Akcja wysiedlania ludności ukraińskiej z południowo-wschodniej Polski rozpoczęła o świcie 28 kwietnia 1947 r. Działania prowadzone były w sposób brutalny i bezwzględny. W ciągu kilku miesięcy na Ziemie Zachodnie i Północne przymusowo przesiedlono ponad 140 tys. Ukraińców. Bezpośrednim pretekstem dla rozpoczęcia deportacji stało się zastrzelenie 28 marca 1947 wiceministra obrony narodowej gen. Karola Świerczewskiego. Wobec zamieszkujących południe Polski Ukraińców zastosowano zbiorową odpowiedzialność – fragment najnowszej książki Krzysztofa ZIEMCA
.To był początek lat 80. Obóz harcerski na Pomorzu Zachodnim. Wtedy o żyjących tam wysiedlonych Ukraińcach dowiedziałem sie po raz pierwszy. I myśl o tak odmiennej grupie mieszkającej na dodatek blisko niemieckiej granicy nie dawała mi spokoju. Pewnego rodzaju olśnienie przyszło rok później, kiedy z grupą kolegów z podwórka wyjechaliśmy na włóczęgę po Bieszczadach. To właśnie tam zobaczyłem na własne oczy resztki zburzonych malutkich cerkwi, nadpalone i opuszczone przed laty chałupki, leśne zapomniane cmentarze z „innymi” krzyżami i napisem KŁADOWISZCZE.
To wówczas od miejscowych i innych podobnych nam górskich łazików dowiedziałem się o mieszkających tam przed laty Łemkach i Ukraińcach. O wsiach, które jeszcze niedawno tętniły życiem. O ludziach zupełnie odmiennej od naszej kultury. I o tym, co działo się w tej okolicy tuż po wojnie. I oczywiście o akcji Wisła, która zmusiła ich do opuszczenia rodzimej ziemi.
To był niemal ostatni moment, by reportersko udokumentować losy tych, którzy wszystko znają z autopsji, a powoli już odchodzą… i mogą jeszcze opowiedzieć o swojej krzywdzie. Wsłuchując się w ich relacje, chciałem uniknąć jednoznacznych ocen i pokazać, jak wielki jest w takich sytuacjach dramat jednostki. A zarazem jak niezabliźniona do końca jest ta rana i jak wielką kulturową wyrwę dla naszej ojczyzny stanowi również to, co stało się 1947 roku. Nie można o tym zapomnieć.
Dla wielu to wciąż, mimo upływu 70 lat, zbyt bolesny temat. Bardziej rozmowni okazali się mieszkający dziś na Mazurach i Pomorzu Zachodnim przesiedleńcy z południa. Ich splecione z pozostającymi tam jeszcze po 1945 roku autochtonami, jak i przybyłymi już w 1945 roku deportowanymi z dawnych Kresów Polakami, powojenne losy, mogłyby posłużyć jako scenariusz do niejednego filmu, a może i telewizyjnego serialu, na który i tak pewnie nikt nie da pieniędzy, więc zapominając raz jeszcze o filmie, ponownie skierowałem się w Bieszczady, by pokazać, co się tam działo w latach 1944–1951.
Chciałem, unikając jednoznacznych politycznych ocen, jak i wielkich historycznych analiz, pokazać, jak wielki jest w takich sytuacjach dramat jednostki. Jak niewiele ona znaczy w takich momentach.
Nie można o tym zapomnieć. Tak jak nie można pominąć również tych trudnych dla wielu momentów z powojennej historii Polski.
Niełatwej zresztą dla obu stron, co uczciwie udało się chyba pokazać w tej książce.
* * *
.W sorok siomim roci,
sumni dni nastały.
Koly naszy ludi
na zachid zasylały.
Na zachid zasylały
ale ne z radosty
Pryjszow takij rozkaz,
wid pana starosty.
Wijsko pryjichało
takyj rozkaz dało
Szczob za dwi hodyny
Wse seło zibrałoś.
Lude sia zibrały
staly sumowaty,
a pan kapral kryknuw
„pora widjiżdżaty”
a jak my jichały, Polaki kazały
szczo my na zachodi
lipsze budem miały.
Jak my zajichały,
stały my płakaty.
Oj Bożeżty, nasz Boże
szczoż budem diłaty.
Pola ne orany
Żyta ne sijany
Tilki tyji mury
Szczej porozwalany.
Seła naszi seła
My was ne zabudem
My was ne zabudem
Póky żyty ludem
(Pieśń o akcji Wisła— fragment wiersza, , pochodzący z prawosławnego kuchennego kalendarza ściennego. Z materiałów zebranych przez Bractwo Prawosławne św. Antoniego Brzeskiego).
* * *
.Tamtego lipcowego poranka wojsko przyjechało kilkoma samochodami ciężarowymi. Otoczyło wszystkie małe kolonie wokół Piszczacia.
— Wtedy, w 1947 roku, wiedzieli, po kogo idą. Listy przygotowywały władze gminne czy powiatowe. A na pewno pomagał w tym sołtys, bo znał wszystkich. No i polscy sąsiedzi pewnie też — twierdzi Romaniuk.
Najważniejszy z nich, oficer, wydał mieszkańcom rozkaz, by nie opuszczali domów i w ciągu dwóch godzin spakowali dobytek. Można było wziąć konia czy wóz i załadować na niego wszystko, co cenne. Taki własny transport. Ludzie się bali, choć ci, którzy na tych terenach widzieli i Niemców, i Sowietów, jakby nieco mniej. Swoje już przeżyli. A może też i ufali, że po wojnie nic złego już się nie może im przytrafić. Raczej nie spodziewali się śmierci. Żołnierze nie mówili, dokąd ich wysiedlają ani dlaczego. Ludzie słyszeli tylko, że jadą na zachód. Zachód Polski oczywiście, bo tamten bardziej odległy, mimo że pewnie tak pożądany, był jednak nieosiągalny.
Transport z Podlasia przebiegał w miarę szybko. Samochodami, koleją i na piechotę. Ale Nazarowie — czyli przyszli teściowie Romaniuka, którzy pochodzili spod Hrubieszowa, a dokładnie z Sokala, leżącego dziś po ukraińskiej stronie (do lutego 1951 roku, przed umową ze Stalinem o zmianie granic, był jeszcze w obrębie Polski) — jechali na Mazury aż kilka tygodni. Na niektórych stacjach pociąg potrafił stać ze 3 dni. Ich rodzinę rozdzielono. Matkę z córką przywieziono do Rudy, a dziadek Nazar trafił do Ostródy. Większość osób o ukraińskim rodowodzie została więc rozproszona po całych dawnych Prusach.
