

Niech żyje Colas Breugnon i jego pasja życia
Święty Marcin pije wino, wodę pozostawia młynom
– przysłowie francuskie z XVI wieku –
Moje myślenie o Francji i Francuzach ukształtowała przeczytana po raz pierwszy kilka dziesiątków lat temu mała wielka książka, która „śmieje się życiu w twarz, uważa je bowiem za dobre”. Chodzi o „Colasa Breugnona” Romain Rollanda, w mojej opinii najbardziej optymistyczną w literaturze światowej powieść, którą bez wahania zabrałbym na bezludną wyspę i którą kupuję od każdego napotkanego bukinisty i polecam wszystkim znajomym.
Autor „Duszy zaczarowanej” czy monumentalnego „Jana Krzysztofa”, noblista, napisał „Colasa Breugnona” tuż przed I wojną światową w hołdzie dla ojczystej ziemi burgundzkiej i pradziada Boniarda. Naszym przewodnikiem duchowym po XVII-wiecznej Burgundii („ziemi miodem, mlekiem i winem płynącej”) i świecie jest chętnie, bardzo chętnie dzielący się z nami swoimi przemyśleniami, refleksjami i bon motami tytułowy Nicolas Breugnon, mąż, ojciec czterech synów i córki, ale przede wszystkim stolarz artysta, filozof i sybaryta („popić przed pracą, popić po pracy – piękne życie”). Taki XVII-wieczny Grek Zorba czy – jak chce Romain Rolland – „baranek swojski, żyjący pomiędzy wilkiem a pasterzem”.
Podczas licznych peregrynacji do Francji szukałem nieustannie i znajdowałem bez trudu współczesnych Nicolasów – nie tylko w Clamecy, rodzinnym mieście Breugnona, ale również w Paryżu, Lionie czy Nicei. Ludzi, którzy przede wszystkim cenią sobie… życie. Po prostu życie. Nie pracę, politykę, kulturę, zamożność, rodzinę nawet (wszystko z osobna), ale życie jako zawiły, lecz zrównoważony konglomerat tych wszystkich wartości, skomponowany na wzór doskonałego burgunda, podlany burgundzkim sosem i doskonałym burgundem popity.
Wielokrotnie, przepełniony dumą z naszego skoku cywilizacyjnego, szybkiego wzrostu PKB itd., jechałem do Paryża czy Nicei z myślą: No, teraz to my tym Francuzom poka… I wystarczyła jedna scenka na moście Aleksandra w Paryżu, jedna piosenka w uliczce nieopodal placu Bastylii czy kieliszek pastis w nicejskim Negresco, by przechodziła mi ochota do porównań. Polska to Polska, a Francja to Francja. I przy tym pozostańmy.
W dzisiejszej Polsce, gdzie nietrudno znaleźć ludzi trapiących się rozwojem chińsko-amerykańskiego konfliktu o archipelag Spratly na Morzu Południowochińskim, naprawdę wielu martwi się o Francję. Że strajki, problemy z imigrantami, słaby wzrost gospodarczy, duży i rosnący dług publiczny… że od 229 lat (z krótką przerwą na Napoleona) Francuzi starają się zdemontować swój kraj – swoją drogą, jaki musi być silny, zdrowy i zamożny, skoro mimo ponaddwustuletnich prób ma się tak dobrze! Wszystkim martwiącym się o Francję polecam jedno: pojedźcie tam. Gdziekolwiek. Może być Paryż, ale jeszcze lepiej np. Clamecy. Przejdzie jak ręką odjął. A jeśli jeszcze będziecie mieli szczęście spotkać współczesnego Colasa Breugnona, który podzieli się z Wami swoją maksymą: „Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi to, co ma, a jak się nie ma już nic, to się lubi wszystko wokół”, zrozumiecie, o ile prostszy byłby świat, gdybyśmy wszyscy tacy byli.
A jak i to kogoś nie przekona, to już pozostaje tylko kolejna sentencja niezawodnego Nicolasa: „Świat cały jednaki, czy tu, czy w Rzymie, osioł osłowi na imię”.
Kazimierz Krupa