
Elity położyły już krzyżyk na dużej części kraju. Ludzie wyczuwają tę pogardę. Rośnie gniew
Nie dziwi sukces książek Érica Zemmoura czy Michela Houellebecq. Obawiając się mniej lub bardziej gwałtownej bałkanizacji kraju, francuskie społeczeństwo próbuje poszukiwać jakichś elementów trwałej jedności – pisze Jérôme FOURQUET.
Geografowie definiują archipelag jako grupę wysp położonych blisko siebie i posiadających wspólne pochodzenie geologiczne. Ten obraz bardzo dobrze ilustruje procesy zachodzące obecnie we francuskim społeczeństwie, podzielonym na grupy, z których każda ma swoje odrębne obyczaje, sposób życia, a nieraz nawet wizję świata. Grupy te oczywiście utrzymują ze sobą stosunki, ale żyją w oddaleniu od siebie jak wyspy archipelagu. I podobnie jak ma to miejsce w przypadku Cyklad czy Antyli, grupy te posiadają pewne wspólne cechy kulturowe oraz całą masę odrębności kształtujących się wraz z upływem czasu.
Proces autonomizacji trwa od kilkudziesięciu lat. Choć na niektórych wyspach – czy dokładniej: na niektórych terytoriach tych wysp – pojawiają się tendencje do zamykania się na inne tożsamości, to dominującą tendencją pozostają wzajemne i regularne interakcje pomiędzy poszczególnymi wyspami i wysepkami, oparte nierzadko na wspólnych wartościach czy punktach odniesienia.
Społeczeństwo francuskie nigdy nie było jednolite – ani kulturowo, ani socjologicznie. Na przykład po zakończeniu I wojny światowej prawie 70 proc. rodziców żyjących w Bretanii, na Korsyce czy w Alzacji rozmawiało ze swoimi dziećmi w języku regionalnym. Aż do lat 60. równie mocny pozostawał podział na populacje wiejską i miejską pod względem stylu życia. Istniał jednak pomiędzy tymi grupami jakiś wspólny punkt odniesienia, istniała wspólna matryca katolicko-laicka, która objawiała się choćby w momencie wyboru imion dla dzieci, a która miała bardzo potężny wpływ na poczucie więzi ponad klasowymi i regionalnymi podziałami. W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat system ten zaczął się jednak kruszyć, by ostatecznie się rozpaść.
Analiza nadawanych w ostatnich latach imion pozwala uchwycić dynamikę fragmentacji francuskiego społeczeństwa. Imię bowiem ma pozwolić osobie je noszącej odróżniać się od innych, a precyzyjniej: odróżniać się od tych, od których chcemy, by się odróżniała, a jednocześnie podkreślać podobieństwo do tych, z którymi się identyfikujemy.
Pojawianie się coraz to nowych imion, a także podtrzymywanie oraz zwiększenie zainteresowania imionami tożsamościowymi (odwołującymi się do tożsamości narodowej, regionalnej czy religijnej) jest doskonałą ilustracją zachodzącego procesu archipelagizacji.