Dlaczego ich objęła akcja Wisła? Gospodarz nie ma wątpliwości, że wystarczającym powodem była wiara. To, że byli prawosławnymi. Bo przecież nie mieli jednoznacznych ukraińskich korzeni, byli po prostu, jak wielu na wschodzie „tutejsi”. Ale to nie miało żadnego znaczenia, podobnie jak fakt, że band UPA nikt w tamtym regionie na oczy nie widział. Chodzili do cerkwi, więc znaleźli się na liście. W ten sposób zakwalifikowali się do wywózki.
— Jak się mama tu czuła, kiedy ich przywieźli? — pytam. — Bo przecież na Mazurach zupełnie inna przyroda, ludzie, otoczenie.
— No… jakie były wrażenia… — zastanawia się gospodarz, tak jakby chciał uciec od odpowiedzi. Starsze osoby się tutaj zupełnie nie zaaklimatyzowały. Babcia Anastazja jeszcze bardzo długo, bo nawet pod koniec lat pięćdziesiątych, często pytała ojca o to, kiedy pojedziemy do domu, kiedy wrócimy. Do końca mówiła po ukraińsku, po polsku nigdy się nie nauczyła. Ci starsi tu żyli jak nie we własnym domu… Tak samo nie mógł się zaaklimatyzować dziadek Karol Wasylewski, czyli Cyryl, który zmarł tutaj w 1964 roku. Zmiana środowiska była dla nich nie do przyjęcia.
Ttam zaraz po wojnie właściwie każdy był przyjezdny. Kiedy przybyli na te ziemie wysiedleni w ramach akcji Wisła, na miejscu byli już Polacy z Kresów, z Mazowsza i jeszcze wciąż niemała grupa autochtonów. Prawdziwy tygiel kulturowy. ( …) Czasem nocami dochodziło do napadów, rabunków i gwałtów na miejscowych. Zaraz po wojnie grasowało tam dużo różnych złodziejskich band. Najczęściej byli to szabrownicy z centralnej Polski, a czasem byli to także miejscowi cwaniacy ochraniani przez okolicznych milicjantów. Niemal jak na Dzikim Zachodzie. Niektórzy bronili się, używając broni, której po wojnie jeszcze trochę zostało, za co później trafiali też za kraty.
* * *
.Urodzili się tak blisko siebie, ale poznali dopiero na Mazurach. Pan Andrzej pokazuje mi mapkę ich terenów, którą sam zrobił:
— Tu, panie redaktorze, są Skoradki, tu jest Cetula, tu jest Roszkowa Wola, skąd żona się wywodzi. — Pani Anna, która przyszła właś-nie z kuchni z gorącą herbatą, siedzi już obok nas, na razie milcząco potakuje głową. Mówi tylko pan Andrzej: — O, ja tutaj! To Radawa.
To było w prostej linii około siedmiu kilometrów. W 1947 roku Andrzej miał już 14 lat, więc sporo zapamiętał. I dlatego też odtworzył na kolejnej mapce całą swoją przymusową podróż na skraj świata.
— Tu miejscowość Cienkie jest, potem do Radawy, z Radawy do Nielipkowic, stamtąd do Sieniawy i potem do Łuszczyk, i do Przeworska na stację. Zabrali od razu całą rodzinę. Rano w niedzielę, ósmego czerwca, pojawiło się u nas wojsko polskie, zwołali mężczyzn, głowy rodzin, do miejscowości Radawa. Od mojej miejscowości Cienkie do Radawy był kilometr. A między naszymi budynkami a Radawą było dosłownie kilkaset metrów. Odczytali tam listę, kto ma się zbierać na wyjazd. Dali dwie godziny i w tym czasie wszyscy mieli się znaleźć na placu koło młyna w Radawie. My na szczęście mieliśmy do tego pierwszego punktu zbiorczego niecały kilometr.
W Radawie siedzieliśmy całą noc pod gołym niebem, a dom… prawie było stamtąd widać. Mój brat, Romek, miał wtedy dziewięć miesięcy i razem z nim pod gołym niebem spaliśmy. Na pastwisku był następny punkt zbiorczy. Pod gołym niebem. Padał deszcz. Chować się nie było gdzie. Następny dzień: „Zbierajcie się, jedziecie dalej”. Nie wiemy dokąd.
* * *
.Jak napadli na nas, na naszą wioskę, kogo spotkali na drodze, to zabili. Od Jarosławia szli. Do dziś pamiętam, jak oni wyglądali. Jeden w zielonym mundurze w rogatywce, a drugi w kolejowym mundurze i tak jak to kolejarze mają te czapki, on też miał. Krzyku narobiłyśmy z siostrą. Taki starszy pan stał jeszcze obok, nasz sąsiad, też krowy pasł, i my wołałyśmy: „Dziadku, idą, będą nas zabijać”. Ale on nie uciekał.
Nie wiem, czy się nie bał, czy nie słyszał albo nie miał sił. A my do domu szybko, i tato powiedział: „Patrzcie, gdzie poszli”. Tato patrzył na nich z podwórka, a myśmy z siostrą poszły kawałek za nimi. Weszli do jakiegoś domu i spokój był. Ale chwilę później za nimi już szła cała banda, na koniach. Nam konia też wtedy ukradli. Ja ze strachu z malutką siostrą, co roczek skończyła w lutym, uciekłam do lasu i schowałam się pod krzak. Mama nie wiadomo gdzie, tato też. Nie wiedziałam, gdzie są pozostałe siostry, młodsze ode mnie, ciotka — siostra taty, która była z nami, też przepadła.
Byłam sama z malutką. A dziecko płacze: „Mama jeść, mama am, mama am”. Pierś ssało jeszcze. Nie miałam jej czym nakarmić, to zajęczą koniczynkę rwałam i to dawałam tej dziecinie. Jak ona zaczęła krzyczeć, to się baliśmy, że nas znajdą, bo dużo uciekło do tego lasku. Patrzę, a na naszym koniu jedzie właśnie jeden z nich. I jak ten koń nade mną zarżał, tylko myślałam, żeby mnie kopytami nie szarpnął, żeby nie zabił mnie i tego dzieciaka. Dobrze, że się nie zatrzymali, bo zamordowaliby nas.
— Ale kto to był? — przerywam wreszcie jej długi wywód. — To spod Jarosławia z polskich wiosek szli — odpowiada od razu bez zdziwienia w głosie. Ale nie mówi wprost, tylko sugeruje, kto to mógł być.
