Europa - razem czy osobno
Jesteśmy dzisiaj w historycznym momencie, który może przesądzić o kształcie naszego kontynentu na lata. Stawka jest olbrzymia — czeka nas albo przełamanie niemocy w strategicznym myśleniu o Europie, albo piętrzące się kłopoty grożące stopniową dezintegracją i, w konsekwencji, marginalizacją państw Europy w świecie – pisze prof. Michał KLEIBER
.Niezwykła aktywność polityków w kreśleniu możliwych scenariuszy unijnej przyszłości jest niestety typową cechą sytuacji kryzysowej, wywołującej chyba u wszystkich obywateli państw unijnych wiele refleksji.
Codzienne doświadczenia przekonują nas boleśnie, że próby zachowania politycznej i gospodarczej pozycji w świecie przez całą Europę, a Unię Europejską w szczególności, będą w nieodległej przyszłości poddawane wielu dalszym trudnym testom. Testom na naszą wspólną odwagę i zdolność do wprowadzenia zmian uwzględniających powstałe w ostatnich latach wyzwania. Złożoność sytuacji potwierdzają przekonująco liczne analizy ekspertów, w dużej mierze niezależne od poziomu unijnego entuzjazmu bądź sceptycyzmu autorów. Obraz wyłaniający się z tych analiz jest jasny — kiedyś powszechnie uważana za kluczowy element polityki europejskiego pojednania i motor racjonalnych przemian gospodarczych, dzisiaj Unia staje się coraz częściej źródłem konfliktów.
W tej sytuacji trudno jest znaleźć bardziej istotne pytanie dla naszej wspólnej przyszłości od tego, które sobie tutaj stawiamy — jaka powinna być dalsza rola Unii Europejskiej w procesie realizacji strategicznych celów politycznych i gospodarczych państw członkowskich Unii i, co jest też ważne, a często pomijane w rozważaniach, całej Europy. W kontekście tej ostatniej uwagi warto wspomnieć, że Rada Europy grupująca 47 państw, czyli prawie wszystkie państwa europejskie (oraz parę pozaeuropejskich w charakterze obserwatorów) i Unia Europejska ze swymi (jeszcze) 28 członkami mają u swych podstaw ten sam zestaw podstawowych wartości, odgrywają jednak inne, choć komplementarne role w ich promocji i przestrzeganiu.
Wśród wielu stojących przed całym kontynentem wyzwań kluczowe wydają się dzisiaj problemy związane z globalizacją, zmianami demograficznymi i napływem uchodźców, terroryzmem i zagrożeniami militarnymi, przywróceniem siły europejskiej gospodarce, bezpieczeństwem energetycznym, rozwojem potencjału intelektualnego (edukacja, nauka, innowacyjność), rewolucją informacyjną — szczególnie w kontekście szerzenia się powierzchownego populizmu — narastającymi tendencjami nacjonalistycznymi czy — co jest często niedoceniane mimo swej wagi — zmianami w systemach kulturowych. W tej sytuacji szeroki zakres rozważań staje się kluczem do powodzenia debaty, choć z pewnością problematyka międzynarodowa i wyzwania gospodarcze powinny zajmować w niej czołowe miejsca.
Wiele nagromadzonych kłopotów, a wynik referendum w Wielkiej Brytanii w szczególności, stwarza na kontynencie europejskim zupełnie nową sytuację.
Po latach zjednoczeniowej euforii niewykluczony jest dzisiaj scenariusz stopniowego ograniczania bądź wręcz odwrotu od ponadnarodowego unijnego eksperymentu, z konsekwencjami — ze względu na przeszłe i obecne znaczenie Europy w świecie — dla całego procesu globalizacji w skali całej planety.
