Demokracja już była. Nowy pomysł na Brazylię
To nie są po prostu kolejne wybory. Brazylia stoi w obliczu najważniejszych wyborów od trzech dekad. Wyborów, które stały się ogólnonarodowym plebiscytem w sprawie demokracji – pisze Joanna GOCŁOWSKA-BOLEK
Nie tylko cała Ameryka Łacińska, ale niemal cały świat wstrzymał oddech, czekając na ostateczne rozstrzygnięcie. Społeczeństwo brazylijskie jest bardzo podzielone i skłócone, a demokracja krucha i prawdopodobnie zbyt delikatna, by przetrwać dzisiejsze czasy tsunami politycznego, gospodarczego i społecznego.
W pierwszej turze wyborów prezydenckich w Brazylii, które odbyły się 8 października 2018 roku, zdecydowanie wygrał skrajnie prawicowy Jair Bolsonaro, uzyskując aż 46% głosów. Fernando Haddad z lewicowej Partii Pracujących zdobył 29% głosów i to ci dwaj kandydaci spotkają się w ostatecznym starciu 28 października. Jednak jeszcze przed drugą turą wielu komentatorów odtrąbiło zwycięstwo skrajnej prawicy i zdecydowany odwrót od dotychczasowej polityki w tym największym kraju Ameryki Południowej. Kraju gnębionym skandalami korupcyjnymi, przestępczością i pustoszonym przez chaos gospodarczy. Prawdopodobnie to właśnie kontrowersyjny Jair Bolsonaro, pozujący na populistycznego outsidera, obiecując wzrost gospodarczy oraz zaprowadzenie porządku – choćby przy wykorzystaniu niedemokratycznych rozwiązań – zostanie nowym prezydentem Brazylii, bo „Brazylijczycy powinni opowiedzieć się po stronie dobrobytu, wolności, rodziny, po stronie Boga”.
.Jair Bolsonaro, emerytowany kapitan wojskowy, jest obecny w parlamencie Brazylii od 29 lat, jednak ze względu na skrajne poglądy i rasistowskie wypowiedzi nigdy dotąd nie sprawował żadnej istotnej funkcji ani też nie udało mu się zbudować silnego zaplecza politycznego. We wcześniejszych latach zaistniał w polityce tylko kilkukrotnie, i to na krótko, zgłaszając na forum Kongresu niezbyt popularne patriotyczne pomysły, które nie doczekały się realizacji (jak obowiązek trzymania prawej ręki na sercu podczas śpiewania hymnu państwowego czy zakaz używania obcojęzycznych wyrażeń w biznesie). Tymczasem w obecnych wyborach zdołał wprowadzić swoją marginalną dotąd Partię Społeczno-Liberalną do Kongresu jako drugą największą siłę polityczną (łącznie w Kongresie zasiądą przedstawiciele aż 10 partii) oraz przekonać do siebie ponad 60 milionów osób spośród 145 milionów wyborców (udział w wyborach w Brazylii jest obowiązkowy).
Bolsonaro jest wspierany przez wykształconą klasę średnią Brazylii, bogatych przedsiębiorców, a także większość mieszkańców małych i średnich miast z interioru. Kluczowe wsparcie pochodzi z kwitnącego pasma rolniczego rozciągającego się od południowych do środkowozachodnich regionów kraju, który najwięcej zyskał na eksporcie towarów w okresie boomu surowcowego. Natomiast północno-wschodni region kraju, uważany przez Brazylijczyków za najbiedniejszy i najbardziej zacofany, który jednocześnie najbardziej skorzystał z wprowadzonych przez Lulę programów społecznych, pozostaje wierny raczej Partii Pracujących.
Wzrost popularności Bolsonaro jest imponujący: jeszcze w maju 2016 roku cieszył się poparciem nieprzekraczającym 5%, będąc raczej mało popularnym, kontrowersyjnym politykiem, który w niewybrednych słowach krytykował kobiety, Afro-Brazylijczyków i mniejszości seksualne, a jednocześnie apologizował czasy brutalnej i krwawej dyktatury wojskowej (1964 – 1985). Wówczas niewielu przypuszczało, że może wygrać wybory prezydenckie.