— No tak. Ale co mieli do was? — pytam zdziwiony. — A skąd my wiemy, co oni mieli do nas? — Kobieta zmarszczyła czoło i jakby na chwilę zamarła, by po chwili dodać z powagą: — Kogo napotkali na drodze, to zabili. Każdego.
Wtedy w dzień dziewięć osób zamordowali.
— Czy to mogła być jakaś zemsta, jakiś odwet za Wołyń?
Oboje Orzechowscy zapewniają, że na pewno nie.
* * *
.Na Prusy jechali dwa tygodnie. Gdy pociąg stawał, to rozpalali ogień, stawiali takie trójnóżki i robili jakieś takie niby-zupy. Warunków sanitarnych żadnych. Krowy się nie miały gdzie paść. Wody nigdzie nie było. Nas z domu wzięli 8 czerwca, a do Ornety przyjechaliśmy dziewiętnastego czerwca. Tam spędzili kolejne trzy dni, zanim ich rozparcelowali. O wszystkim decydował Państwowy Urząd Repatriacyjny. Nie było dyskusji.
Z Ornety musieli iść o własnych siłach, bez żadnej pomocy. Jeden wóz i jedna klacz ze źrebakiem, które z nimi przyjechały. Żona pana Andrzeja przybyła tam nieco później. Ich deportowano dopiero 6 lipca. Pociąg jechał aż do Szczecina, ale później, a byli zaledwie ok. 20 km od celu, cofnięto transport aż do Olsztyna. To oznaczało kolejne dni tułaczki. Ale gdyby tak się nie stało, pewnie nigdy by się nie poznali. Wysadzono ich w Morągu.
Rodzinę Andrzeja osiedlono na kolonii położonej ok. 2 km od drogi Lelkowo–Pieniężno. Z jednej strony najbliższy sąsiad to był taki Zajączkowski rodem z Wileńszczyzny, kawaler jeszcze. Z drugiej strony, też z Wileńszczyzny, Bratnowski. Nie można było mieć do nich pretensji, bo ci ludzie trochę zaznali biedy już wcześniej. No, ale niestety nic dobrego nie można powiedzieć o ludziach z tak zwanej Polski Centralnej, a Polska Centralna to Łomża, Ostrołęka z tamtych powiatów — zaznacza Andrzej. — Do dziś mieszkają w Lelkowie ci ludzie, i w Dębowcu też tacy są. Ich wówczas uzbroili w karabiny, zrobili z nich ORMO. To taki element po prostu był, że nie daj Boże.
* * *
.Kiedy w tamten majowy poranek do ich wsi przyszło wojsko, wszyscy jeszcze spali. Było bardzo wcześnie, ledwo słońce wstawało. Przyjechali i od razu kazali im się zbierać. Pamiętają do dziś, jak nagle i nerwowo budziła ich wówczas mama, a one tylko zaspane pytały: „Czemu tak szybko wstajemy?”. „Wstajecie, bo będziemy wyjeżdżać”. „A gdzie pójdziemy?”. „Tam, gdzie tak bardzo dobrze jest. Wszystko będziecie mieli. Nic nie trzeba brać, tam wszystko jest”. Ale mama, jak dobrze to zapamiętały córki, kiedy w godzinę — bo tyle im dano wówczas czasu — musiała spakować na furkę wszystkie niezbędne rzeczy, wróciła jeszcze do domu, by zabrać ze sobą dwa składane święte obrazy. Na uwagę żołnierza mówiącego, że tam, dokąd jadą, niczego nie brakuje, z całą mocą powiedziała: „Ja z Bogiem jadę, żeby mi Bóg dopomógł”. Z dziecięcej głowy wiele spraw umyka, ale pozostają w niej do końca życia pewne klisze, takie niemal filmowe momenty. Darka wspomina, że kiedy zaczęli jechać czy raczej iść w stronę stacji kolejowej, to zaczął rosić — jak to określa — taki deszczyk. Ona nie miała na sobie nawet chustki. Ale aby nie zamoczyć jedynego wówczas ubrania, zdążyła nałożyć sobie na głowę taki wiklinowy koszyk służący wcześniej do wkładania wyrobionego ciasta na chleb.
Piechotą doszli do Kniażyc. Tam był punkt zborny. A stamtąd, kto miał konie, to jechał furą, a kto nie, to wieziony był ciężarówkami na stację kolejową do Przeworska, mimo że Przemyśl był znacznie bliżej.
— Osiemdziesiąt kilometry od nas było jechane dwa dni — mówi jedna z sióstr. I po kolejnej przerwie dalej bydlęcymi wagonami już na północ Polski.
Kiedy wyjeżdżali z Aksmanic, zapamiętali, że okoliczne drzewa miały już rozwinięte pąki. Mazury przywitały ich zupełnie inną pogodą. Drzewa były gołe. Trawa ledwo zielona. Na polu błoto, wszędzie wilgoć i jeszcze to przejmujące zimno. Do tego stopnia, że część dzieci była przekonana, że „nowa władza” musiała coś w tym nowym miejscu złego zrobić, skazić teren z zemsty czy w obawie przed przybyszami, bo nawet drzewa się nie chcą tam rozwinąć, że zostały jakoś przez kogoś uśmiercone. Nie uspokoiły ich argumenty starszych, że tu wiosna jeszcze po prostu nie przyszła. Dla małych wiosna już przecież była, a mama obiecywała nowe wspanialsze niż dotąd życie… Nikt nie zdawał sobie wówczas sprawy z odmienno-ści i surowości panującego na Mazurach klimatu. Ich nowej małej ojczyzny.
Do celu dojechali po ok. dwóch tygodniach. Dobrze, że wzięli ze sobą poduszki i pierzyny, w które mogły się wtulić, by chronić się od zimna. Było to właściwie wszystko, co mogli zabrać, niemal ich cały ówczesny majątek. Krowy musiały zostać, choć nie wiadomo dlaczego, bo inni sąsiedzi zabierali ze sobą także całe bydło, które im od razu rekwirowało wojsko. A chatę spalono niemal na ich oczach. Tak, żeby wiedzieli, że nie ma do czego i po co w Bieszczady nigdy wracać. One też jechały w nieznane, choć zupełnie nic sobie z tego nie robiły. Gorzej było z matkami. Jak wspomina Irena, niektóre bały się, że zaraz po przyjeździe wszystkich zaaresztują.