Losy Europy są bowiem ważne nie tylko dla nas, Europejczyków. Wpływ Europy na rozwój świata był na przestrzeni wieków olbrzymi, a materialne i psychologiczne tego efekty są ciągle widoczne i znaczące. Wystarczy choćby wspomnieć europejskie korzenie i globalne oddziaływanie epoki Oświecenia, osiągnięcia w zakresie nauki i sztuki, rewolucję przemysłową wraz z rozwojem gospodarki wolnorynkowej czy wreszcie otwartość na świat i szacunek dla idei wielokulturowości (dzisiaj wprawdzie mocno kwestionowany), aby zrozumieć historyczną rolę Europy w kształtowaniu współczesnego świata. Do tych znamiennych wydarzeń bez wahania zaliczyć można także powstanie Unii Europejskiej jako niezwykłej w skali świata próby połączenia idei solidaryzmu dużej grupy państw przy daleko idącym poszanowaniu ich historycznie ukształtowanej tożsamości i suwerenności. Żadna z innych organizacji regionalnych, takich jak ASEAN (Stowarzyszenie Narodów Azji Południowo-Wschodniej), UA (Unia Afrykańska) czy Mercosur w Ameryce Południowej, nie osiągnęła poziomu wspólnotowości choćby zbliżonego do UE. Najbardziej zaawansowana pod tym względem jest ASEAN, ale nawet ona nie wyszła poza kontakty międzyrządowe i stale przysyła swych obserwatorów do Brukseli w poszukiwaniu dobrych wzorców do naśladowania. A jest się na czym wzorować.
Żeby zilustrować choćby jednym przykładem zalety dotychczasowych regulacji unijnych przytoczmy szacunki strat, jakie poniosłyby państwa członkowskie w wyniku likwidacji tylko jednej z nich — strefy Schengen. Fundacja Bertelsmanna oceniała je na poziomie 1,5 biliona (czyli 1,5 tys. mld) euro, czyli ponad 10 proc. sumarycznego PKB państw członkowskich. Podobnie wysoką procentową stratę poniosłaby zresztą także polska gospodarka.
Pomimo tego powszechnie uznawanego miejsca Europy w historii świata dzisiejsze zagrożenia dla Unii i jej roli jako wzorca dla innych — w Europie i poza nią — są z pewnością poważne. Powodzenie Brexitu, jeśli takim rezultatem, mierzonym poziomem zadowolenia społeczeństwa, zakończy się brytyjska przygoda z Unią, może okazać się impulsem do daleko idącego rozpadu Unii. Już obecnie Front Narodowy we Francji głosi przecież hasła daleko bardziej radykalne (likwidacja Unii) od leżących u podłoża antyunijnej kampanii w Wielkiej Brytanii, państwa północy Europy wykazują ewidentne przejawy znużenia przeciągającymi się finansowymi problemami południa, a państwa naszego regionu wprawdzie chętnie partycypują we wspólnotowych przywilejach, ale bojąc się zagrożeń, nie chcą dzielić się dopiero co osiągniętą poprawą standardu życia z obcymi kulturowo przybyszami spoza Europy. Na długo w martwym punkcie zatrzymała się sprawa rozszerzenia Unii o nowych członków. W obliczu tych wątpliwości dzisiaj chyba tylko Niemcy widzą jednoznaczne korzyści z podtrzymywania unijnych związków na obecnym poziomie, ale także oni nie bardzo wiedzą, jak do tego przekonywać innych.
Najczęściej chyba dzisiaj używanym w Europie słowem jest „kryzys”. Termin używany z określeniami jego charakteru — kryzys finansowy, gospodarczy, energetyczny czy bezpieczeństwa. Najwyższy już niestety czas, aby do kanonu często używanych terminów weszło określenie „kryzys integracji”.
Przejawy tego kryzysu są powszechnie znane. Krytyka Unii w sprawach efektywności i legitymizacji jej struktur czy spadek zaufania obywateli państw członkowskich do samej wspólnotowej idei są szeroko opisywane i dyskutowane. Powoli przebija się przekonanie o potrzebie daleko idących zmian czy wręcz unijnego renesansu. Rzadziej jednak spotykamy rzeczowe analizy przyczyn obecnego stanu, a taka niepewność tylko potęguje negatywną percepcję Unii, wewnątrz niej i na zewnątrz.