Co takiego się stało, że społeczeństwo brazylijskie jest gotowe pójść za tym niezbyt charyzmatycznym „Mesjaszem” Bolsonaro (jego drugie imię to właśnie „Messias”), nawet jeśli trzeba będzie porzucić budowaną z trudem od trzech dekad demokrację?
W swojej retoryce Bolsonaro umiejętnie wykorzystuje i podsyca gniew wyborców na nadmierne obciążenia podatkowe Brazylii, kryzys gospodarczy i brak możliwości znalezienia zatrudnienia, na skompromitowane instytucje rządowe i ogromną korupcję wśród establishmentu, na złej jakości usługi publiczne i brak rozwiązań w zakresie walki z przestępczością. Tymi hasłami kupił sobie przychylność bogatej klasy średniej, która wśród największych problemów Brazylii wymienia niestabilność gospodarczą, zagrożenie przestępczością i korupcję polityków.
Bolsonaro umiejętnie nawiązuje do czasów dyktatury wojskowej, która opinii publicznej przestała się już kojarzyć z krwawą przemocą, represjami politycznymi wobec przeciwników reżimu i miejską guerillą, natomiast przywoływana jest jako czas prosperity gospodarczej i porządku. Rzeczywiście, był to okres „brazylijskiego cudu gospodarczego”, gdy wzrost PKB oraz wzrost eksportu przez kilkanaście lat przekraczał 10% (w 1973 roku Brazylia osiągnęła najwyższe na świecie tempo wzrostu, równe 14%), a kraj dokonał skoku technologicznego i stał się czołowym producentem w kilku branżach przemysłu i żywności.
Taki wybielony i jednostronny obraz czasów totalitaryzmu wojskowego doskonale pasuje do haseł Bolsonaro, który podkreśla, że nadszedł czas, aby Brazylia była znowu wielka. Szkoda, że Brazylijczycy niechętnie pamiętają, że reżim wojskowy upadł w atmosferze skandali, skompromitowany i znienawidzony przez większość społeczeństwa, przez kolejną dekadę Brazylia pogrążała się w głębokim kryzysie gospodarczym, trawiona największym na świecie zadłużeniem i trzycyfrową inflacją, a brutalność rządów wojskowych wielu okupiło życiem lub zdrowiem albo wieloletnim wygnaniem. Wówczas Brazylijczycy czekali na demokrację jak na wybawienie.
.W odpowiedzi na ogromną korupcję, nieudolność instytucji i rosnącą przestępczość Bolsonaro proponuje otwarty dostęp do broni („każdy prawdziwy mężczyzna powinien mieć przy sobie broń”), zwiększenie uprawnień policji i wojska oraz przywrócenie kary śmierci i tortur.
W 2017 roku zamordowano 63 tys. osób, co w przeliczeniu na 100 tys. mieszkańców daje wskaźnik około 30-krotnie wyższy niż w większości państw europejskich. Chociaż dzięki postępowym programom społecznym większość młodszych dzieci zaczęła uczęszczać do szkół (jest to jeden z warunków uzyskania wsparcia finansowego przez ubogie rodziny), co jest ogromnym osiągnięciem ekipy Luli da Silvy i jego następczyni Dilmy Rousseff, to poziom edukacji publicznej pozostaje bardzo niski i faktycznie nie pozwala na dalszą naukę. 15-latkowie z ubogich dzielnic wciąż nie mają właściwie żadnych szans ani na edukację w szkole średniej, ani na zdobycie legalnej pracy. Najczęściej zasilają szeregi młodocianych przestępców, szybko wkraczając na drogę bez odwrotu.