Kiedy dotarli na miejsce, byli przerażeni. Ich przyszłe mieszkania, którymi miały być małe domki, były zupełnie zdewastowane. Okna bez szyb, dziury w dachu, a piece, bez których przecież na wsi trudno żyć, zupełnie rozwalone. Ci, którzy przybyli tam wcześniej, szukali w nich ukrytego jakoby przez Niemców złota. Chwasty mimo surowości klimatu i faktu, że majowa przyroda nie zdążyła jeszcze pokazać całej swojej mocy, były tak wysokie, że małe dziewczynki potrafiły się w nich czasem zgubić.
— A do tego jeszcze komary! Jednym słowem strasznie. A miało być wszystko… Oprócz zrujnowanych i rozszabrowanych domów właściwie nie było nawet jak i czego uprawiać. Jak się okazało, chwasty nie były największym problemem. Ziemia, którą można by zaorać, zionęła odorem zgnilizny. Były to prawdopodobnie resztki posianej jeszcze w 1944 roku oziminy, która zdążyła wzejść, ale której już nikt nie zdążył skosić.
I tak była niemym, a może już raczej umarłym świadkiem nowej historii, która wkraczała na te ziemie.
* * *
.Tęsknili za lasami, za Sanem, który w lecie czasem był tak płytki, że można było przez niego przejść po kamieniach, za pokrytymi bukami szczytami. Ale raczej starzy. Dzieci niewiele z tego bieszczadzkiego krajobrazu zapamiętały. W pamięci pozostały im za to doskonale zachowany obraz wnętrza miejscowej cerkwi i modlitwy.
Tu, dokąd przyjechali, nie było ani cerkwi, ani księdza, ani tym bardziej takich modlitw. Pierwsze msze przyjeżdżał im odprawiać w poniemieckim kościele protestanckim rzymskokatolicki ksiądz ze Sznurkowa. Oni nie wyobrażali sobie życia bez Boga, a on nie wyobrażał sobie, że może im odmówić. Różnice liturgiczne w tamtym czasie nie miały żadnego znaczenia. Później, kiedy na tych terenach pojawiła się pierwsza cerkiew, zaczęli jeździć na msze aż do Chrzanowa k. Ełku. Ale ponieważ to niemal 100 kilometrów, to bywali tam tylko na święta. Dojeżdżał do nich już wtedy czasem greckokatolicki ksiądz Boziuk. Ale świątyni nie mieli. Dopiero kiedy już nieco bardziej okrzepli na tym terenie i jakoś umościli się w nowym miejscu, wywalczyli aż w Warszawie, by miejscowy stary poniemiecki neogotycki kościół zamienić w cerkiew.
Teraz, po latach, księdza na stałe też nie ma. Dojeżdża z Kętrzyna.
* * *
.Na chrzcie w 1929 roku rodzice Maria i Dymitr dali mu imię Bazyl.
W dowodzie, a potem w kenkarcie też tak było. Ale po wojnie, a dokładnie po 1947 roku, sporo się zmieniło. I nie tylko dlatego, że wieś Rzeczyca, w której się urodził, weszła w skład powiatu Tomaszów Lubelski. Przed wojną w gminie Tarnoszyn, do której należała Rzeczyca, jak i w całym województwie lwowskim, mieszkało wielu Ukraińców.
W jego okolicy byli większością. Ale wkrótce miało się to zmienić. Tak jak i jego imię. Z Bazylego został Wasylem. Imię już mniej ukraińskie, a bardziej rosyjskie. Przez to dla nowej władzy mniej podejrzane. Niemcy dali im jakoś żyć. Front ominął ich okolice. Było spokojnie, więc okupację przetrwała cała rodzina.
Znacznie gorzej, z punktu widzenia młodego człowieka, którym był w 1945 roku 16–letni wówczas Bazyl, było po wojnie. To wtedy ich rodzina przekonała się, czym są bandy, napady i rabunki.
— Jakie bandy? Kto to był? — dopytuję. — Jak to, jakie? — dziwi się. — I ukraińskie, i polskie. Rozmaicie było. Z początku przeważnie tylko rabowali. Pieniądze, jedzenie, zwierzęta.
Ale stopniowo życie stawało się coraz trudniejsze. Mówi, że bandyci zaczęli z zemsty za to, że gospodarz nie chciał dobrowolnie podzielić się dobytkiem, nawet podkładać ogień. I cerkiew spalili, i część wioski spalili. Wcześniej było spokojnie. Obok siebie żyli i Ukraińcy, i Polacy.
Gorzej zrobiło się pod koniec Niemców. Tak od końca 1943 roku i początku 1944.
Kiedy na wsi ludzie zaczęli mówić, że będzie koniec wojny i że Rosjanie idą w naszą stronę. To wówczas to się zaczęło.
— My czuliśmy niebezpieczeństwo ze strony Polaków, a oni ze strony naszych…
— A kto to był? Partyzanci? UPA? Armia Krajowa?
— A czy ja wiem, panie, co to było? — ożywia się Wasyl.
U nas mówili „banda”, więcej nic. Jedna banda i druga banda. Z początku przychodzili i rabowali, ale nie zabijali. Ale już w 1944, jak kogo napadli, to i zabili.
Czy ja wiem, czemu zabijali, co im przeszkadzało. Nie mam pojęcia. I tak było cały czas po wojnie. Dopóki nas nie wysiedlili. Do akcji Wisła, mimo że już było po wojnie, to właściwie żyliśmy w niepokoju.
* * *
.Śledczy uderzali czasem pięścią, ale częściej pałką lub zwykłym kawałkiem kija — tak Wasyl Kuleszka wspomina pobyt w Jaworznie.
Rodzinę wywieźli a On został aresztowany. Zaraz za wioską zatrzymali wszystkie furmanki. Wiedzieli, kogo brać. Byli to przede wszystkim mężczyźni w sile wieku, czyli tacy, którzy mogli ewentualnie współpracować z ukrywającymi się w lesie bandami UPA. Wszyscy byli na specjalnych listach. A dlaczego on? Miał przecież dopiero 17 lat.
— Może im się nie spodobałem — rozważa po latach. — Ale przeważnie to niewinni ludzie byli. Nie wiem, dlaczego to robili. Po co? Na co? A może ktoś coś im nagadał o mnie? — snuje po krótkiej przerwie na papierosa domysły. — Ale co o mnie mogli powiedzieć?