W krajach członkowskich zacierają się tradycyjne podziały na lewicę i prawicę, zastępowane rosnącą przepaścią pomiędzy integrystami a zwolennikami daleko idącej narodowej autonomii. Obie strony mają kłopot nie tyle już nawet z poszukiwaniem jakichś rozwiązań kompromisowych, co raczej w ogóle z wzajemnym wysłuchiwaniem swych argumentów. Zwolennikom państw narodowych zarzuca się np. niezdolność do zrozumienia potrzeby działań utrwalających jedność europejskiej wspólnoty. A przecież wielu z nich kieruje się całkiem racjonalnymi przesłankami, twierdząc, że w politycznej praktyce skuteczne mogą być jedynie organizacje gwarantujące obywatelom realne współuczestnictwo w sprawowaniu władzy, a dzisiejszą Unię trudno za taką uznać. Z
auważmy w tym kontekście, że wiele podejmowanych już dawno prób zmiany w funkcjonowaniu Unii przepadało w wyniku zastosowania mechanizmów demokracji bezpośredniej. Tak było w przypadku referendów w państwach założycielskich Unii, w roku 2005 we Francji i w Holandii w sprawie Traktatu Konstytucyjnego, ale także np. ostatnio w Danii w sprawie pogłębienia integracji czy w roku 2008 w Irlandii (będącej niekwestionowanym beneficjentem integracji!) w sprawie Traktatu Lizbońskiego. Nie wspominając już nawet o Brexicie.
Dzisiaj strach myśleć o kolejnych referendach na temat większego zintegrowania państw Unii — w obliczu zmieniających się poglądów i szeroko artykułowanej krytyki aktualnego modelu funkcjonowania wspólnoty ich wynik mógłby tylko przyspieszyć dezintegrację.
Europejskie elity mają zaś w tej sprawie, mimo często odmiennych deklaracji, zazwyczaj fatalną odpowiedź — należy dalej podążać dotychczasową drogą, zasypując unijnych obywateli wielce problematycznymi regulacjami i unikając podejmowania (absolutnie niezbędnych!) decyzji w takich sprawach, jak wspólna polityka bezpieczeństwa, efektywna kontrola masowych imigracji czy wspólny rynek energetyczny.
Przy wszystkich swoich niekwestionowanych zaletach Unia ponosi codziennie porażkę na kluczowym dla swej przyszłości polu — stwarzaniu dobrze zdefiniowanej politycznej przestrzeni służącej rozwojowi europejskiego społeczeństwa. Innymi słowy, Unia nie stwarza typowego i niezbędnego dla realizacji idei skutecznego państwa porządku instytucjonalnego, zapewniającego obywatelom bezpieczeństwo i ustanawiającego racjonalny zestaw regulacji definiujących społeczne interakcje. Sytuacja ta opóźnia czy raczej wręcz wyklucza kreowanie wspólnej europejskiej tożsamości obywateli.
Czy możemy w związku z tym pozwolić sobie na spokojne podejście do kryzysu integracji i bez niecierpliwości czekać na lepsze, bardziej „proeuropejskie” czasy? A może, przeciwnie, powinniśmy w ogóle zapomnieć o europejskiej integracji, traktując tę ideę jako naiwny wymysł niemożliwy do zrealizowania? W obu sprawach odpowiedź brzmi — zdecydowanie NIE.
Powodem, dla którego nie powinniśmy na proces integracji europejskiej spoglądać z historyczną wyrozumiałością, jest fakt, że idea międzypaństwowej integracji od dawna, a najpóźniej od Traktatu z Maastricht, stała się jedną z ważnych współczesnych ideologii. Takie rozumienie procesu integracyjnego z jednej strony pomaga temu procesowi, z drugiej jednak strony buduje na jego drodze niespodziewane przeszkody. Pomaga, ponieważ termin „integracja” wszedł do codziennego obiegu i niewiele osób skłonnych byłoby dzisiaj chyba odrzucić jakąś formę ponadpaństwowej wspólnotowości. Przeszkadza jednak, gdyż stworzone bez dostatecznej demokratycznej legitymizacji europejskie elity polityczne nie potrafią właściwie odgadywać nastrojów i poglądów obywateli poszczególnych państw członkowskich, co skutkuje zmniejszającym się poparciem dla aktualnie realizowanej koncepcji integracji.
Obywatele państw członkowskich coraz częściej traktują unijną ideologię jako instrument sprawowania władzy przez brukselskie elity i nie widzą potrzeby kontynuowania procesu integracji według dotychczasowych zasad.