Mimo że ustalono kwoty dla najuboższych na uczelniach publicznych, edukacja wyższa jest dostępna niemal wyłącznie dla bogatych, zatem przerwanie tego międzypokoleniowego kręgu biedy wciąż pozostaje ogromnym wyzwaniem. Ubóstwo jest źródłem rosnącej przestępczości, z którą nie radzi sobie skorumpowana policja. Bezkarne gangi narkotykowe rosną w siłę, budując swoje imperia na szlakach tranzytowych z Kolumbii, Boliwii i Peru, chociaż i w samej Brazylii rynek odbiorców powiększa się bardzo szybko. Obietnice Bolsonaro zaprowadzenia porządku i ograniczenia przestępczości, choćby i za pomocą drastycznych środków przymusu rodem z czasów dyktatury wojskowej, padły zatem na podatny grunt.
Jego program gospodarczy pełen jest wzajemnie sprzecznych pomysłów i trudno powiedzieć, czy po dojściu do władzy przeważy podejście neoliberalne, czy jednak skłoni się ku interwencjonizmowi państwowemu. Podobnie jak Trump, Jair Bolsonaro krytykuje porozumienie klimatyczne z Paryża i nie stroniąc od szorstkich haseł nacjonalistycznych, przyrzekł, że „Brazylia znów będzie wielka i wspaniała”. Zapowiedział ograniczenie zagranicznej własności zasobów naturalnych, obniżenie podatków, prywatyzację przedsiębiorstw państwowych, takich jak Bank Brazylii czy Petrobras – skompromitowany nie tylko w kraju, ale na całym kontynencie gigant branży petrochemicznej, który w ostatnich latach zdobył niechlubną sławę, korumpując czołowych polityków z różnych stron sceny politycznej, co kosztowało karierę wielu znamienitych polityków, w tym prezydentów. Obiecuje przeprowadzić najważniejszą i niezwykle trudną reformę w dotąd zupełnie zaniedbanym obszarze – reformę systemu emerytalnego. Na jego zwycięstwo w pierwszej turze wyborów giełda w São Paulo zareagowała 5-procentowym wzrostem notowań. Do realizacji tych pomysłów będzie jednak potrzebował zmiany konstytucji, a zatem większościowego poparcia w Kongresie, na które przy obecnej, bardzo rozdrobnionej scenie politycznej nie może liczyć.
Bolsonaro odwołuje się do wartości rodzinnych i na pierwszym miejscu stawia Boga („Brazylia ponad wszystko, Bóg ponad wszystkich”), czym zyskał sobie przychylność zarówno Kościoła katolickiego, jak i ewangelików.
Sam Bolsonaro ma z trzech różnych małżeństw pięcioro dzieci: czterech synów i córkę („cztery razy miałem szczęście, a za piątym razem poszło mi słabiej”). Wszyscy jego synowie zajmują ważne stanowiska polityczne i czynnie wspierają ojca w kampanii. Mizoginiczna i homofobiczna retoryka Bolsonaro wywołuje oburzenie i sprzeciw części społeczeństwa, a jego zdecydowane stanowisko antyaborcyjne i wypowiedzi antyfeministyczne doprowadziły do szerokiej akcji w mediach społecznościowych, opatrzonej hasztagiem #EleNão („on nie”). O koleżance z Kongresu, z którą różni się poglądami politycznymi, dwukrotnie wypowiedział się w telewizji, że „nie zasługuje nawet na to, aby ją zgwałcić, jest zbyt brzydka”. Na początku września 100 tysięcy kobiet wyszło na ulice São Paulo, zdecydowanie wyrażając swój sprzeciw wobec Bolsonaro, co było największą akcją protestacyjną od dziesięcioleci. Ma on zatem bardzo silny i liczny elektorat negatywny, zwłaszcza wśród kobiet i środowisk LGBT, ale też wśród ubogiej części społeczeństwa, która obawia się zniesienia programów społecznych. Aż 45% respondentów twierdzi, że na pewno nigdy nie zagłosowałoby na Bolsonaro. Porównywany bywa zarówno do północnoamerykańskiego Donalda Trumpa, jak i do Rodriga Duterte’a z Filipin, przy czym przypisuje mu się najgorsze cechy obu tych przywódców.