Słucham w milczeniu, kiwając głową i nie mając nawet szans na weryfikację zapewnień mojego bohatera. Wtedy w 1947 powody zatrzymania dla niego samego nie miały już wówczas znaczenia. Bo i tak wyrok został wydany. Wszystkich aresztowanych załadowali na ciężarówki i zawieźli do Tomaszowa na UB. Tam ich nie bito, tylko przesłuchano. Pytali o współpracę z UPA. Po przesłuchaniach z Tomaszowa trafił do obozu w Jaworznie. Był to obóz niemal natychmiast przejęty przez NKWD od Niemców, zaraz po ich wycofaniu z terenów Polski, i od razu przystosowany dla nowych osadzonych. Tym razem potencjalnych wrogów nowego systemu.
Miejsce więźniów wojennych zajęli Niemcy, Ślązacy, Polacy i właśnie Ukraińcy. Byli tam i grekokatolicy, i prawosławni. Niektórzy nie dożyli momentu uwolnienia. Jednak nie był to już klasyczny obóz koncentracyjny, a „tylko” obóz ciężkiej pracy, tzw. Centralny Obóz Pracy, w którym swój znęcał się nad swoim. Tam Wasyl posiedział siedem miesięcy.
Centralny Obóz Pracy w Jaworznie to jedno z najbardziej traumatycznych wspomnień całej ukraińskiej społeczności z powojennego okresu. Przez obóz przeszło w sumie 3873 więźniów, w tym 823 kobiet i nieletnich. 162 osoby zmarły w obozie. Ile zmarło już po wyjściu w następstwie tortur, tego już nie dowiemy się nigdy. Obóz w Jaworznie komuniści utworzyli w lutym 1945 roku na terenie niemieckiego podobozu KL Auschwitz-Birkenau. Trafiali tam prawie wyłącznie cywile. Członków UPA sądziły w tym czasie wojskowe sądy polowe.
Do obozu wysyłani byli ukraińscy inteligenci, księża i chłopi. Później do Jaworzna trafiali też Ukraińcy, którzy po wywiezieniu próbowali powrócić w rodzinne strony, co było nielegalne.
— Torturowali? — pytam.
— No trochę… Raczej nie głaskali. Różnie było. Na sali bili, na przesłuchaniach bili, na śledztwach bili. Przeważnie pytali o UPA. Ale co ja mogłem wiedzieć?! — denerwuje się Wasyl. — Kogo ja tam znałem? Nic nie wiedziałem, to nic nie powiedziałem. Bili i mówili: „Powiedz”. A co ja miałem powiedzieć, jak nic nie wiedziałem.
— Ale coś pan widział — nie ustępuję. — Przecież przychodziły bandy do wsi. Sam pan to powiedział. Znał pan tych ludzi czy nie?
— Nie znałem nikogo.
— Nie było tam u nich żadnego chłopaka ze wsi?
— U nas nie było.
— A mama nikogo tam z nich nie dokarmiała?
— A skąd — stanowczo zapewnia.
Kiedy wieźli ich do Jaworzna, nie wiedział do końca, dokąd jadą. Ubecy nic nie mówili, ale straszyli. Byli wulgarni. Dlatego się bał. Już na miejscu okazało się, że na szczęście nikogo nie będą mordować. Ale karmili ich tak źle, a praca była ciężka, że ludzie nawet z głodu umierali. Warunki takie jak w więzieniu.
Zdziwił się, że oprócz nich byli tam też Niemcy, a i Polaków nie brakowało. Przede wszystkim byli to żołnierze podziemia. Akowcy.
Powstańcy.
Najgorzej było w trakcie śledztwa. Śledczy uderzali czasem pięścią, ale częściej pałką lub zwykłym kawałkiem kija. Nikt się tam nie cackał.
Młody Bazyli słyszał, że niektórych trzymano w wodzie, a nawet porażano prądem. Jednym słowem metody zaczerpnięte z instrukcji Gestapo i NKWD. Dla niego byli mniej okrutni. W jego przypadku takie „śledztwo” trwało „tylko” kilkadziesiąt minut, a nie godzin.
Kiedy dopytuję, czy kontakty z UPA mogli mieć jego rodzice albo rodzice kolegów, też stanowczo zaprzecza. Choć wojskowi w obozie byli przekonani, że było inaczej. A zresztą nawet, jeśli ktoś by miał takie kontakty, i tak nikomu by o tym nie powiedział. Za dużo wiosek w Bieszczadach poszło za to z dymem. Kiedy przychodził do wsi emisariusz od ukraińskich „leśnych” z UPAi mówił: „Za godzinę przygotujcie kolację dla trzydziestu osób”. No i jak któryś odmówił, to mógł być pewny zemsty, a czasem mogła za to kogoś czekać nawet kara śmierci. Dlatego większość ze strachu szykowała posiłek z tego, co było pod ręką — jajecznicę, ziemniaki, jakąś zupę. W niektórych wsiach trwało to nawet ponad rok. Dlatego ludzie swoje wiedzieli. I na przesłuchaniach milczeli. Choć w Jaworznie po takich torturach zaczynali „mówić” o UPA nawet ci, którzy ich na oczy nie widzieli. On na takim przesłuchaniu był może z osiem razy. Ale czuł przez skórę, że do końca życia tak nie będzie. Że kiedyś ich pozwalniają. I ten czas przyszedł. Zaczynali zwalniać.
Wyszedł i nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. Nie znał adresu ani nawet miejsca, w którym mogła znajdować się rodzina i bliscy. Słyszał tylko, że trzeba jechać na północ. Na Mazury.
* * *
.Baliśmy się i Niemców, i Ukraińców.
Nadszedł nieszczęsny wrzesień ’39 roku. Do Terki szybko dotarła wiadomość, że Niemcy już są w Lesku. We wtorek 5 września, a był to tradycyjnie dzień targowy, z cerkwi w Terce wyjechało do Leska na powitanie Niemców ok. trzydziestu furmanek. Każdy wóz był udekorowany sinożółtą kokardą. Wszyscy, którzy nie byli Polakami, liczyli po prostu na zmianę, na polepszenie własnego statusu.
Chciano pozbawić Polaków własności, a ziemie przyłączyć do mającej powstać w niedalekiej przyszłości Ukrainy. Ustalono nawet — jak zapewnia — kolejność wyroków śmierci na miejscowych Polakach! Na liście byli m.in. Franciszek Bugacki i Franciszek Gankiewicz. Mieli być powieszeni od razu. Ale uciekli. Tajemnicę zdradziła Katarzyna Nybora, która wszystko ujawniła polskiej przyjaciółce Annie Ortat.