Jak mamy na przykład akceptować wszechmocną rolę Rady Europejskiej, złożonej z szefów rządów bądź głów państw i podejmującej wszystkie najważniejsze decyzje polityczne, z brakiem demokratycznej legitymizacji tego ciała we wspólnotowym kontekście? Czy aby Rada Unii Europejskiej (nawet nazwy tych ciał, nie mówiąc o zakresie kompetencji, są mylące dla niewtajemniczonych), składająca się z delegowanych do niej ministrów z poszczególnych krajów, nie gmatwa i tak skomplikowanego systemu podejmowania unijnych decyzji? Jak uchronić się przed stałymi zarzutami poszczególnych państw pod adresem Unii o ingerencję w ich lokalne, narodowe uprawnienia, jeśli nigdy jasno nie sformułowano szczegółów definiujących, skądinąd chętnie przywoływaną, zasadę pomocniczości rozdzielającą kompetencje europejskie od narodowych? Jak pogodzić sposób wyłaniania Komisji Europejskiej, do której poszczególne kraje członkowskie delegują swoich przedstawicieli, z całkowicie niezależnymi od tych nominacji wynikami wyborów do Parlamentu Europejskiego? Czy aby fakt, iż jeden krajowy parlament, np. reprezentujący 400 tys. obywateli Malty, może zablokować wejście w życie umowy ważnej dla całej ponad półmiliardowej Unii, nie jest przesadnym ukłonem w stronę Europy ojczyzn? (Sprzeciw Malty to przykład hipotetyczny, ale niedawny sprzeciw niespełna 4-milionowej Walonii w sprawie umowy o wolnym handlu CETA jest jak najbardziej realny — głosować mogą nie tylko parlamenty krajów członkowskich, ale także niektórych europejskich regionów!).
Należy obawiać się, że przyszłe działania prowadzone w sposób podobny do dotychczasowego — niezależnie od ochoczo czynionych deklaracji o zamierzonych zmianach — owocować będą dalszym spadkiem poparcia dla unijnej idei i poszukiwaniem radykalnych alternatyw. Prawdopodobne jest przy tym, że kwestie europejskie będą stawać się coraz bardziej zasadniczymi liniami podziałów na poziomie polityki krajowej w poszczególnych państwach członkowskich. Niezależnie od niechęci, z jaką być może formułujemy takie przepowiednie, przyznać trzeba, że są one w pewnym sensie naturalne. Jeśli bowiem modyfikujemy system polityczny w sposób wykraczający poza tradycyjny obszar demokratycznego państwa i utrudniamy bądź wręcz uniemożliwiamy obywatelską kontrolę władzy sprawowanej przez elity „zewnętrzne”, specjalna i nieznana z przeszłości metoda legitymizacji tej władzy jawi się jako konieczność. A z tym jest problem, niełatwo bowiem sobie wyobrazić taką zwiększoną legitymizację bez uprzedniego stworzenia prawdziwie wspólnej przestrzeni publicznej, dzisiaj praktycznie nieistniejącej. Na poziomie poszczególnych krajów przestrzeń taka podlega ochronie i administracyjnej organizacji przez państwo, Unia nie jest jednak w stanie zrobić tego na obszarze całej wspólnoty.
Bezpieczeństwo wewnętrzne leży w gestii każdego z państw osobno, bezpieczeństwo zewnętrzne Unii nie jest — wobec ciągle niejednolitej polityki zagranicznej państw członkowskich i kluczowej roli NATO — utożsamiane z Unią jako taką, regulacje unijne — także w efekcie często skutecznego lobbingu prowadzonego przez poszczególne państwa — odbierane są w innych krajach częściej jako paradoksalnie sztuczne niż rzeczywiście potrzebne.
Zauważmy, że kłopoty integracyjne pojawiły się jeszcze przed pojawieniem się kryzysu finansowego, czyli w czasach, gdy państwa europejskie cieszyły się wysoką stabilnością gospodarczą i ciągłą poprawą jakości życia.
