
"W każdych wyborach startuje jakiś Coluche. Do czasu"
„Słuchajcie no, wy wszyscy: alkoholicy, transwestyci, kobiety, niewidomi, młodzi, starzy, artyści, przechodnie, Arabowie, Francuzi, abstynenci, wysocy, niscy. Wy, którzy nie liczycie się dla polityków. Słuchajcie no, zagłosujcie na mnie. Wszyscy razem nakopiemy im w d…” — tak rozpoczynała się najbardziej szalona kampania, jakiej była świadkiem Europa ostatnich dziesięcioleci – przypomina Eryk MISTEWICZ
.Coluche, francuski komik i „rzecznik zmarginalizowanych”, jak sam o sobie mówił, postanowił zostać prezydentem Francji. Możemy zaryzykować, że jego przypadek obrazuje, gdzie jest dzisiejsza polityka, jakie miejsce pozostawia jednostkom, choćby najwybitniejszym. A w przypadku Coluche’a — najbardziej szalonym.
Jego kampania miała być pomysłem na uzdrowienie polityki, odpowiadać na tęsknotę zwykłych ludzi za kimś, kto przyjdzie i zrobi „z tym wszystkim” porządek.
Ta kampania, gdy ją poddać dokładnej analizie, odpowiadała na chyba najczęściej powtarzane pytanie: czy można wypromować „kogoś — z nikogo”; czy można wynieść na szczyty władzy każdego, rozbić rządzące układy, „zrobić” prezydenta z osoby spoza systemu.
Na początku był to gag. Pomysł — aby Coluche zaprezentował się jako rzecznik marginalizowanych przez polityków z lewa i z prawa — zrodził się w głowach dwóch jego przyjaciół, 28- i 32-latka bez doświadczeń w jakiejkolwiek kampanii, mających doświadczenia jedynie w organizowaniu koncertów. Nikt nie traktował poważnie ani ich, ani ich „klienta” bez doświadczenia politycznego, bez przeszłości, bez partii, bez kompetencji. Ciekawy cytat z Coluche’a znalazłem w wywiadzie dla polskich „Szpilek”: „Wcale nie chcę być prezydentem. Zgłosiłem swoją kandydaturę, żeby był większy burdel. Chcę się pobawić i się pobawię. Korzystam z popularności. Jestem jedynym kandydatem, który nie chce być prezydentem, dlatego będę miał wielkie powodzenie. Głosować na mnie będą ci wszyscy, którzy chrzanią politykę, polityków i cały ten cyrk, jakim są wybory”. I stawiał kropkę nad i : „Polityka to show. Najlepszy kandydat to ten, który najlepiej wypada w telewizji. Ludzie nie głosują na prezydenta, tylko na to, co widzą w telewizji”. Trudno sobie wyobrazić bardziej piekący policzek dla polityków mówiących wciąż o swojej misji.
Pierwszy plakat Coluche’a: on, w czarnym dystyngowanym fraku, w czarnym fantastycznym cylindrze, przepasany trójkolorową szarfą Legii Honorowej, wpatrzony jasnym, nieco filuternym wzrokiem w obiektyw, a przy tym siedzący… z opuszczonymi majtkami na klozecie. I pierwszy wynik prezydenckiego sondażu, w którym poddano jego nazwisko osądowi Francuzów: 16 proc. poparcia!
.Jacques Séguéla po latach powie, że rozumiałby 5 proc. poparcia, 10 proc. byłoby już niepokojące, ale blisko 20 proc. to bomba atomowa kampanii. Séguéla doradzał wtedy Mitterandowi. Nagle Coluche z żartownisia stał się konkurentem dwóch najpoważniejszych kandydatów do prezydentury: François Mitteranda i Valéry’ego Giscarda d’Estainga.
Coluche nie był ani z jednej, ani z drugiej hordy. Gdyby był z którejś z nich, miałby łatwiej. Jedna by go atakowała, druga by go broniła. Tymczasem obydwie rzuciły się na niego.
Stanowił zagrożenie dla dwóch polityków z krwi i kości, z doświadczeniami, z poparciem partyjnym, z kompetencjami, z programem, z zapleczem doradców, speców od sondaży i od pisania przemówień, z tym wszystkim… A tu ruszyła śnieżna kula. Jeden sondaż gonił następny — każdy dawał komikowi wysokie noty. Popierać zaczęli go ludzie lubiani przez Francuzów, tacy jak Eddy Michel, France Gall, Gerard Depardieu, Jean-Paul Belmondo, Johnny Hallyday… Lista jego sojuszników wciąż się wydłużała: gwiazdy kina, sportu, masowej rozrywki… I żadnego polityka na zapleczu.
Dla świata politycznego stanowił on zagrożenie, przede wszystkim zaś stanowił zagrożenie śmiertelne dla dwóch głównych kandydatów do Pałacu Elizejskiego. Rzucał im rękawicę.