Od tego momentu dawny względny spokój we wsi zastąpiła już wzajemna niechęć i podejrzliwość, której przed wojną niemal nie było! Wcześniej rodziny się szanowały i wzajemnie pomagały czy gościły.
Od chwili wkroczenia Niemców miejscowa ludność ukraińska wyraźnie poczuła się bardziej pewna siebie, Niebawem Niemcy zaczęli wcielać miejscowych Ukraińców do oddziałów SS Galizien. I wtedy na Polaków znów padł blady strach, bo ludzie obawiali się zemsty i bezkarności ewentualnych oprawców. Jak się później okazało, oni tych „swoich”, czyli miejscowych Ukraińców, też nękali. Byli bezwzględni. I bezwzględnie posłuszni Niemcom.
Z czasem, kiedy zbliżał się ze wschodu front, a niemieccy okupanci byli coraz słabsi, zaczęła się jawna wrogość. Szóstego sierpnia 1944 roku okoliczna coraz liczniejsza i coraz bardziej bezkarna bandaUPA zamordowała podczas mszy świętej w kościele w Baligrodzie aż 47 osób. Miejscowi do dziś mówią, że faktycznie ofiar było więcej. To był zaledwie wstęp do kolejnych tragicznych wydarzeń. Rok 1945 dla ludności polskiej był czasem masakry, a 1946 przyniósł jeszcze gorsze wydarzenia.
To była niedziela, 9 lipca. Działająca od dłuższego czasu w okolicy sotnia UPA uprowadziła trzech polskich mieszkańców wsi. Banda zabrała Jana Gonkiewicza, Michała Gonkiewicza i jego syna Jerzego.
Czarnecki znał wszystkich, bo byli sąsiadami. Wieść o tym, co się wydarzyło, natychmiast dotarła do stacjonującej w Wołkowyi jednostki wojskowej. Do Terki przyjechał kapitan Żuberka, jego imienia ludzie już nie pamiętają, ale nazwisko tak, i zebrał wszystkich mieszkańców. Powiedział, że ci, których zabrano do lasu, mają w ciągu 24 godzin wrócić do swoich domów. Równocześnie wyznaczył też wybranych z ukraińskiej społeczności zakładników za porwanych Polaków.
Niestety brutalność band była tak duża, że zamiast oddać ich żywych, mężczyzn powieszono na okolicznych jabłoniach. Jakby tego było mało, przed egzekucją pobito ich i okaleczono!
Widok był przerażający, wspomina Stanisław. Ludzie zaczęli się wtedy naprawdę bać. Wojsko pilnowało, by nie doszło do samosądu, ale niestety komuś puściły nerwy. W odwecie jednostka WOP stacjonująca w Wołkowyi spaliła żywcem 33 ukraińskich mieszkańców wsi, obrzucając granatami dom, w którym zgromadzono zakładników.
Zemsta była okrutna, a jednym z tych, którzy za tym stali, był podporucznik Łoszyca, syn i brat tych trzech bestialsko zamordowanych mężczyzn.
Kiedy dowiaduję się, że to było niemal w samym środku wsi, koniecznie chcę zobaczyć to miejsce. Wsiadamy do samochodu i jedziemy jakieś 500–800 metrów pod górę. Resztę drogi musimy już iść pieszo. Jest tak wyboista, że nie pokonałby jej żaden samochód.
Do polanki prowadzi stroma piaszczysto kamienista dróżka. Ale dziś w miejscu, w którym ponad 70 lat temu doszło do zbiorowego mordu, rośnie już tylko wysoka trawa i chwasty. O tym, że było tam kiedyś siedlisko i ludzkie życie, świadczą jedynie wiekowe i zdziczałe przez lata jabłonie i śliwy.
Widział pan to wszystko? — pytam. Wszystko, panie! Widziałem dokładnie, panie. I to jak płonęło, i widziałem nawet, jak tamci wisieli na drzewach. Mieli rozbite głowy, panie, języki powyrzynane.
Stanisław znał ich wszystkich, bo przecież byli z jednej wioski.
Symboliczna mogiła pomordowanych znajduje się na miejscowym cmentarzu. Zaledwie kilka metrów od podmurówki, która jak niemal pomnik dawnych czasów ocalała ze zburzonej całkowicie w akcie zemsty na początku lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku cerkwi.
Kiedyś, kiedy pod wieś zajechało wojsko, wartownik natychmiast przyszedł z dołu i woła, krzyczy: „Wojsko idzie”. Wszyscy stanęli na równe nogi. Jak z procy wylecieli, jak wszystkie ze strachu wylecieli, panie, żeby któryś wziął broń do rąk. Ale nie.
Ja, mały chłopak, myślałem: „Ja was wszystkich powystrzelam teraz”, bo broń została w domu. Ale wrócili i zabrali. Innego wieczora wpadli ludzie z sotni Hrynia. Jeden wszedł i mówi: „Na pięciu tu jedzenia dać, a na dziesięciu tam”, i tak nieraz było.
I musiał człowiek gotować jedzenie. Po żywność to przychodzili i inni partyzanci. Ludowi. Taka zbieranina Polaków z Ruskimi.
Komuniści — opisuje ich pan Stanisław. Bronili nas — zapewnia.
W 1944 i 1945 roku bano się nawet najbliższych sąsiadów. Na szczęście ani jemu, ani rodzicom nic się nie stało. Ale w Procisnem nad Sanem tuż koło Stuposian, w którym mieszkali ich kuzyni, banderowcy wymordowali aż 18 osób.
— Spokojniej zrobiło się w Bieszczadach dopiero, jak Świerczewskiego w Baligrodzie zastrzelili — wspomina Stanisław. — A potem akcja Wisła się zaczęła i wtenczas to wojsko było tutaj w Wołkowyi i w całej okolicy był już spokój.
— Czyli pan dobrze to wspomina, a nawet usprawiedliwia tę akcję, tak? — dopytuję.
— No pewnie, panie! My przez pewien czas ze strachu nie mieszkaliśmy u siebie, byliśmy w sąsiedniej wsi. Wyrzuciło nas wojsko, polskie wojsko. Aż do Bachlawy, jakieś 20 km stąd na północ, niedaleko Leska. Dla naszego bezpieczeństwa, bo nawet oni się bali zaraz po akcji Wisła, że ci, co zostali, nas wymordują.
* * *
.Kiedy przyszła na świat w 1931 roku w Kudrance na Wołyniu, nie miała świadomości, że istnieje tak odległa kraina jak pełne lasów i jezior Prusy. Te dawne niemieckie ziemie po 1945 roku trafią do Polski, a ona przyjedzie tam zaraz potem. I po kilku dniach spotka się z ludźmi mówiącymi tak jak jej dawni oprawcy.