Pewne wydarzenia zdają się jednak pozornie temu zaprzeczać. W lipcu 2018 roku, po zwycięstwie Francji w piłkarskich mistrzostwach świata, wielokolorowy, radosny tłum dał publicznie upust swojej euforii. Ale podobnie jak ma to miejsce w Brazylii w czasie karnawału, ta wspólnotowa chwila była bardziej lub mniej świadomie postrzegana jako magiczny nawias w życiu społeczeństwa, które wie, że jest głęboko podzielone. Była to powtórka z radości z 1998 roku, gdy cały kraj świętował sukces Francji black-blanc-beur (czarnej-białej-arabskiej), ale dało się odczuć, że ten remake brzmiał w dużej mierze fałszywie. Sondaż na temat stanu państwa, przeprowadzony kilka dni po tej fieście, pokazał prawdziwe podziały w społeczeństwie. Tylko 8 proc. Francuzów zgodziło się ze stwierdzeniem, że „istnieje wspólnota różnych kategorii i grup społecznych, które stykają się ze sobą i pomiędzy którymi zachodzi wymiana”. 35 proc. pytanych wybrało opcję: „różne kategorie i grupy społeczne żyją obok siebie bez większych napięć, ale tak naprawdę nie stykając się ze sobą”. Poraża jednak pesymizm aż 57 proc. ankietowanych, którzy wybrali odpowiedź: „istnieją napięcia między różnymi kategoriami i grupami społecznymi, które żyją odseparowane od siebie”. W tym samym sondażu zapytano również o to, czy zwycięstwo Francji w mistrzostwach świata „polepszy stosunki między Francuzami wywodzącymi się z imigracji a Francuzami niewywodzącymi się z imigracji”. Odpowiedź pokazuje radykalną zmianę klimatu względem 1998 roku. Wtedy bowiem odpowiedzi twierdzącej udzieliło aż 54 proc. ankietowanych. W lipcu 2018 roku było ich zaledwie 24 proc. Francja Mbappé nie jest niestety Francją Zidane’a…
W 1998 roku większość Francuzów wierzyła w zdolności integracyjne społeczeństwa francuskiego. Ale minęło 20 lat, naznaczonych zamieszkami z 2005 roku, zamachami z 2012 (Tuluza) oraz z 2015 i 2016 roku. Całe dzielnice w międzyczasie stały się swoistymi enklawami. Oczywiście część populacji wywodząca się z imigracji zaangażowana jest w proces integracji, ale wydarzenia wspomniane wyżej wywołują lęki, które sięgają szczytów władzy. W 2016 roku prezydent Hollande mówił: „Czy można uniknąć podziału? Gdyż z tym mamy właśnie do czynienia”. Dwa lata później Gérard Collomb, opuszczając stanowisko ministra spraw wewnętrznych, dał taką diagnozę sytuacji: „Istnieją we Francji separatyzmy. Są całe dzielnice, w których prawo stanowią handlarze narkotyków i islamiści. Francuzi żyją dziś obok siebie, a niewykluczone, że jutro będą żyli twarzą w twarz”.
W tak rozbitym społeczeństwie powyższe stwierdzenia muszą trafiać na podatny grunt. Nie dziwi więc sukces książek Érica Zemmoura czy Michela Houellebecqa, którego powieść Uległość przez zbieg okoliczności trafiła do księgarń w styczniu 2015 roku, w dzień zamachu na „Charlie Hebdo” i sklep Hypercacher.
Obawiając się mniej lub bardziej gwałtownej bałkanizacji kraju, francuskie społeczeństwo próbuje poszukiwać w wielkich wydarzeniach o charakterze wspólnotowym jakichś elementów trwałej jedności.
Tak było w lipcu 2018 roku, gdy przez jeden wieczór wszyscy Francuzi świętowali mistrzostwo świata. Ich żarliwość była tak duża jak świadomość podziałów. Władze publiczne oraz media nie przestawały mówić o „zjednoczeniu Francji”, tak samo zresztą, jak mówili w okresie żałoby po śmierci Johnny’ego Hallyday’a. Do kanonizacji rockmana wyniesionego do rangi narodowej ikony użyto wtedy całego majestatu Republiki oraz potęgi przekazu telewizyjnego. Ale choć piosenkarz posiadał niepodlegającą kwestii osobistą aurę i liczne grono fanów, nie można było kazać mu odgrywać roli spoiwa francuskiego społeczeństwa. Sondaże pokazywały, że połowa Francuzów nie ceni go jako artysty. Podział ten jest interesujący z socjologicznego punktu widzenia (ocenę pozytywną wystawiło mu 56 proc. pracowników fizycznych i 43 proc. pracowników umysłowych). Ponadto jego fani są nadreprezentowani w jego własnym pokoleniu (53 proc. seniorów, wobec 42 proc. w grupie poniżej 35. roku życia).
Pogrzeb Hallyday’a, hołd oddany pułkownikowi Beltrame’owi, puchar świata francuskich piłkarzy… każda z tych okazji jest dobra, aby spróbować zespawać podziały. Ciągłe odwoływanie się do wspólnotowości w oficjalnych mowach i w mediach brzmi jak zaklęcie mające na celu odmienić zły los i przykryć nieuchronny proces archipelagizacji. Warto przypomnieć, że pierwszy raz termin ten został użyty we Francji w 1983 roku, w czasie kampanii przed wyborami samorządowymi, koncentrującej się po raz pierwszy wokół kwestii imigrantów i tożsamości. Był to jednocześnie okres pierwszych wyborczych sukcesów Frontu Narodowego.
