"Zamieszanie po wyborach. W poszukiwaniu sojuszników zdrowego rozsądku"
.Błędy zdarza się popełniać każdemu. Sztuką jest uczenie się na nich, zamiast powtarzania wciąż tych samych zaniedbań, chowania głowy w piasek i brnięcia ku klęsce. Polska stoi dziś w obliczu poważnego wyzwania, związanego ze sprawnością i wiarygodnością procedur demokratycznych.
”Polacy, nic się nie stało” – taki przekaz serwuje nam po wyborach samorządowych znaczna część klasy politycznej i komentatorów. Wedle ich narracji, owszem, były pewne opóźnienia w liczeniu głosów, ale już udało się z nimi uporać, członkowie Państwowej Komisji Wyborczej honorowo złożyli dymisje, a jedynym zagrożeniem dla demokracji pozostaje sfrustrowany wynikami elekcji Jarosław Kaczyński.
Prawda jest niestety znacznie bardziej skomplikowana i dużo smutniejsza. Nawet jeśli uznamy, że lider PiS przesadza, uznając wybory za sfałszowane i wzywając do ich powtórzenia, trudno zaprzeczyć tezie, że skala błędów popełnionych w imieniu i na rachunek państwa powinna budzić niepokój.
.Zacznijmy od rzeczy podstawowej – trudno pojąć, że to samo państwo z jednej strony okazuje się niezwykle skąpe, przeznaczając na kluczowy dla swego funkcjonowania system elektronicznej obsługi wyborów zaledwie 0,5 miliona złotych, z drugiej zaś lekką ręką wydaje np. kilkadziesiąt milionów na absurdalny portal dla bezdomnych.
Czy oprzemy się na klasycznej myśli liberalnej, czy na zasadzie pomocniczości wynikającej z chrześcijańskiej nauki społecznej, czy wreszcie na zwykłym, zdrowym rozsądku, wniosek musi być prosty: państwo, próbujące zajmować się wszystkim, w efekcie nie zajmie się dobrze niczym.
Rozdęcie państwa, zarówno pod względem aspiracji do kontrolowania i zarządzania zbyt wielką liczbą obszarów, jak i pod względem adekwatnego rozbudowania instytucji, ma fatalny skutek uboczny. To bylejakość. Zgoda na niskie płace w sektorze publicznym i na niskie kwalifikacje, a także na brak odpowiedzialności za skutki działań i zaniechań. Ciche przyzwolenie na nepotyzm i korupcję. Kultura niedecyzyjności i niewychylania się.
Wskazane wady naszego państwa widać bardzo wyraźnie, gdy analizujemy kolejne wydarzenia związane z wyborami samorządowymi.
Najpierw „ktoś” – w oparciu o fatalną skądinąd Ustawę o Zamówieniach Publicznych – dopuścił do ślimaczenia się procedury przetargowej, potem napisał kiepską Specyfikację Istotnych Warunków Zamówienia, wreszcie wyraził zgodę na podpisanie umowy z jedyną zainteresowaną firmą, mającą wątpliwej jakości kwalifikacje i doświadczenie. Przy okazji – próbuje się gdzieniegdzie bronić PKW i jej biura argumentem, że przecież działała w ramach narzuconych jej z zewnątrz reguł i budżetu. Tyle, że to nie tłumaczy ani deficytu kryteriów jakościowych w SIWZ, ani np. zawarcia tam wymogu zapewnienia przez zwycięską firmę wystawnych kolacji dla uczestników szkoleń… Efekt – państwo (za niebagatelne przecież pieniądze) nabyło produkt faktycznie niefunkcjonalny, na którym niezależni informatycy nie pozostawiają dziś suchej nitki, a który jeszcze w fazie testów budził wiele obaw wśród członków terenowych komisji wyborczych. Dla jasności: poza naturalną, pośrednią odpowiedzialnością szefa za podległą mu strukturę, trudno dopatrywać się tu jakiejś szczególnej winy dostojnych członków PKW. Ale akurat oni po męsku „wzięli ten bałagan na klatę”, natomiast (o ile wiadomo) osoby realnie odpowiedzialne za wyżej wymienione błędy nadal spokojnie pobierają państwowe pensje i mają dobre samopoczucie.