I to nie gospodarka, ale brak jasnej wizji politycznej jest praprzyczyną narastających dzisiaj kłopotów, choć to problemy ekonomiczne, bezpośrednio doświadczane w odróżnieniu od często nieczytelnych wyzwań politycznych, zazwyczaj traktowane są jako powód społecznego niezadowolenia. Fundamentalną sprawą w tej sytuacji wydaje się odpowiedź na pytanie, czy przyspieszenie integracji w nadziei na polepszenie legitymizacji władz unijnych i poprawę procesów decyzyjnych na tym szczeblu mogłoby okazać się skuteczniejsze od strategii przeciwnej — zawieszenia marzeń o jedności Europy i przeczekania okresu obecnego zwątpienia z wiarą, że kiedyś nadejdą lepsze czasy dla realizacji wspólnotowych idei.
Powyższe uwagi nie oznaczają jednak, że nie doceniamy wyzwań stojących przed europejską gospodarką. Wyzwania te są olbrzymie, choć i one są w znacznej mierze generowane przez kłopoty polityczne. Trzeba bowiem pamiętać, że rozwój gospodarczy krajów rozwiniętych w ostatnich dekadach był niezwykle zależny od społecznych nastrojów. W sytuacji, w której koniunktura gospodarcza w dzisiejszych czasach zależna jest w dużym stopniu od popytu na towary, które często nie są nam wcale koniecznie potrzebne, pesymistyczne nastroje mogą okazywać się zasadniczym hamulcem rozwoju gospodarczego.
Nie sposób nie odnieść się tutaj także do emocjonalnie nagłaśnianej sprawy suwerenności państw członkowskich Unii i jej relacji do idei unijnej wspólnotowości. Po pierwsze, suwerenności nie należy mylić z niepodległością. Zgodnie z międzynarodową konwencją z Montevideo z roku 1933 państwo uznawane jest za niepodległe, gdy posiada terytorium, ludność, władzę zwierzchnią i zdolność utrzymywania relacji z innymi państwami. Przykładem państwa niepodległego w myśl tej definicji była PRL, choć z pewnością Polska nie była w tamtym czasie suwerenna. Brak suwerenności dotyczył wtedy zarówno kontekstu wewnętrznego (narzucona, nieweryfikowana demokratycznie władza, stacjonujące obce wojska), jak i zewnętrznego (brak autonomii decyzyjnej w polityce zagranicznej i sprawach współpracy gospodarczej). Państwa UE są oczywiście niepodległe, ale żadne z nich nie ma dzisiaj pełnej suwerenności — chyba zresztą żadnemu państwu na świecie nie można przypisać tej cechy (może najbliższa temu jest Korea Północna?). Powodem tego jest prawna zależność poszczególnych państw od powszechnie obowiązujących międzynarodowych przepisów (w pierwszym rzędzie takich jak zakaz ludobójstwa, handlu niewolnictwem czy piractwa).
Te ogólne uwagi nie wyjaśniają jednak niestety głównych dzisiejszych kontrowersji narosłych wokół cedowania decyzyjności z poziomu państwa na poziom organizacji ponadpaństwowej. Weźmy przykład Niemiec. Tamtejszy Trybunał Konstytucyjny w obawie przed niekontrolowanym ograniczaniem suwerenności zobowiązał rząd do każdorazowego zasięgania opinii parlamentu przy podejmowaniu decyzji w ramach Unii. Traktat z Lizbony czekał w Niemczech cały rok na podpisanie, bo tyle trwały niezbędne do jego akceptacji prace krajowego parlamentu. Wiele innych państw ma regulacje idące w tym samym kierunku. Powód troski o harmonizacje dyrektyw unijnych ze stanem prawnym obowiązującym w danym kraju jest jasny — prawo unijne ma bezwzględne pierwszeństwo nad prawem krajowym i to niezależnie, czy ustawa krajowa przyjęta została przed wprowadzeniem regulacji unijnej, czy po jej wprowadzeniu. Aktualnym przykładem takiego konfliktu w naszym kraju jest przyjęta w pośpiechu ustawa hazardowa, której niezgodność z prawem unijnym uniemożliwia pełną jej egzekucję. Od powyższej fundamentalnej zasady jest tylko jeden wyjątek, dotyczący konstytucji — zapisy ustawy zasadniczej nie mogą być kwestionowane przez żadne zewnętrzne regulacje. W świetle powyższych uwag jest oczywiste, że przynależność do UE ogranicza naszą suwerenność, dopuszczając podmiot zewnętrzny do stanowienia prawa obowiązującego w naszym kraju. I, ku zmartwieniu niektórych, tak musi pozostać. Choćby ze względu na współpracę gospodarczą. Coraz więcej przedsiębiorstw w UE, dzisiaj już ponad połowa, jest częścią unijnych bądź wręcz globalnych łańcuchów gospodarczych. Procesy międzynarodowego uwspólniania gospodarki są nieodwracalne i wymagają dobrze ugruntowanych podstaw prawa unijnego, z definicji ograniczającego nasze suwerenne decyzje w tej sprawie. Wspólnotowe regulacje dają nam w zamian szanse na zbudowanie gospodarki wykorzystującej efekt skali, kluczowy dla rozwoju właściwie wszystkich jej obszarów, a kosztochłonnych dziedzin, takich jak obronność czy przemysł kosmiczny, w szczególności.
