Prof. Michał KLEIBER: Nie twórzmy czarnych scenariuszy unijnego rozpadu

Nie twórzmy czarnych scenariuszy unijnego rozpadu

Photo of Prof. Michał KLEIBER

Prof. Michał KLEIBER

Redaktor naczelny "Wszystko Co Najważniejsze". Profesor zwyczajny w Polskiej Akademii Nauk. Prezes PAN 2007-2015, minister nauki i informatyzacji 2001-2005, w latach 2006–2010 doradca społeczny prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Przewodniczący Polskiego Komitetu ds. UNESCO. Kawaler Orderu Orła Białego.

Ryc.: Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autora

Zgodnie z niedawnym sondażem Eurobarometru Polacy są bardziej optymistyczni od średniej w całej Unii, jeśli chodzi o pomyślną przyszłość wspólnoty; uważa tak blisko 70 proc. naszych rodaków i tylko 55 proc. obywateli całej Unii. To dobra legitymacja do odważnego zabierania głosu i proponowania strukturalnych rozwiązań – pisze prof. Michał KLEIBER

.W formalnych dokumentach, a także w wypowiedziach i publikacjach w mediach oraz w prywatnych rozmowach tysiące wpływowych polityków i ważnych przedstawicieli administracji, rzesze opiniotwórczych dziennikarzy i miliony obywateli w państwach unijnych dają od dłuższego czasu wyraz swojej trosce o przyszłość Unii. To przekonujący dowód na to, jaką wagę zdecydowana większość z nas przywiązuje do przyszłości wspólnoty. Powiedzmy jednak uczciwie – na bazie tej mnogości opinii nie powstała na razie żadna całościowa wizja mająca szansę na przekonanie do siebie znaczącej większości unijnych Europejczyków.

Polityka unijna zamiast być czytelną odpowiedzią na wyzwania przyszłości, sama stale kreuje wielkie znaki zapytania.

Rozrzut sądów artykułowanych w Brukseli i niektórych stolicach państw członkowskich jest olbrzymi – od dążeń do szybkiego, także w wymiarze politycznym, zacieśniania wspólnoty (skrajni euroentuzjaści), do wręcz nieuchronności jej rozpadu (skrajni eurosceptycy). Pomiędzy tymi ekstremalnymi opiniami mieści się cała gama propozycji pośrednich, często zawierających konstruktywne elementy, ale z zasady dalekich od kompletności swej wizji.

Ciekawe, że nawet bardzo z pozoru racjonalne dyskusje na ten temat rzadko odwołują się do jednego z fundamentów wszystkich kontrowersji, za który uważać według mnie należy spór o podstawowe wartości, czyli mówiąc dobitnie, o narastający konflikt dwu kultur. Nazwać je można w upraszczającym skrócie kulturą chrześcijańską i kulturą specyficznie interpretowanego Oświecenia. W tej pierwszej przywoływany jest we wszystkich działaniach pierwiastek duchowy i ponadczasowy system wartości moralnych zakorzenionych w wiecznym porządku, czego konsekwencją jest silne przywiązanie do religii i wartości tradycyjnych. W kulturze Oświecenia natomiast abstrahuje się od tych wartości jako fundamentów życia społecznego, człowiek traktowany jest jako czysty produkt ewolucji świata materialnego, a moralność podporządkowana jest celom utylitarnym w znacznym stopniu zależnym od zmieniającej się sytuacji.

Konflikt pomiędzy wyznawcami tych dwu światopoglądów wydaje się mieć istotne znaczenie dla przyszłości nie tylko Unii Europejskiej, ale – po ewentualnej zamianie chrześcijaństwa na inną religię w powyższej definicji pierwszej z dominujących kultur – w istocie dla całego świata. Obserwując emocje toczących się sporów i porównywalne zapewne co do wielkości w państwach Unii rzesze zwolenników zaangażowanych po obu stronach, można chyba zaryzykować stwierdzenie, że szanse na zdobycie szeroko akceptowalnej w Europie dominacji przez jeden z tych systemów wartości nad drugim są w przewidywalnej przyszłości znikome. Wiem oczywiście, że wiele osób niejako automatycznie odrzuca jakiekolwiek wezwania do światopoglądowych kompromisów.