.Gdy głosy znalazły się w urnach, a ów nieszczęsny system zaczął być wykorzystywany w praktyce, wcześniejsze obawy okazały się uzasadnione. W powyborczy poniedziałek media donosiły o kolejnych problemach z logowaniem i o opóźnieniach w tworzeniu i przesyłaniu protokołów. W Szczecinie i w Elblągu sukces w wyborach prezydenckich odnieśli kandydaci, którzy w ogóle nie startowali. W Kielcach wiceprzewodniczący wojewódzkiej komisji dziwił się, że PKW w Warszawie ogłasza wyniki do świętokrzyskiego sejmiku, podczas gdy ani jeden protokół nie spłynął jeszcze z komisji powiatowych. Zdziwienie obserwatorów narastało, a PKW robiła dobrą minę do złej gry. Nieliczni szefowie komisji terenowych – wbrew „klimatowi, który mamy” – jednak odważyli się wychylić i na własną rękę podejmowali decyzje o odstawieniu systemu elektronicznego, nakazując liczenie i przekazywanie wyników wyłącznie metodą tradycyjną. Centrala nie zdecydowała się na ten naturalny i rozsądny krok do samego końca.
Tymczasem we wtorek w sieci zaczęły krążyć informacje o tym, że tzw. kod źródłowy kalkulatora wyborczego PKW ktoś zdołał zdekompilować (czyli zamienić z języka zer i jedynek, zrozumiałego dla maszyny, na język programowania zrozumiały dla człowieka), poddał analizie i umieścił w sieci. Kolejne osoby, mające mniejszą lub większą wiedzę fachową, włączały się do dyskusji. Niektórzy nawet pokusili się o eksperymenty, polegające na modyfikowaniu danych komisji wyborczych, przy pomocy narzędzi uzyskanych wskutek rzeczonej dekompilacji. Okazało się to możliwe, ba – nawet niespecjalnie skomplikowane. Miażdżącą ocenę systemu, zwłaszcza faktycznego braku zabezpieczeń przed nieuprawnioną ingerencją z zewnątrz, można wciąż znaleźć w Internecie w wielu publikacjach, na przykład na facebookowym profilu Marka Małachowskiego z Grupy Manubia czy na stronach periodyku „Computerworld”. Po kilku godzinach temat zaczęły podchwytywać media tradycyjne i lawina ruszyła. Na nic się zdały zaprzeczenia osób odpowiedzialnych w PKW za system – właściwie każdy mógł się przekonać, jak szerokie są luki w systemie, i wiele osób z tej możliwości po prostu skorzystało. W środę było już oczywiste, że fundamentalnym problemem nie są opóźnienia w liczeniu, ale realna możliwość fałszowania wyników. Niestety, PKW konsekwentnie chowała głowę w piasek – i zamiast wyrzucić swoje elektroniczne cudeńko do kosza, brnęła w absurd, dostarczając amunicji radykałom. Atmosferę podgrzały przypomniane wówczas informacje o „wyjazdach studyjnych” członków Komisji do Moskwy. Dodatkowe zamieszanie wprowadziła wrzutka informacyjna, dotycząca ataku hakerskiego na strony PKW (niezwiązane jednak bezpośrednio z systemem przeznaczonym do liczenia głosów).
W nocy z soboty na niedzielę udało się wreszcie ogłosić kompletne wyniki wyborów. W wielu województwach, dzięki rozsądnym decyzjom szefów komisji terenowych, są one w całości efektem liczenia ręcznego. Rzecz jasna, nie wyklucza to ewentualności fałszerstw lub błędów, jednak raczej na skalę bez porównania mniejszą, niż w przypadku wyników uzyskanych przy pomocy tak niedoskonałego systemu informatycznego. Co ciekawe, wyniki obliczone w sposób tradycyjny w większości okazały się mniej zaskakujące, niż podawane wcześniej przez PKW rezultaty „z systemu”. Zmalały kominy, zmniejszył się rozziew w stosunku do exit-polls i do poprzednich wyborów. Trudno to udowodnić, ale można podejrzewać, że jeśli ktoś faktycznie próbował na początku tygodnia agresywnie fałszować wyniki, to wobec medialnego szumu zrezygnował lub ograniczył liczbę dopisywanych głosów. Cóż, dobre i to…
Jak było naprawdę, powinny starać się teraz wyjaśnić uprawnione instytucje – NIK, ABW i Prokuratura. Warto to zrobić w interesie demokracji i w imię zaufania obywateli do państwa.
Trudno przejść od porządku dziennego np. nad przypadkiem katowickim, gdzie wynik liczenia ręcznego różni się od wygenerowanego wcześniej przez system elektroniczny o – bagatela! – 130 tysięcy głosów, oddanych w wyborach do sejmiku.
Niepokoi także casus lubelski, gdzie co prawda zgubiono „tylko” kilkadziesiąt głosów, ale za to mogących decydować o mandacie.
