W demokracji liberalnej nikt się nie liczy z wolą ludu
To, co na Zachodzie nazywa się demokracją liberalną, jest tak naprawdę oksymoronem – w imię państwa prawa władzę sprawuje tam sędzia, a w imię praw człowieka etniczne, seksualne lub rasowe mniejszości tyranizują większość – pisze Eric ZEMMOUR
Gdy byłem dzieckiem, o tych krajach mówiło się „kraje Wschodu”. Ci bardziej rozpolitykowani mówili „kraje komunistyczne”. Generał de Gaulle nawoływał do „odprężenia, porozumienia i współpracy”. Dzięki Milanowi Kunderze dowiedzieliśmy się, że kraje te nie są krajami „Wschodu”, ale „Europy Wschodniej”.
Ta subtelność znaczeniowa, choć zasadnicza, długo jeszcze pozostawała dla nas niezrozumiała. Gdy „Solidarność” zbuntowała się przeciwko władzy komunistycznej, nie rozumieliśmy, jak żarliwi katolicy – symbol konserwatyzmu i reakcji – mogą robić rewolucję przeciwko komunistom, będącym ucieleśnieniem postępu. Kompletnie nie mieściło nam się to w głowach. Lech Wałęsa wyglądał, jak przystało na związkowca, a generał Jaruzelski nosił czarne okulary, atrybut południowoamerykańskich dyktatorów, popieranych zwyczajowo przez Stany Zjednoczone!
Upadek muru berlińskiego w 1989 roku u wielu Francuzów wywołał wielką radość – w imię wolności oraz jedności Europy. Przyznam szczerze, że ja się wtedy nie cieszyłem. Szybko bowiem zrozumiałem, podobnie jak prezydent Mitterrand, że zjednoczone Niemcy na nowo staną się hegemoniczne na naszym kontynencie. Krótko mówiąc, szykowały się kłopoty dla Francji.
Los „krajów Wschodu” wydawał nam się dziwny. Przywykliśmy do wspólnego rynku sześciu państw, tego swoistego zachodniego kokonu, którego granice odpowiadały granicom cesarstwa napoleońskiego. Na wczasy jeździliśmy do Włoch lub Hiszpanii, słuchaliśmy angielskiej lub amerykańskiej muzyki. Ponieważ wschód Europy był poza naszym mentalnym pojęciem, nie mogliśmy uwierzyć, że w naszych podręcznikach do historii jest mowa o wielkim sporze kardynała Richelieu z cesarstwem Habsburgów, że Napoleon miał polską kochankę Marię Walewską, że hitlerowskie Niemcy najpierw napadły na Polskę. Najbardziej oczytani spośród nas z oczarowaniem i podziwem odkrywali wielką literaturę wiedeńską początków XX wieku, tych wszystkich Musilów, Zweigów, Rothów, Perutzów, autorów równie dla nas egzotycznych, jak pisarze południowoamerykańscy, którymi wówczas się zaczytywaliśmy (Márquez, Llosa).
* * *
.Wejście Polski i Węgier do Unii Europejskiej zmroziło mnie, gdyż w tym słynnym „rozszerzeniu” widziałem sprytny zabieg Brytyjczyków i Niemców, aby obniżyć pozycję Francji. Tym pierwszym na rękę był większy rynek towarów i kapitałów, a ci drudzy mogli odtąd przenosić swoje fabryki samochodów do krajów, w których nie brakowało tanich, ale wykwalifikowanych pracowników. Krótko mówiąc, spodziewane kłopoty dla Francji znajdowały swoje potwierdzenie. W 2005 roku straszenie polskim hydraulikiem poskutkowało odrzuceniem w referendum konstytucji europejskiej. Odnosiliśmy wrażenie, że z Polską i jej sąsiadami wracamy do czasów dziewiętnastowiecznej walki klas. Jak zobaczymy za chwilę, cofaliśmy się de facto jeszcze bardziej.
Dopiero kryzys migracyjny z 2015 roku sprawił, że „kraje wschodnie” znalazły się w centrum europejskiej problematyki. Jako najmłodsze rodzeństwo były dotąd chronione przez nierzadko powodowanych litością starszych braci z Zachodu. Odpychając od siebie fale migrantów – w większości mężczyzn wyznania muzułmańskiego – budując mury, sprzeciwiając się kwotom narzuconym autorytarnie przez Brukselę (a tak naprawdę przez Berlin) i uzasadniając swoją postawę chrześcijańską tożsamością kontynentu, Węgry, Polska, ale również Czechy i Słowacja nagle zmieniły swój status: z peryferii Europy stały się jej centrum. Dotąd postrzegane jako zaplecze przemysłowe Niemiec i strategiczne Stanów Zjednoczonych stały się nagle ostatnim przedmurzem odwiecznej Europy wobec grożącej kontynentowi islamskiej inwazji.