Mimo to, biorąc pod uwagę wyzwania stojące przed Unią Europejską, dotyczące zarówno jej sytuacji wewnętrznej, jak i bardzo znaczącej roli, jaką odgrywa ona w kształtowaniu sytuacji na całym świecie, wydaje się, że nie ma wyjścia – należy pogodzić się z istnieniem dwu systemów wartości i szukać rozwiązań uwzględniających tę rzeczywistość. Także dlatego, że w dzisiejszym świecie pełna dominacja jednego światopoglądu na drugim stałaby się z pewnością problemem. Ze względu na dynamizm zmieniającej się rzeczywistości państwa odwołujące się wyłącznie do tradycji i religijnego dziedzictwa miałyby zapewne olbrzymi kłopot ze stawianiem czoła pojawiającym się nowym wyzwaniom. Widać to szczególnie wyraźnie na przykładzie wyznaniowych państw islamskich, przykładzie wprawdzie całkowicie odmiennym od europejskich tradycji, ale niestety dzisiaj dla wszystkich bardzo aktualnym.

Fatalna w skutkach byłaby jednak także idea „końca historii” w naiwnym ujęciu Fukuyamy, rozumiana jako całkowita dominacja niczym nieograniczanej gospodarki wolnorynkowej w bezreligijnym świecie. Historia uczy bowiem, że ideologia tego typu prowadzić może nawet wśród swych zwolenników do groźnego w skutkach rozdźwięku między pozbawionymi kulturowych korzeni i dystansu do doczesnego świata oczekiwaniami na realizację zapowiedzi „nowego, lepszego porządku” a brakiem wpływu zachodzących zmian na szybką poprawę własnego losu. Rozczarowania, które zasadnie bądź częściej tylko subiektywnie przeradza się w poczucie wielkiej niesprawiedliwości. Właśnie skutkiem takiej percepcji, będącej mieszanką ludzkiej nieudolności, zazdrości i bezsilności, były w historii działania najróżniejszych anarchistów.

Na marginesie tej ogólnej dyskusji nie sposób nie zauważyć, że niedawne decyzje władz Platformy Obywatelskiej o wyrzuceniu z partii trojga konserwatywnych posłów pogłębiają ideologizację polskiej polityki. Zamiast niezbędnego dzisiaj usuwania problemów światopoglądowych poza świat bieżącej polityki decyzja ta czyni bowiem z religii i moralności kluczowy element publicznej debaty, dodatkowo antagonizując strony sporu prowadzonego w zupełnie innych sprawach.

Ważne jest oczywiście pytanie, czy mimo tak głęboko zakorzenionej sprzeczności głównych ideologii sformułowanie i szeroka akceptacja pewnego, z konieczności ograniczonego zestawu podstawowych reguł współistnienia są w ogóle możliwe. Takie „etyczne minimum” wydaje się bowiem warunkiem absolutnie koniecznym do funkcjonowania każdej społeczności. Powinno ono wynikać z przemyślanej obserwacji dziejących się wydarzeń i interpretacji toczących się w przestrzeni publicznej debat, a nie tylko odwoływać się do różnie rozumianej moralności.