Zapewne niektóre usterki zostaną wyeliminowane dzięki procedurze protestów wyborczych. Tutaj pole do popisu mają przede wszystkim partie i komitety wyborcze, także te, które najgłośniej wołają o sfałszowaniu wyborów i o złych regułach gry. Swoją drogą, trudno w tym momencie nie skonstatować, że politycy od lewa do prawa są w tej kwestii nie bez winy. Osławione broszury do głosowania, mające jakoby dezorientować wyborców, można było przecież oprotestować już przed wyborami. Niedostatek mężów zaufania w wielu komisjach pewnie też dałoby się zmniejszyć, gdyby środki finansowe pozostające w gestii partii przeznaczyć na transport, wikt i szkolenie dla aktywnych ochotników, zamiast na brzydkie banery i głupawe spoty wyborcze.
.To, że system informatyczny kupiony przez PKW jest do wyrzucenia – nie budzi wątpliwości. Podobnie zresztą, jak konieczność dymisji kolejnych osób odpowiedzialnych za tę wpadkę. Mniej oczywistym, acz niezwykle pożądanym skutkiem zamieszania powinna jednakże stać się zakrojona na szerszą skalę reforma naszego systemu wyborczego.
Warto zastanowić się nad liczebnością rad, a w konsekwencji nad nadmierną liczbą kandydatów, co obniża ich przeciętną jakość i nierzadko zmienia kampanię w paradę nieudaczników, niepotrzebnie gorsząc i zrażając wyborców. Nie zaszkodzi pochylić się nad sposobem głosowania. Może do sejmików jednak na listy, a nie na osoby? To uczyniłoby karty wyborcze znacznie czytelniejszymi, komitetom ułatwiłoby wprowadzanie ekspertów, elektorom oszczędziło rozczarowań personalnych z cyklu: „głosowałem na Iksińskiego, a mandat przypadł Igrekowskiemu”. Sensowna, acz paradoksalna w zaistniałej sytuacji, wydaje się koncepcja rezygnacji z papierowych kart na rzecz przycisku w komputerze, wzorem większości krajów świata. To z kolei, oczywiście przy dobrym zaprojektowaniu procedury i odpowiednim oprogramowaniu (raczej niemożliwe bez zmiany filozofii i prawa zamówień publicznych!), zredukowałoby szanse na unieważnianie głosów przez nieuczciwych członków komisji oraz uprościłoby liczenie, redukując ryzyko błędów ludzkich.
Nie ma systemu idealnego – ale są lepsze, gorsze i fatalne. Obecnie obowiązujący w Polsce wydaje się niestety zaliczać do tych ostatnich, warto więc możliwie szybko przystąpić do reformowania go pod kątem czytelności i pewności. Tylko takie działanie, wsparte rzetelniejszą edukacją publiczną, w przyszłości pozwoli nam uniknąć podobnych problemów z wiarygodnością wyników i legitymizacją władz różnych szczebli. Bez tego możemy powtarzać wybory do woli, a zwłaszcza mówić o takiej ewentualności do upojenia, urządzać marsze protestacyjne i okupacje. Prawne i polityczne możliwości powtórzenia wyborów i tak są bliskie zeru, natomiast głównym efektem będzie konsolidacja twardego elektoratu PiS, na co zdaje się liczyć w tej sytuacji Jarosław Kaczyński – a także uniknięcie realnych rozliczeń klęski wyborczej w SLD, co z kolei wydaje się być główną motywacją Leszka Millera do zawarcia egzotycznej koalicji z dotychczasowymi wrogami. To są taktyczne cele liderów partyjnych i ich aparatów; trudno mieć do wilka pretensje, że żywi się owcami, ale miliony obywateli mają odmienne interesy.
.Polskiej demokracji potrzebny jest inny sojusz – umiarkowanych środowisk politycznych, think-tanków oraz organizacji społeczeństwa obywatelskiego na rzecz poprawy rozwiązań instytucjonalnych związanych z wyborami, a szerzej – z całą sferą funkcjonowania państwa, o którym znów powszechnie mówi się, że istnieje „tylko teoretycznie”. Jeśli taka mobilizacja w obliczu ewidentnego szoku nastąpi i przyniesie pozytywne skutki, można będzie uznać, że – zgodnie ze starą maksymą „co nas nie zabiło, to nas wzmocni”.
Pozostaje wiara, że w kręgach decyzyjnych znajdą się ludzie zainteresowani scenariuszem realnych reform, zamiast malowniczej naparzanki. Że we wszystkich partiach są politycy, którzy wolą w przyszłości rywalizować na programy, niż okładać się oskarżeniami o manipulacje wyborcze i zamiar podpalania wspólnego domu. Że eksperci pamiętają, do czego powinna służyć ich wiedza. Może to naiwne oczekiwania, ale warto pamiętać, że alternatywą jest równia pochyła, wiodąca ku rozwiązaniom autorytarnym.
Witold Sokała