Proces rekompozycji, zapoczątkowany przy okazji ostatnich wyborów prezydenckich, skutkował potężnymi konsekwencjami politycznymi. Doszło do zapaści Partii Socjalistycznej, sporego osłabienia prawicy, pojawienia się dużej siły centrowej ponad tradycyjnym podziałem prawica/lewica oraz ciągłego wzmocnienia pozycji ruchów ekstremistycznych. Proces rekompozycji uległ jednak nagłemu zatrzymaniu. Sytuacja, z którą mamy obecnie do czynienia, jest bardzo niestabilna. Gwałtowna erozja popularności prezydenta zaledwie rok po wyborach jest co prawda zjawiskiem dość klasycznym, ale dotąd wpisywała się ona w tradycyjny podział na prawicę i lewicę. Nasz system polityczny natomiast utracił tę dualną konfigurację, która była swoistym wentylem bezpieczeństwa.
To, czego doświadcza dziś prezydent Macron, wpisuje się raczej w pojęcie kryzysu w sensie, w jakim rozumiał go Antonio Gramsci: „Kryzys to czas, w którym stary porządek świata zanika, a w którym nowy musi narzucić swoje prawa mimo oporu i sprzeczności. Ta faza przejściowa pełna jest błędów i niepokoju”.
W społeczeństwie uwyspowionym, w którym nie ma już podziału na klasyczne bloki polityczne, wynik wyborów staje się coraz bardziej niepewny. Wybory parlamentarne, które nastąpiły kilka tygodni po wyborach prezydenckich, pozwoliły co prawda ugrupowaniu prezydenta uzyskać większość w parlamencie, ale dysfunkcja tego mechanizmu jest coraz bardziej widoczna, ponieważ ordynacja większościowa skrojona jest pod pejzaż polityczny złożony z dwóch silnych partii. W przypadku znacznej fragmentacji elektoratu system ten już się nie sprawdza. By odzyskał on pewną równowagę (co nie będzie takie łatwe), należy uwzględnić trzy poniższe opcje.
Pierwsza opcja to narzucenie w miejsce podziału lewica/prawica nowego podziału na zwycięzców/otwartych i przegranych/zamkniętych. To próbuje robić prezydencka większość w kampanii europejskiej, profilując podział na „postępowców”, którym przewodzi Emmanuel Macron, i na „nacjonalistów-populistów”, ucieleśnianych przez tandem Orbán-Salvini. Ten nowy podział nie ma jeszcze takiej samej siły i takiej samej zdolności jednoczącej, jaką posiadał dotychczasowy podział na lewicę i prawicę.
Druga opcja, dużo bardziej realistyczna, to powolne wprowadzanie na poziomie wyborów parlamentarnych ordynacji proporcjonalnej. Pozwoli ona na lepszą reprezentację różnych wysp i wysepek francuskiego archipelagu oraz skłoni je do dyskusji, czego obecny model nie dopuszcza. Niektóre prądy polityczne, z których każdy reprezentuje mniej więcej 20 proc. wyborców (France Insoumise, Rassemblement National), dysponują zaledwie garstką deputowanych, podczas gdy sojusz LREM-Modem ma ich prawie 350… Ten rozdźwięk skutkuje niską frekwencją, powiększającą się z wyborów na wybory.
Trzecia opcja to regularne sięganie po referenda. To nawet lepsza adaptacja instytucjonalna do archipelagizacji kraju niż częściowa ordynacja proporcjonalna. Ponadto referenda pozwoliłyby społeczeństwu odzyskać poczucie możliwości wpływania na losy kraju. Wielu Francuzów bowiem nie odnajduje się już w tematach definiowanych przez elity, które nie rozumieją społeczeństwa i dawno przestały go słuchać. W tym kontekście nie powinno dziwić, że głównym żądaniem o charakterze politycznym ruchu „żółtych kamizelek” jest właśnie referendum z inicjatywy obywateli.