Niestety, świadomość konieczności racjonalnej rezygnacji z części państwowej suwerenności nie kończy sporu o szczegółowe decyzje z tym związane. Wydaje się, że jesteśmy skazani na lata debat i sporów o relacje prawa unijnego i krajowego. Przesądza o tym rosnąca liczba pojawiających się ponadpaństwowych regulacji prawnych, powstawanie nowych struktur integracyjnych, także — powiedzmy dobitnie — próby dominacji niektórych państw w procesach stanowienia ponadnarodowego prawa.
Pod wieloma względami zmienia się na świecie geografia polityczna, a my w Europie jakby za tymi zmianami nie nadążamy. I nie dotyczy to bynajmniej tylko unijnych instytucji, z którymi jakoś można sobie poradzić. Chodzi bowiem o rzecz poważniejszą — kryzys całego systemu zachodniej demokracji.
Potężne grupy ponadnarodowych interesów pozbawiają demokratycznie wybrane rządy ich tradycyjnej decyzyjności. Gwałtowną potrzebą stają się nowe sformułowania szerokiego interesu publicznego w ujęciu ponadnarodowym.
Europa jest od lat otwarta na świat, aktywnie biorąc udział w procesach globalizacyjnych. Niedostatek europejskiej solidarności ze światem i ostatnie protesty w sprawie unijnych umów o wolnym handlu TTIP ze Stanami Zjednoczonymi i CETA z Kanadą wydają się jednak poważnym sygnałem końca tej otwartości. Czyżbyśmy zaczęli wątpić w realność wynoszenia dalszych korzyści z dotychczasowej współpracy oraz ułatwień handlowych i inwestycyjnych z innymi rejonami świata? Czyżbyśmy przestali dostrzegać znaczenie powiązań gospodarczych z Ameryką Północną dla europejskiego bezpieczeństwa i innowacyjnego rozwoju? Czyżbyśmy zapomnieli o negatywnych skutkach społecznych i środowiskowych w wielu ubogich krajach, wywołanych szybkim przez lata rozwojem Zachodu? Może należałoby zrobić rachunek sumienia i — dla przykładu — nieco zmodyfikować własny konsumpcyjny styl życia, zamiast domagać się szybkiej redukcji emisji gazów cieplarnianych od państw chcących naśladować naszą drogę rozwoju? Może zajęlibyśmy się udoskonalaniem naszego demokratycznego modelu funkcjonowania społeczeństwa i przestali narzucać ten model tym, dla których jest on kulturową abstrakcją? Może z idei europejskiej i ponadeuropejskiej solidarnej współpracy uczynilibyśmy podstawowy element unijnej wspólnotowości? Może technokratyczny model funkcjonowania Unii przekształcilibyśmy w model obywatelski tak, abyśmy wszyscy, a nie tylko dzisiejsi euroentuzjaści, byli dumni ze swej europejskości i traktowali Europę jako swą drugą, większą ojczyznę — w sposób wcale nieosłabiający, a wręcz wzmacniający naszą własną etniczno-kulturową tożsamość?