Oświecony Zachód nie wierzył własnym oczom – jego protegowani nie tylko wypowiadali mu posłuszeństwo, ale również przejmowali europejski sztandar.
* * *
.Nagle naszym oczom objawiła się pewna zapomniana i przemilczana historia Europy. Europy, która uświadomiła sobie swoje istnienie właśnie wobec zagrożenia islamską inwazją (słowo „Europa” zostało po raz pierwszy użyte w oficjalnym dokumencie w 732 roku, w okresie bitwy pod Poitiers). Karol Wielki zrozumiał – jak to doskonale wykazał belgijski historyk Henri Pirenne – że nie może być mowy o kontynuacji Cesarstwa Rzymskiego, gdy żołnierze Mahometa okupują południowe wybrzeże Morza Śródziemnego. Mare nostrum stało się melodią przeszłości. Przemilczana historia to również dwukrotne oblężenie Wiednia, w 1529 i 1683 roku. To cudowne wyzwolenie austriackiej stolicy przez europejską armię pod dowództwem polskiego króla Sobieskiego w 1683 roku. To trzy wieki okupacji osmańskiej na Węgrzech.
Gdy w 2018 roku „populiści” wygrywają wybory również we Włoszech, dochodzi do zadziwiającej rekonstrukcji cesarstwa austro-węgierskiego. Kraje te doświadczyły tego, czego nie zaznali sąsiedzi z Europy Zachodniej – ich wieloetniczne i wielokulturowe imperium eksplodowało, a państwom, które wyłoniły się po 1918 roku, trudno było znaleźć równowagę i pokój, gdyż same stanowiły wieloetniczne i wielokulturowe miniimperia.
Do wszystkich tragicznych doświadczeń „krajów Wschodu” musimy oczywiście dopisać jeszcze komunizm. Moskwa, „centrum” tego imperium, w myśl teorii o „suwerenności ograniczonej” wysyłała czołgi wszędzie tam, gdzie należało bronić wyższych celów ruchu komunistycznego. Stąd kraje, które zaznały imperium moskiewskiego, nie mogą ścierpieć nowego imperium brukselskiego, nawet jeśli nie opiera się ono na czołgach, a jedynie na normach prawnych i arsenale finansowym.
* * *
.Poprzez swoją długą walkę z komunizmem Polacy zrozumieli coś bardzo ważnego, coś, co było już dla nich jasne w momencie zaborów, gdy ich kraj został podzielony między Prusy, Austrię i Rosję – jeśli naród jest pozbawiony suwerenności, musi dbać o zachowanie tożsamości. Węgrzy są bardziej wyczuleni na zamęt okresu postkomunistycznego, gdy w imię rozszalałego liberalizmu niszczono wszystkie fundamenty narodu – podstawy jego gospodarki, ale również kultury, rodziny, tożsamości. To wyjaśnia zresztą różnice strategiczne między tymi dwoma krajami. Polacy wierzą, że Stany Zjednoczone obronią ich przed Rosjanami, Węgrom zaś, w imię europejskiej cywilizacji, z tymi samymi Rosjanami jest po drodze. Szef węgierskiego rządu Viktor Orbán, kroczący triumfalnie od zwycięstwa do zwycięstwa w kolejnych wyborach, doskonale scharakteryzował ten konflikt filozoficzny z Zachodem. Jego koncepcja „demokracji nieliberalnej” nie jest zaprzeczeniem demokracji, ale raczej powrotem do niegdysiejszej demokracji, tej, w której to naród sprawuje władzę, i w której rządzi prawo większości. To, co na Zachodzie nazywa się demokracją liberalną, jest tak naprawdę oksymoronem – w imię państwa prawa władzę sprawuje tam sędzia, a w imię praw człowieka etniczne, seksualne lub rasowe mniejszości tyranizują większość. W demokracji liberalnej nikt się nie liczy z wolą ludu. Odwrotnie niż w demokracji nieliberalnej.
Te różnice są głębokie i nienaruszalne. Europa podzielona jest na cztery części – z jednej strony mamy podział ekonomiczny wewnątrz strefy euro, między Północą i Południem, a z drugiej podział kulturowy i tożsamościowy, niemal filozoficzny, między Zachodem i Wschodem. Albo jeden z tych modeli pogodzi wszystkie pozostałe, albo europejskie imperium rozpadnie się na kawałki.
Eric Zemmour
Tekst ukazał się w wyd. 14 miesięcznika „Wszystko Co Najważniejsze” [LINK]. Autor był gościem debaty w 5-lecie „Wszystko Co Najważniejsze” w Warszawie w czerwcu 2019 r.