Pierwszy zrozumiał to Mitterand. Komik wyśmiewający establishment polował głównie na jego polu łownym, zdobywał elektorat lewicy. Gdyby nie Coluche ze swoimi 12,5 proc., Mitterand zamiast 18 proc. poparcia miałby mniej więcej tyle samo co d’Estaing: 32 proc. Dla lewicy sytuacja stawała się dramatyczna. Szczególnie, że Mitterandowi zależało na jak najlepszym wyniku już w pierwszej turze wyborów. Był przekonany, i miał w tym trochę racji, że w pierwszej turze się zwycięża, w drugiej już tylko się umacnia zwycięstwo. Pomysł był więc prosty: wysłać umyślnych do Coluche’a, niech mu zaproponują ministra kultury, ambasadora… no tak, nie zna angielskiego, ale może jednak?… Albo co tam będzie chciał. Grunt, aby wycofał się z wyścigu. Umyślni, najbardziej zaufani Mitteranda, przybyli do Coluche’a w imieniu „tego, co to nas przysyła, bo zarówno jemu, jak i panu zależy na dobru Francji; pan jest tylko klaunem, niech pan to zrozumie, nie denerwuje dalej ludzi i się zgodzi”.
Coluche wysłanników — i ich ofertę — nagrał. Dwadzieścia minut fascynującej rozmowy. Gdyby tej taśmy użyć, wystarczyłoby na rozbicie kampanii Mitteranda. Komik tego nie zrobił. Goście opuścili jego kwaterę bez osiągnięcia celu.
Ale kampania Coluche’a nie tylko utrudniała wiktorię Mitteranda. Nie w smak była także urzędującemu prezydentowi d’Estaingowi, z którego komik naśmiewał się każdego dnia, każdej godziny. Z jego bezideowości, z jego manier. „Można się śmiać tydzień, można dwa, ale później staje się to groźne” — powtarzało otoczenie prezydenta. Szczególnie, jeśli naśmiewa się z urzędującego prezydenta jego wyborczy kontrkandydat, tak lubiany przez Francuzów.
.Na sześć miesięcy przed wyborami wybuchła afera diamentowa. Prześmiewczy, choć jednocześnie bardzo wpływowy „Le Canard enchaîné” podał na jedynce informację, że prezydent Francji otrzymał od cesarza Jeana-Bédela Bokassy, jednego z najokrutniejszych dyktatorów, podczas jego wizyty w Paryżu prezent: najprawdziwsze diamenty. Skandal gotowy. Wiadomo już było, że diamenty pojawią się w spektaklach Coluche’a i w jego inteligentnej, może i amatorskiej, ale bardzo skutecznej kampanii. Mogło być tak, że podczas debaty prezydenckiej, w decydującym starciu, Coluche pojawi się w studiu w diamentowym naszyjniku i powie: „Hej, prezydencie, jak się masz?”.
Żarty się skończyły. Na biurko ubiegającego się o reelekcję prezydenta d’Estainga trafiła notatka jego doradcy. Zalecała natychmiastowe działania, wreszcie poważne potraktowanie Coluche’a. I koniec błazenady.
Czarna noc demokracji albo normalny mechanizm uruchomiony przez silniejszego — pałac prezydencki zarządził całkowity szlaban na publiczne występy komika. W jednej chwili zablokowano jego dostęp do telewizji i radia. Odpowiedzialna za wolność i niezależność mediów CSA, odpowiednik polskiej Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, zadziałała. Francuskie elity włączyły ręczne sterowanie. Decyzja w trybie pilnym została zakomunikowana szefostwu anten telewizyjnych i radiowych. Szefom mediów państwowych przypomniano, kto jest głównym ich pracodawcą i chlebodawcą. Ci, którzy nie chcieli tego zrozumieć, natychmiast dostawali ofertę nie do odrzucenia: wilczy bilet w mediach. Wszystkich mediach. Bo obok pałacu prezydenckiego działały też układy biznesowe francuskich elit — absolwentów ENA, stolików rotariańskich, zrzeszeń specyficznych dla francuskiej socjety skupiających się od wieków na sprawach ważnych i tajnych. Casus Coluche’a zjednoczył obozy obydwu kandydatów.
Żart o Francuzach, którzy nieszczególnie bronili się przed napaścią Niemiec, stał się aktualny i teraz. Jedynym protestującym przeciwko gwałtowi na wolności mediów był Patrick Meyer, szef należącej do Radio France niewielkiej stacji „Radio 7”. Mimo blokady zaprosił Coluche’a do studia. Szefostwo Radio France nie dopuściło do emisji audycji — po prostu wyłączono nadajniki. Meyer podał się do dymisji.