— I w lesie nocowałam z rodzicami, i wszędzie. Ukraińcy ganiali Polaków tak jak chłop czasem musi po podwórku ganiać uciekającą kurę. Na rosół. Tragedia!
Najbardziej w głowę małej Helenki wbiły się zimne, spędzone dosłownie pod leśnym krzakiem noce. Trochę lżej było dopiero wtedy, kiedy ojciec z sąsiadem zrobili w zagajniku coś w rodzaju ziemianki. Wówczas na chwilę poczuła się niemal jak w domu. Ale radość małego dziecka nie trwała długo. Ukraińcy po tygodniu znaleźli schronienie i je doszczętnie zniszczyli. Dobrze, że oni uszli z życiem. Strach był coraz większy. Wiedzieli, że są na liście tych, których ukraińscy sąsiedzi postanowili zamordować. Helenka dobrze zapamiętała gajowego. Był Ukraińcem. Jego syn należał do tej bandy, jak to określa, ale jego ojciec przychodził do jej ojca i za każdym razem uprzedzał: „Uciekajcie, bo już was pilnują i po was przyjdą”. I wówczas szybko uciekali. Dlatego już niemal każda kolejna noc spędzona była na ziemi w lesie.Wola przeżycia była silniejsza niż chłód, głód czy strach. Przezyli A jak trafiła na Mazury?
— Eksmitowali nas stamtąd — sama tak to określa pani Helena. — Ja nie wiem, czy to Ruskie, czy to kto. Wszystkich Polaków wywozili po wojnie z Kresów za granicę. Ojciec znalazł mieszkanie po wysiedlanych Niemcach w Pieckowie.
Jakie były pierwsze wrażenia? Wszystko było inne. I przyroda, i ludzie, i zapachy. Choć dla dziecka nie miało to wielkiego znaczenia, to jednak tęskniła za Wołyniem. Mimo tylu łez i cierpienia, które było udziałem małego jeszcze dziecka… Najważniejsze, że żyli, że czuli, że nic im już nie grozi, i że są razem. Czternastoletnia wówczas Helenka zaczęła naukę w szkole. Pierwszą w życiu, bo przecież wcześniej, kiedy w czasie wojny ciągle uciekali, to nauki nie było.
Uczenie się nie sprawiało jej kłopotów. Największą zmorą byli uzbrojeni w broń palną złodzieje. Kradli przede wszystkim konie. Kiedy stało się to już plagą, ojciec musiał nocą trzymać je w pokoju razem ze śpiącymi domownikami. Ale jeszcze większym powodem – do jak się okazało nieuzasadnionego strachu – stali się sąsiedzi . Mówiący tak jak ich dawni oprawcy!
* * *
.Aż trudno uwierzyć, że ten witający mnie w progu swojego ceglanego domku siwy, bardzo dziarski pan liczy sobie niemal 90 lat (rocznik 1928)! Swoje życie zaczął w górach, w liczącej około 150 rodzin Zdyni, zaledwie 5 km od czechosłowackiej wówczas granicy, a kończy niecałe 100 km od granicy z Niemcami, żyjąc na równinie, która czasami zlewa się z horyzontem.
W Zdyni urodził się ojciec Wasyla, Maksym, i jego pięciu braci — Piotr, Jan, Paweł, Jerzy i Szymon. Mama, Joanna Perun, też była stamtąd. Tak jak i jej matka — Tatiana. — Perun to po polsku piorun — śmieje się Wasyl. — Wszystko Łemki! — podkreśla.
W górach ogólnie była partyzantka. Dochodziły do nas też wieści o UPA. Ale u nas, w Zdyni, nie było żadnego takiego przypadku. Ludzie żyli spokojnie. Było coś kiedyś w nocy, na granicy w Koniecznej, strzelali jak cholera, ale czy ktoś na nich nacierał, to tego nie wiem. Bo nie było żadnego zajścia, żeby kogoś zabili, zastrzelili czy wyprowadzili. Nieraz z ojcem po nocy z Gorlic wracaliśmy i nikt na nas nie napadał. To spokojne wioski były. Nawet po jedzenie nie przychodzili — zaprzecza, kiedy i oto pytam. — U nas nie. Tam, gdzie żona była, w Krempnej za Jasłem i dalej, w okolicach Rzeszowa, to tam się utrzymywało ich sporo. Ale tu nie było nic. Żyliśmy spokojnie.
— To jak to się stało, że was wysiedlili?
— No bo wszystkim wymierzyli jednakowo. Wszystkich usunąć i cześć. Ale już wcześniej chcieli się nas pozbyć. W 1945. Raz w niedzielę zrobili zabawę w Zdyni i przyszedł tam jakiś pułkownik z żołnierzami, frontowcami, i przemówił do tych, co byli na tańcach. Ja tam też jako mały chłopaczek byłem na tej zabawie, bo mnie to ciekawiło. Mówił, że przyszedł czas, że Ukraińcy, którzy zawsze żyli nienawiścią do Polaków, mogli mieszkać u siebie. I on tak to sobie wymyślił i namawiał, żeby się wyprowadzili na Ukrainę. Jest taka możliwość, mówił, jest ziemia, i żeby się tam wyprowadzić. To była taka agitacja, ale ludzie nie chcieli jechać. Nikt nie chciał swojego zostawić. Każdy wiedział, że na Ukrainie przeszedł front w jedną i drugą stronę i palili.
To co tam zostało? Służyłem w wojsku… Łatwo nie było od początku. Na zajęciach politycznych zapamiętałem na zawsze kapitana, Bohaterowicza. Tak się nazywał. Pytał mnie po sto razy, czy pamiętam, kto zabił generała Świerczewskiego… Ja mówię: „A skąd ja mam wiedzieć, kto zabił?”.
I kara. A raz ja i taki drugi, taki Kobylak z mojego rocznika, co potem w Kanadzie zmarł — byliśmy na komisji poborowej w Drezdenku. Rozebrali nas do naga. Kazali się obrócić do pieca kaflowego i pytali, czy znamy Tarasa Szewczenkę. Za karę staliśmy może dwadzieścia minut przy tym piecu. Oni uważali nas za ukraińskich bandytów.
Dla nich nie było żadnych Łemków. Był Ukrainiec i już. Tu nie było jakiegoś oddzielenia, że jak nie jesteś Ukraińcem, to nie jesteś niczemu winien, ale w takim razie po co cię wygnali? Do jednego worka wszystkich wrzucili. A przecież my, Łemkowie, nawet swój inny język mamy. Nie ukraiński… — żali się Wasyl.
