warto zrobić to z pełną determinacją, zamiast znosić to z czymś między otępieniem, paniką i niezrozumieniem? Może dzięki tej decyzji damy sobie szansę – przy zachowaniu tego, co zostało z przyjaźni między narodami – na nawiązanie w nieodległej przyszłości bardziej punktowej współpracy w konkretnych kwestiach, z większą elastycznością i w końcu z poszanowaniem suwerenności państw?
Coralie Delaume
David Cayla
Tekst publikowany w nr 10 miesięcznika opinii „Wszystko Co Najważniejsze” [LINK]