Wydawało się, że „wyłączanie” Coluche’a okazało się sukcesem i zakończyło problemy elit politycznych. Komik pretendent zniknął z domów Francuzów, z dzienników telewizyjnych, z programów politycznych. Pozwolono mu jedynie na udział w programach rozrywkowych. Ale też nie bez kontroli. Skecz o d’Estaingu z wieczornego show w Antenne-2 bezlitośnie wycięto. Sukces przeciwników Coluche’a był jednak połowiczny.
Do decydującego starcia pozostały cztery miesiące, a Coluche wciąż był obecny na szczytach sondaży. Decydowały szeptana propaganda — często niedoceniana przez polityków — i występy na prowincji, gdzie Coluche naigrywał się z rządzących.
Był w swojej najwyższej formie. Znów okazało się, ku zdziwieniu analityków, że głos z Bry-sur-Marne czy spod Limoges w sondażach i w urnach wyborczych wart jest tyle, co głos oddany w centrum Paryża. Moda na Coluche’a nie mijała.
Christian Bonnet, ówczesny szef francuskiego MSW, uznał, że wybory prezydenckie to nie komedia. Koniec tego wszystkiego… No i do czego republice, wreszcie, służby specjalne? Na polecenie Bonneta w Renseignement General — najważniejszej z najważniejszych służb — powołano specjalną komórkę, złożoną z najlepszych fachowców, zdolnych do absolutnie wszystkiego, zajmującą się wyłącznie kampanią Coluche’a.
„Agentura — kasa — seks” — często powtarzam to polskim politykom. Bo w takiej kolejności „zabija” się ich pod naszą szerokością geograficzną. I od początku pracy z politykiem trzeba go przygotować na atak w każdym z tych obszarów. Przenicować tak, jak zrobi to ktoś, kto na końcu zniszczy naszą wieloletnią pracę budowania charyzmy, pozycji lidera. We Francji raczej będzie to inna kolejność: „kasa — seks — agentura”. Ale pozostaje to i tak złotą triadą zarzutów śmiertelnych dla polityka w drodze na szczyt. A Coluche szedł sam, bez przygotowania, określenia słabych punktów, osłony medialnej, doradców, „psów do wygrywania wyborów”, bez wszystkich tych mechanizmów, które znamy z profesjonalnie prowadzonej kampanii, a które teraz by mu się bardzo przydały. Szedł sam.
A za nim, krok w krok, agenci. Coluche śledzony był dzień i noc. Zagrzebano się w jego przeszłości. Szukano błędów z dzieciństwa i młodości, narkotyków, analizowano relacje z rodziną i przyjaciółmi, przychody i wydatki. Znaleziono niewiele: zniszczenie mienia, dużo seksu i równie dużo alkoholu. Niby nic wielkiego, ale zależy, jak się poda.
.Tygodnik „L’Express” — szanowany, cytowany, opiniotwórczy, zmagający się z konkurencją jak każdy tytuł — chętnie zwiększy nakład, jeśli będzie miał coś, czego nie mają inni. Niezbyt zresztą ważne skąd. W ramach dziennikarstwa śledczego wówczas dopiero raczkującego.
A więc tak: na okładce Coluche. I wielki tytuł „PRAWDZIWA NATURA COLUCHE’A”. Podobno się upijał. Podobno — i to najważniejsze oskarżenie — dwadzieścia lat temu dostał mandat za znieważenie funkcjonariusza na służbie. I jeszcze stara fiszka policji sprzed kilkudziesięciu lat, fotografie z lewa, z prawa i en face, w sprawie użycia przemocy w stanie upojenia. Te dokumenty wówczas nie doprowadziły ani do oskarżenia, ani do skazania Coluche’a, teraz jednak były jak znalazł.
Jednak medialna nagonka nie zadziałała, poniewierany oskarżeniami Coluche nie tracił rezonu. Nie rezygnował — tym bardziej, że poparcie dla niego tylko nieznacznie zmalało.
Od dnia wyborów Francję dzieliły już tylko tygodnie. Nadszedł czas na argument ostateczny. Argument rzeczywiście ostateczny, bo — przypomnijmy zdanie ówczesnego szefa MSW, meldującego o postępach prac urzędującemu prezydentowi ubiegającemu się o reelekcję — wybory to nie zabawa.
Bliski przyjaciel, współpracownik komika, został znaleziony zastrzelony przy swoim domu. Dwie kule trafiły w głowę. Wyglądało to na egzekucję. O zbrodnię oskarżono — natychmiast zatrzymanego — Coluche’a.
Bycie politykiem wymaga wyjątkowej odporności.
.6 kwietnia 1981 roku komik wycofuje się z kampanii. „Kiedy przestało mnie to śmieszyć, przestało mieć sens” — argumentuje. I apeluje do swoich sympatyków, aby poparli socjalistę François Mitteranda. Mitterand został prezydentem, a Coluche powrócił do roli, którą znał najlepiej: roli artysty.
Eryk Mistewicz