Powtórzenie się we Francji włoskiego scenariusza na razie nam nie grozi, gdyż nasze instytucje i nasz system zapewniają dużą stabilność prezydenckiej większości. Emmanuel Macron to taki Renzi plus V Republika. Młody włoski przywódca, ucieleśniający nadzieje europejskiego establishmentu, szybko został zmieciony przez historię. Macronowi to na razie nie grozi, gdyż proces dyslokacji naszego społeczeństwa nie jest jeszcze tak zaawansowany jak u naszych włoskich sąsiadów. Co nie oznacza, że go nie ma, czego dowodem na płaszczyźnie politycznej jest ruch „żółtych kamizelek”, będący w jakiejś mierze paralelą włoskiego Ruchu Pięciu Gwiazd u jego zarania. Najbliższe wybory mogą więc przynieść wiele niespodzianek. Czy siła naszych instytucji będzie w stanie zatrzymać falę populizmu i wyłonić jakąś stabilną większość?
Najbliższe 10–20 lat przyniesie zapewne jeszcze większą dezintegrację społeczeństwa francuskiego.
Już dziś zarysowuje się nowy podział pomiędzy większością zaangażowaną w proces definitywnej sekularyzacji a grupami muzułmanów, ewangelików i konserwatywnych katolików, którzy powrót do religijności przekładają na żądania odejścia od mainstreamowego systemu wartości w takich dziedzinach, jak obyczajowość, seksualność czy prokreacja.
Podobnie rzecz się ma na płaszczyźnie wyborczej. Stabilność systemu zapewniają bowiem ludzie z pokolenia 65+. W pierwszej turze wyborów prezydenckich w 2017 roku 65 proc. z nich zagłosowało na jednego z dwóch kandydatów, którzy pełnili już wcześniej funkcje rządowe (Macron, Fillon), a tylko 26 proc. na Mélenchona i Le Pen. W kolejnym pokoleniu (50–64), które wraz z pokoleniem 65+ stanowi samo sedno pokolenia Baby Boomers, stosunek sił pomiędzy dwoma typami kandydatów jest niemal identyczny (42 proc.). Tendencja odwraca się natomiast w pokoleniu 35–49 lat: 36 proc. kontra 47 proc. Z kolei w pokoleniu poniżej 35. roku życia proporcja ta wygląda następująco: Mélenchon i Le Pen mają 49 proc., a Macron i Fillon 35 proc. Niektórzy uzasadniają to naturalną radykalnością ludzi młodych i przewidują, że wraz z wiekiem proporcje będą się odwracać. Socjolog Louis Chauvel kreśli jednak dużo mniej optymistyczną wizję. W kontekście niskiego wzrostu gospodarczego masowy dostęp do studiów wyższych doprowadził do osłabienia społecznej rentowności dyplomów. Ludzie wchodzący na rynek pracy z tymi samymi dyplomami co ich poprzednicy mają dostęp do gorzej płatnych i mniej prestiżowych stanowisk. W dużych miastach, gdzie koncentrują się ludzie z wyższym wykształceniem, wzrost cen nieruchomości doprowadził do podziału na tych, którzy mają możliwość korzystania z majątku rodzinnego, i na pozostałych, którzy utrzymują się jedynie z pracy własnych rąk.
Problem ten dotyczy przede wszystkim klasy średniej. Nie jest on jeszcze tak bardzo widoczny, ponieważ najstarsza frakcja klasy średniej wchodziła na rynek pracy, obejmując stanowiska odpowiadające wykształceniu, i nabywała mieszkania, zanim ceny nie powędrowały w górę. Grupa ta nie jest więc narażona na wzrosty cen nieruchomości. Niewykluczone jednak, że wraz z odnowieniem się pokoleń społeczny i polityczny gmach Francji w niedługiej przyszłości zatrzęsie się mocno w posadach.