— O, a tu pan popatrzy, to była kopalnia Dymitrow — opisuje jedno ze schowanych w teczce ważnych zdjęć.
— Skąd chłopaczek z Lubuskiego nagle wziął się na Śląsku? — pytam.
— Niecałe dwa i pół roku tam byłem jako żołnierz. Tyle tylko, że to nie była zwykła służba… Bo tam pod ziemię to nas wysłali przymusowo, za karę — mówi.
Po prostu po zlikwidowaniu obozu pracy w Jaworznie poszukiwano nowych rozwiązań „organizacyjnych” i tzw. niepewny element kierowano w ten sposób do przymusowej i ciężkiej pracy. Pod ziemię zjeżdżało się na 800 metrów. Górnicy mogli dyskutować, w wojsku nie było odmowy. Jak trzeba było pracować, to nie było gadania.
* * *
.To była wielka akcja. Stężnica — Baligród. Banderowcy tam się bili z wojskiem. Najwięcej było oddziałów KBW z Rzeszowa. I było dużo rannych. Dlatego po wioskach szli, wie pan, takie sanitariuszki były i zbierały szmaty, by ich bandażować.
— Boże, ja myślałam, jak byłam dzieckiem, że to się nigdy nie skończy — dodaje żona. — I mama nie miała co im dać. Sąsiadka przyszła i radzi: „Dawaj prześcieradło, nawet z łóżka”. A mama nie. „Ja na słomie nie będę spała. Jak ci zależy — to daj im swoje”, odpowiedziała jej. No i za parę dni przyszli banderowcy. Zabrali matkę i chcieli ją za karę zawiesić na śliwie! Oni musieli tak robić — zapewnia, jakby chcąc usprawiedliwić ich okrutne zachowanie. — To ta sąsiadka zaczęła płakać. Druga przyleciała i nie pozwoliły. Za rok, w czterdziestym ósmym roku, to mama też wpadła diabłowi w ręce — ciągnie dalej pani Maria. — Był taki komendant milicji z Wołkowyi. Pisał się Krawiec. Jak gdzieś widział człowieka, to od razu strzelał, jak do kotów.
— Dlaczego?
— No taki pijak był i myślał, że do każdego wolno strzelać. On był ze Sanoka, proszę pana. Ale jego ludzie szli na rewizje po naszych wioskach. A to były takie gorsze jak bandziory! I mama wyszła na pole, i widzi, jak ten chce taką beczkę z blachy zabrać, wie pan, jak na paliwo jest, bo stryjek przed wojną prowadził sklep, i mama mówi: „Panie komendancie, niech pan to nie rusza tego. Beczka jest jeszcze sprzed wojny”. A on wyciągnął karabin i puścił serię. Dostała między nogi, spódnice rozerwało, a ciotka myślała, że Rózia już zabita jest. A on poszedł do góry później i w inną sąsiadkę strzelał. Bił wszystko po wiosce, co podeszło. Jemu tam nie przeszkadzało, czy to Polak, czy Ukrainiec.
* * *
.W Myczkowcach banderowcy w tym czasie czyli w lipcu 1944 r. maszerowali już — jak to określa pani Helena — czwórkami. Czuli się jak u siebie, bo na ok. 500 mieszkańców niemal 300, czyli zdecydowana większość, to była ludność wyznania greckokatolickiego.
Po tym, jak Niemcy wywieźli wszystkich Żydów, Polacy stanowili mniejszość — opisuje sytuację tuż po kapitulacji Niemiec. Kobieta doskonale zapamiętała, jak banderowcy wyglądali. Byli bardzo pewni siebie, wszyscy mieli przepasane na sobie zrolowane koce, a w rękach pepesze. Właściwie nie było dnia, żeby gdzieś kogoś nie napadli. I w dzień, i w nocy. I na polu, i w domach. Doszło do tego, że niemal wszyscy mężczyźni na noc szli spać do lasu albo nawet chowali się w kopki siana na polu. Każdy ukrywał się, gdzie mógł.
— Raz, gdy przyszli, to podpalili dom Krzysiaków. Zastrzelili tam także jedną starszą babkę — ciągnie swoją opowieść o tamtych dniach. — Drugi raz przyszli i zabrali ludzi od pana Głuszko. Jak trzeciego października napadli na Myczkowce, to wtedy zastrzelili dwanaście osób, doskonale to pamiętam — mówi pani Helena.
Na moje pytanie, jak to możliwe, że po tylu latach ma tak fenomenalną pamięć, odpowiada z rozbrajającą szczerością, że… rozwiązuje krzyżówki.
Tego dnia przyszli i do nich. Wówczas, tuż po wojnie, nie mieli własnego domu i szukając jakiegoś schronienia, znaleźli dach nad głową w budynku dawnej, należącej jeszcze przed wojną do miejscowego dworu, gorzelni. Mieszkali tam razem w dwie rodziny. Dziś nie ma już nawet resztek tych zabudowań, bo w tym miejscu stoi teraz zapora Zalewu Solińskiego. Gdy przyszli przed dom, to nawet nie walili do drzwi, tylko od razu zaczęli strzelać. Wybili szybę i przez okno puścili serię do środka. Pani Helena pamięta, że pierwsza zginęła babcia, która z miejsca upadła na podłogę, a właściwie na ziemię, bo spali na czymś w rodzaju klepiska.
Strzelali jak opętani, na oślep, zabijając mamę, która miała wówczas trzydzieści osiem lat. Oprócz mamy i babci zabili też dziadka, oboje mieli po siedemdziesiąt lat, czterdziestodwuletniego stryjka i jeszcze sąsiada, który przyszedł do nich z kolegą. Ówczesna Hania, tak ją w dzieciństwie nazywano, zapamiętała nawet, jak się nazywał. Staszek Tobolewski. Też miał czterdzieści dwa lata. Ona i ojciec ocaleli cudem!
— A banderowcy? — pytam.
— Upewniwszy się, że nikt nie żyje, poszli na wieś. Zabijać dalej. Wymordowano wówczas niemal wszystkich mieszkańców i podpalono ich domy. Spalono też pobliską Solinę. A to nie był koniec, bo zabudowania zamieszkane przez ludność polską były napadane jeszcze przez wiele miesięcy.
Krzysztof Ziemiec
Fragment książki „Wysiedleni. Akcja Wisła 1947”, Wyd. Zysk i S-ka. POLECAMY: [LINK]