Szczególne znaczenie w dzisiejszej sytuacji ma problem stopniowego poszerzania Unii. Argumenty zarówno „za”, jak i „przeciw” pojawiają się w unijnej przestrzeni publicznej bez przerwy. Przytoczmy parę z nich. Wśród argumentów „za” wymieniane są m.in. następujące:
— Unia jest po prostu naturalnym i nieuniknionym etapem w tworzeniu się przyszłej struktury Europy odwołującej się do takich wartości, jak wolność, demokracja, rządy prawa czy szacunek dla praw człowieka,
— wielonarodowa Unia jest ważnym instrumentem politycznym gwarantującym pokój i rozwój swych państw członkowskich i tworzącym wzorzec dla innych regionów świata,
— w dzisiejszym świecie „efekt skali” silnie rzutuje na potencjał polityczny i gospodarczy,
— kulturowa różnorodność państw członkowskich jest wartością dynamizującą funkcjonowanie wspólnoty.
Spośród argumentów „przeciw” można przytoczyć następujące:
— Unia ma dosyć kłopotów i jej poszerzanie jest gwarantem dalszych, jeszcze poważniejszych problemów, czego dowodzą akcesje ostatnich lat — aspirujące do członkostwa kraje bałkańskie są niebezpiecznie podzielone etnicznie, Ukraina z pewnością doprowadziłaby do poważnego konfliktu z Rosją, a ostatnie wydarzenia w Turcji w ogóle skreślają ją z listy potencjalnych członków Unii,
— Unia powinna się szybciej rozwijać „w głąb”, a rozwój „wszerz” tylko temu przeszkadza,
— nowe kraje, najczęściej przez dekady cieszące się jedynie bardzo ograniczoną suwerennością, nie są skłonne zaakceptować ograniczeń swej autonomii wynikających z przynależności do Unii.
Nie sposób pominąć problemu o wielkim znaczeniu dla Polski, czyli koncepcji Unii „wielowarstwowej” — bo taki termin uważam za właściwszy (i odpowiadający powszechnie używanemu angielskiemu „multi-tier”) niż przyjęty u nas termin „Unia dwu prędkości”.
Wielu ekspertów uważa, że Unia, aby przeżyć, musi być znacznie bardziej elastyczna w wychodzeniu naprzeciw zróżnicowanym oczekiwaniom społeczeństw poszczególnych krajów. Kraje chcące mieć wspólną walutę (i w niedalekiej przyszłości zharmonizowane systemy fiskalne) powinny mieć do tego prawo, ale bez negatywnych konsekwencji dla pozostających poza strefą euro. Państw takich jak Dania czy Szwecja, ze względu na ich dojrzałość polityczną i gospodarczą, czy Polska, ze względu na jej wielkość, strategiczne położenie i potencjał rozwojowy, nie można przecież traktować jako unijnych członków drugiej kategorii. Podobna otwartość powinna istnieć w wielu innych sprawach — w istocie Unia oferowałaby zestaw przywilejów i obowiązków do wyboru przez swych członków. Warstwy łączące różne grupy państw członkowskich przenikałyby się w wielu płaszczyznach, nie powinno być także problemu z migracją zainteresowanego państwa z jednej warstwy do drugiej. W takim modelu byłoby także miejsce dla państw niebędących członkami wspólnoty — Norwegia czy Szwajcaria korzystałyby np. ze wspólnego rynku, jakieś miejsce znalazłoby się także dla Ukrainy, Gruzji czy państw zachodniej części Bałkanów, co miałoby istotne, perspektywiczne znaczenie polityczne.
.Wypracowanie takiego warstwowego modelu Unii nie jest oczywiście zadaniem łatwym. Pamiętajmy jednak, że jesteśmy dzisiaj w historycznym momencie, który może przesądzić o kształcie naszego kontynentu na lata. Stawka jest olbrzymia — czeka nas albo przełamanie niemocy w strategicznym myśleniu o Europie, albo piętrzące się kłopoty grożące stopniową dezintegracją i, w konsekwencji, marginalizacją państw Europy w świecie. Zmiany są konieczne. Proponując je, pamiętajmy jednak zawsze, że każda z alternatyw nie do końca przemyślanych co do swych dalekosiężnych konsekwencji może doprowadzić do czegoś znacznie gorszego, niż jest dzisiaj — z trudną do odrobienia stratą dla Europy, a Polski w szczególności.
Michał Kleiber