Chociaż Bolsonaro jest związany z niewielką Partią Społeczno-Liberalną (PSL), jego kampania to raczej „one-man show”. Wykorzystuje platformy mediów społecznościowych, takich jak Twitter, Facebook i WhatsApp, umiejętnie zwiększając swoją ekspozycję i prezentując tam bombastyczną retorykę, pełną nacjonalistycznych haseł, co rekompensuje mu brak środków finansowych na tradycyjną kampanię oraz niechęć stacji telewizyjnych i radiowych do przydzielania mu czasu antenowego. Na początku września podczas jednego z wiecowych spotkań z wyborcami uległ poważnemu zranieniu w wyniku ataku nożownika, po którym jeszcze nie doszedł do siebie. Ostatni miesiąc przed wyborami, a więc najbardziej gorący okres kampanii musiał spędzić w szpitalu, co jednak tylko przysporzyło mu poparcia. Być może gdyby musiał zmierzyć się w debatach telewizyjnych z 12 pozostałymi kandydatami, jego hasła wyborcze, nieukładające się w żaden spójny program, zniechęciłyby do niego więcej osób, niż zachęciły.
.Jedynym politykiem, który mógł podjąć walkę z Bolsonaro, byłby – wciąż uwielbiany przez wielu, zwłaszcza w uboższych regionach kraju – były prezydent Luiz Inácio Lula da Silva. Lula wprowadził szeroko zakrojony program reform społecznych, które przy zachowaniu kapitalistycznego ustroju gospodarczego umożliwiły awans społeczny najbiedniejszym grupom ludności, o które nikt z jego poprzedników się nie dopominał. Jego rządy przypadły na czas rozwoju gospodarczego, wspieranego doskonałą koniunkturą na surowce, napędzaną rosnącym popytem ze strony Chin i innych państw azjatyckich.
Lula opuszczał urząd prezydencki z poparciem przekraczającym 80%, choć w następnych latach krytyków jego prospołecznego podejścia przybywało coraz więcej, zwłaszcza gdy reformy okazały się kosztowne, a na jaw wyszły ogromne skandale korupcyjne wśród polityków. Jednak Lula przebywa dziś w więzieniu, skazany prawomocnym wyrokiem na karę 12 lat pozbawienia wolności za korupcję i pranie brudnych pieniędzy. Do ostatniej chwili wierzył, że uda mu się wystartować w wyborach, a gdy okazało się to niemożliwe, swoje poparcie scedował na Fernanda Haddada, byłego ministra edukacji, który jednak uzyskał w pierwszej turze zaledwie 29% głosów i raczej nie zdoła przekonać do siebie większości wyborców. Na prowadzenie kampanii Haddad miał niewiele czasu, zaledwie miesiąc, a i niewątpliwie brak mu charyzmy jego mentora oraz wyrazistych poglądów politycznych. Nie pomaga mu rodowód związany ze skompromitowaną Partią Pracujących (PT).
PT była u władzy przez kilkanaście lat (2003 – 2016) i jej niewątpliwym sukcesem jest wprowadzenie wielu programów społecznych, które pomogły wydźwignąć z ubóstwa 36 mln osób w tym 210-milionowym społeczeństwie, co jest osiągnięciem bez precedensu w całej gospodarce światowej. Polityka społeczna okazała się jednak kosztowna, co było jednym z powodów, dla których Brazylia w 2014 roku wpadła w poważny kryzys gospodarczy. Brazylijski establishment przyjął zresztą te reformy z nieukrywaną niechęcią, nie mogąc zaakceptować tego, że klasa średnia powiększyła się o szerokie grono osób jeszcze do niedawna nieobecnych w życiu Brazylii. Skuteczna walka z ubóstwem za czasów Luli nie oznacza, że udało się również zmniejszyć nierówności społeczne, które pozostają największym problemem społecznym Brazylii od czasów kolonialnych i wciąż są tu na poziomie niemal najwyższym na świecie. To jest jedna z przyczyn, dla których obecnie społeczeństwo Brazylii jest tak silnie spolaryzowane.