Region Île-de-France stanowi archipelag sam w sobie. To tutaj najbardziej widać fragmentację społeczeństwa. Wzrost cen nieruchomości oraz takie, a nie inne rozlokowanie mieszkań socjalnych prowadzą do powstawania olbrzymich różnic, choćby w poziomie wykształcenia. Ta społeczna segregacja jest w wielu miejscach usankcjonowana przez rozwój ekonomii podziemnej związanej z handlem narkotykami, w który zaangażowane są całe dzielnice. Do fragmentacji społecznej dochodzi również niejednorodność kulturowa, która nie jest tak widoczna na innych wyspach francuskiego archipelagu. Żyją tam ludzie pochodzący z Maghrebu, Żydzi, Portugalczycy, Afrykańczycy, Azjaci, a od niedawna również Hindusi. Ta ogromna różnorodność jest źródłem wielu napięć. W wielu dzielnicach dochodzi do zaburzenia równowagi demograficznej.
Region Île-de-France i jego stolica – Paryż, główny port francuskiego archipelagu i zarazem jego centrum dowodzenia – przyciągają i koncentrują nie tylko populacje pochodzące z odległych krain, ale również dużą część rodzimych elit. Elity te utrzymują uprzywilejowane relacje z innymi miastami-światami, ale na swojej własnej wyspie zasiedlają dzielnice im dedykowane, w których są samowystarczalne i w których przebywają jedynie w gronie ludzi sobie podobnych. Poprzez swój dynamizm wyspa-stolica zapewnia oczywiście dobrobyt całemu archipelagowi, ale jej klasy rządzące żyją w izolacji. Nie dostrzegają aspiracji i dążeń mieszkańców wielu wysp robotniczych bądź peryferyjnych, nie licząc kilku większych miast (Lyon, Bordeaux, Nantes, Tuluza etc.) i paru miejscowości wypoczynkowych. Jak przyznaje Raphaël Glucksmann: „Kiedy podróżuję do Nowego Jorku albo do Berlina, czuję się tam kulturowo bardziej u siebie, niż kiedy odwiedzam Pikardię”. Tu leży sedno problemu.
Wygląda więc na to, że francuskie elity w większości położyły już krzyżyk na dużej części tego archipelagu, który żyje stylem życia i obyczajami z innej epoki. Te robotnicze i peryferyjne wyspy, oddalone od głównych dróg handlowych, intuicyjnie wyczuwają tę pogardę. Na tym podglebiu wyrasta gniew i poczucie odrzucenia. W niektórych miejscach są one mocno zaakcentowane, jak na przykład w Bretanii czy na Korsyce. A wszędzie rośnie w siłę Rassemblement national. Nawoływania płynące z wyspy-stolicy przestają robić jakiekolwiek wrażenie.
Oczywiście scenariusz, w którym te najbardziej oddalone od stolicy wyspy ogłaszają swoją niepodległość, nie wchodzi dziś w rachubę. Perspektywa zatopienia centrum politycznego archipelagu również wydaje się do odrzucenia.
Główny ruch kontestacyjny – Rassemblement national Le Pen – oplata wyspę-stolicę i największe miasta archipelagu, nie będąc jednak wystarczająco silnym, żeby je przejąć. Ruch „żółtych kamizelek” dobrze ilustruje nie tylko proces archipelagizacji kraju, ale również fakt, że peryferie nie są w stanie zagrozić sercu francuskiego systemu. Nawet jeśli ten bunt w żółtym kolorze potrafił zmobilizować Francję małych miasteczek i wsi, nawet jeśli udało mu się przejąć kilka symboli układu urbanistycznego (ronda, bramki na autostradach), to nie przeniknął on do dużych miast ani nie znalazł tam poparcia. Blokady dotyczyły głównie peryferii, a manifestacje organizowane w Paryżu były przede wszystkim złożone z ludzi z prowincji, o czym możemy się przekonać, patrząc na profil osób zatrzymywanych przy tej okazji przez policję.
.Elity wyspy-stolicy czują się niezagrożone. Niemoc adwersarzy utwierdza ich w przekonaniu, że można dalej robić swoje, nie martwiąc się zbytnio o konsekwencje pogłębiających się podziałów.
Jérôme Fourquet
Przekład Andrzej Stańczyk. Tekst opublikowany w wyd.14 miesięcznika opinii „Wszystko Co Najważniejsze” [LINK]