Pewne ogólne reguły podstawowe są we wszystkich państwach UE uznawane i publicznie niekwestionowane, choć w szczegółach niekiedy odmiennie interpretowane. Są wśród nich nienaruszająca interesu innych obywatelska wolność, powszechna równość wobec prawa, gwarancja dostępu do edukacji i podstawowej opieki zdrowotnej, szacunek dla uwarunkowanych historią lokalnych tradycji, społeczna solidarność i ograniczanie nadmiernego rozwarstwienia dochodowego, wsparcie dla racjonalnie interpretowanej idei trwałego rozwoju czy pokojowe rozwiązywanie konfliktów wewnątrz Unii Europejskiej i potrzeba wspólnej polityki na rzecz zewnętrznego bezpieczeństwa wspólnoty. Zapewne niepełne poparcie miałby szereg innych zasad społecznego współżycia, takich jak np. nawet bardzo łagodnie sformułowana akceptacja odmienności kulturowych pod warunkiem poszanowania zastanego w kraju pobytu ładu publicznego czy silne wsparcie dla polityki gospodarczej konwergencji i wyrównywania poziomu życia w państwach członkowskich Unii, ale i w tych sprawach można chyba założyć znaczącą większościową zgodę.

Z praktycznego punktu widzenia wiele z tych stwierdzeń wymaga oczywiście rozważnego uszczegółowiania, zbiór podstawowych zasad współżycia nigdy nie będzie bowiem kompletny i ostateczny. Warunkiem niejako wstępnym do realizacji polityki takiego porozumienia byłoby zaś jasne ustalenie sposobu podejmowania wszystkich ważnych dla obywateli decyzji. Wynika to z faktu, że jak powiedzieliśmy, o ile liczebność zwolenników obu wspomnianych systemów wartości jest w skali całej Unii zapewne porównywalna, to na niższych poziomach – państwa, regionu czy jednostek typu naszych gmin – już tak często nie jest.

Zacząć więc należy od nadania precyzyjnego charakteru szeroko rozumianej zasadzie pomocniczości, rozgraniczającej kompetencje przypisane różnym poziomom decyzyjności. Doświadczamy przecież dosłownie na co dzień, jak nieporozumienia w interpretacji tej zasady na poziomie unijnym stają się przeszkodą w harmonijnym funkcjonowaniu wspólnoty. Rozdział kompetencji państwa i samorządów na poszczególnych poziomach budzi zaś nie mniejsze kontrowersje. Nie sposób sobie wyobrazić, aby w społeczeństwach mających głębokie korzenie chrześcijańskie bezkonfliktowo przyjmowane były bardzo liberalne regulacje ponadpaństwowe, a tradycyjnie religijne społeczności niektórych regionów popierały z przekonaniem decyzje krajowych rządów i parlamentów ograniczające ich odwieczne zachowania (np. wieszanie krzyży w miejscach publicznych) czy wręcz zrównujące ich zakorzenione praktyki z zachowaniami wyznawców całkowicie odmiennych wierzeń (np. w kontekście napływu do Europy imigrantów muzułmańskich). W społecznościach liberalnych nieakceptowalny zaś na przykład byłby całkowity zakaz aborcji, odgórne narzucenie obowiązkowej nauki religii w szkołach czy likwidacja cywilnych ślubów.

Dzisiaj widać bardziej niż kiedykolwiek w ostatnich wielu latach, że Unia jest dziełem w trakcie tworzenia niejako na nowo.

Wiemy o funkcjonowaniu Unii bardzo dużo, znamy jej ważne dla wszystkich osiągnięcia, znamy także słabości ujawnione w trakcie jej już długiej historii. Mamy natomiast poważny kłopot z przekuciem posiadanej wiedzy na unijną rzeczywistość. Wśród pojawiających się radykalnych pomysłów jest np. zgłoszona niedawno przez grupę oficjeli unijnych propozycja tzw. partnerstwa kontynentalnego, w pewnym sensie „rozmiękczająca” ideę unijnego członkostwa poprzez utworzenie nowej struktury decyzyjnej dla wspólnego rynku obejmującego państwa Unii łącznie nie tylko z Wielką Brytanią po brexicie, ale także np. z Ukrainą i Turcją. Innym mocno zmieniającym unijne status quo pomysłem byłaby likwidacja Parlamentu Europejskiego w dotychczasowej formie i zastąpienie go organem złożonym z przedstawicieli parlamentów poszczególnych państw członkowskich wraz z nadaniem mu dodatkowych prerogatyw typu zapewnienia realnego wpływu na wybór przewodniczącego i całego składu Komisji Europejskiej. Pojawiają się też np. głosy o potrzebie utworzenia ogólnoeuropejskich partii politycznych. Pomysły tego typu są ciekawe, ale ze względu na ich wyrywkowość i opór tworzony przez polityczną poprawność decydentów wysokiego szczebla chyba nie zbliżają nas szybko do idei odnowionej Unii. Ponadto wszystkie istotne zmiany powinny być przecież raczej efektem ścierania się poglądów w ramach wspólnoty społeczeństw, a nie tylko kompromisów zawieranych w ciszy gabinetów ważnych polityków. A to wymagałoby wypracowania zupełnie nowego systemu tworzenia się europejskiej opinii publicznej, dzisiaj de facto nieistniejącej.