.Partia Pracujących jest również obwiniana o wielomiliardowe skandale korupcyjne Mensalão i Lava Jato, które zmiotły ze sceny politycznej wielu prominentnych polityków ze wszystkich partii oraz czołowych przedsiębiorców, nie tylko w Brazylii, ale i na całym kontynencie. Doprowadziły też do aresztowania Luli, którego oskarżono o przyjęcie łapówki o wartości ponad miliarda euro, w postaci wyremontowanego apartamentu z widokiem na ocean, oraz do impeachmentu Dilmy Rousseff w 2016 roku, choć w jej przypadku pretekstem okazała się kreatywna księgowość przy finansowaniu programów społecznych jeszcze w czasach pierwszej kadencji. Fala oskarżeń korupcyjnych i kryminalnych dotarła też do przywódców rywalizującej z Partią Pracujących Brazylijskiej Socjaldemokratycznej Partii Demokratycznej (PSDB), a także do osobistości z Brazylijskiej Partii Ruchu Demokratycznego (PMDB) – w tym obciążyła obecnego prezydenta Michela Temera i jego najbliższych współpracowników. Ponad 40% obecnych kongresmenów ma postawione zarzuty korupcyjne, a procedura przeciwko obecnemu prezydentowi nie została uruchomiona tylko dzięki przychylności Kongresu. On sam pod koniec kadencji ma poparcie społeczeństwa nieprzekraczające 2%. Zaufanie do instytucji politycznych – w tym do Kongresu, partii politycznych i prezydenta – jest na najniższym poziomie od czasu powrotu do demokracji trzydzieści lat temu.
Co gorsza, nieodpowiedzialność fiskalna i nierozsądna polityka gospodarcza doprowadziły do spadku PKB Brazylii o 8,6% w latach 2014 – 2016, podczas gdy jeszcze na początku obecnego stulecia o rosnącej gospodarce Brazylii mówiło się w samych superlatywach. Ta bezprecedensowa recesja spowodowała, że aż 13 milionów obywateli to ludzie długotrwale bezrobotni, czego nie udało się ograniczyć pomimo wprowadzenia reformy rynku pracy i ograniczenia wydatków rządowych.
Chaotyczne środowisko polityczne, kryzys gospodarczy i umiejętne podsycanie wzburzenia społecznego pozwoliło Bolsonaro wspiąć się na szczyt sondaży. Zwłaszcza jeśli obiecuje on nadejście z dawna wyczekiwanej „grandeza brasileira”. Brazylia miałaby wreszcie przestać być „krajem przyszłości”, na zawsze pozostającym zakładnikiem swoich niezrealizowanych ambicji. Utopia? Nie szkodzi. Bolsonaro maluje swoim wyborcom piękny obraz Brazylii wielkiej i wspaniałej, w którą przecież wszyscy chcą wierzyć, nawet jeśli będzie to wiara nieco wbrew logice. Jako alternatywę wskazuje się katastrofę podobną do pogrążonej w chaosie Wenezueli. Do tego zdaniem zwolenników Bolsonaro niechybnie miałoby doprowadzić zagłosowanie na Haddada, politycznego spadkobiercy Luli. Wszystkie główne partie zostały skompromitowane i pogrążone w wyniku skandali korupcyjnych oraz obarczone odpowiedzialnością za niepodejmowanie działań w celu rozwiązania najważniejszych problemów.
.Większość wyborców wcale niekoniecznie zachwyca się skrajnie prawicowymi hasłami głoszonymi przez Bolsonaro, ale jest po prostu zmęczona kryzysem gospodarczym, korupcją i przestępczością. Czasy dyktatury wojskowej, do których odwołuje się Bolsonaro – choć podczas kampanii robi to w mniej oczywisty i bardziej wyrafinowany sposób – zatarły się już nieco w powszechnej pamięci i nie rażą tak bardzo, zwłaszcza jeśli w jego retoryce mają kojarzyć się z czasem porządku, ładu, cudu gospodarczego i rosnącego dobrobytu. Nieważne, że być może ceną, którą będzie musiała zapłacić Brazylia za ten ład i porządek, jest pożegnanie z demokracją.
Joanna Gocłowska-Bolek