Wśród potrzebnych zmian jedna rzecz wydaje się dzisiaj specjalnie ważna – jeśli potrzebujemy w pewnych sferach głębszej unijnej integracji, co jest według mnie nieuniknione, to z pewnością musi temu towarzyszyć mniejsza administracyjna centralizacja. Ten tylko pozorny paradoks jest w istocie szeroko artykułowanym apelem o zasadniczą zmianę stylu działania struktur wspólnotowych, dzisiaj nadmiernie skoncentrowanych na szczegółowych regulacjach zaprzeczających popieranej oficjalnie przez wszystkich zasadzie pomocniczości. Głębokie rozumienie tej zasady, czyli przemyślane cedowanie niezbędnych decyzji na najniższy poziom zapewniający ich efektywną realizację, jest kluczem do uzyskania trwałego poparcia dla idei unijnej wspólnotowości.

W świetle powyższych uwag aktualne przesłanie, w pełni według mnie uzasadnione naszą przeszłością i ciągle istniejącymi atutami, mogłoby brzmieć następująco: nie twórzmy czarnych scenariuszy unijnego rozpadu, bo proeuropejska większość obywateli Unii i tak do tego nie dopuści, nie apelujmy też naiwnie o stworzenie federalnej Europy, bo ta idea będzie jeszcze długo miała bardzo wielu zdecydowanych przeciwników. Trzeźwo natomiast oceniajmy rzeczywiste wyzwania i odważnie wymyślajmy naszą przyszłość, wierząc w potęgę wspólnotowości, ale nie narzucając szczegółowych planów działania państwom wiarygodnie deklarującym swe przywiązanie do unijnej idei.

Ważną rolę w procesie odnowy ma do odegrania nasz kraj. Rolę szczególnie mocno uzasadnioną prounijnymi przekonaniami Polaków – zgodnie z niedawnym sondażem Eurobarometru Polacy są bardziej optymistyczni od średniej w całej Unii, jeśli chodzi o pomyślną przyszłość wspólnoty; uważa tak blisko 70 proc. naszych rodaków i tylko 55 proc. obywateli całej Unii. To dobra legitymacja do odważnego zabierania głosu i proponowania strukturalnych rozwiązań. Pamiętajmy przy tym, że Unia Europejska w wymarzonym przez wielu kształcie nie powstanie według jednego genialnego planu. Jej pomyślna przyszłość będzie bowiem zależała od szeregu konkretnych i powszechnie docenionych osiągnięć, które musi łączyć kluczowa dla trwałego rozwoju wspólnoty szeroka solidarność państw członkowskich. Ta opinia jest bliska sentencji wypowiedzianej 9 maja 1950 r. przez Roberta Schumana, jednego z ojców założycieli Unii. Znaczenie tego stwierdzenia podkreśla fakt, iż właśnie w dniu jej wypowiedzenia obchodzimy corocznie święto Unii Europejskiej – weźmy to sobie głęboko do serca.

Michał Kleiber

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 22 lutego 2018
Fot. Shuttestock