Łukasz GŁOWACKI: Polsko-ukraiński szpaler wzajemnej pomocy

Polsko-ukraiński szpaler wzajemnej pomocy

Photo of Łukasz GŁOWACKI

Łukasz GŁOWACKI

Dziennikarz, szef Radia Plus Łódź, korespondent KAI, twórca kanału Maskacjusz TV.

zobacz inne teksty Autora

To, co uderza w trakcie podróży drogami Ukrainy, to billboardowy patriotyzm. W ciągu dnia przyroda układa się w ukraińskie barwy, bo i niebo jest niebieskie i morza rzepaku żółte. Ale także plakaty są w tej samej tonacji. I to wcale nie tylko te z założenia patriotyczne, które w oczywisty sposób opierają się na barwach narodowych, ale także komercyjne – one też zawierają głównie odcienie niebieskiego i żółtego – pisze Łukasz GŁOWACKI

Jedziesz do Kijowa? Nie boisz się? – Boję się. – To po co jedziesz? – Żeby to Rosjanie zaczęli się bać.

Wyjazd z Łodzi o godz. 3.00. Trochę opóźniony, bo nie wszyscy nastawili sobie budziki. Nie jedziemy najkrótszą trasą, musimy jeszcze zabrać kilka osób z Warszawy. Dwa busy, wyładowane makaronami, puszkami mięsnymi i warzywnymi, kilkoma składanymi łóżkami i pustymi, ale atestowanymi kanistrami. Oba pojazdy kupione niedawno – na potrzeby akcji pomocowej dla Ukrainy.

Organizatorem wyjazdu jest łódzkie stowarzyszenie Dom Wschodni. Nieduże, ale bardzo aktywne. Przymiotnik „wschodni” w nazwie może być nieco mylący, bo chodzi nie o ten wschód, który mamy tuż za granicą, ale o Bliski Wschód. Organizację założyła grupa osób zafascynowanych kulturą i duchowością na obszarach, które zrodziły chrześcijaństwo. Geograficzny matecznik to Syria, Liban, Egipt i afrykańskie wybrzeże Morza Śródziemnego. Najpierw chodziło o wzajemne poznawanie kultury europejskiej i bliskowschodniej, ale gdy niemal dziesięć lat temu stowarzyszenie wzięło się do pracy, wybuchła Arabska Wiosna. I zamiast studiować księgi, Dom Wschodni zaczął pomagać: a to niepełnosprawnym w Kairze, a to chrześcijańskiej społeczności w Syrii, a to Afrykańczykom uwięzionym w okowach nadziei na bezpieczne przeszmuglowanie do Europy czy mieszkańcom Bejrutu, dotkniętym skutkami eksplozji w największym libańskim porcie.

Gdy jednak wybuchła wojna na Ukrainie, środowisko natychmiast przystąpiło do działania – najpierw były to transporty uchodźców z granicy polsko-ukraińskiej, potem z terenu samej Ukrainy. Akcja rozwijała się dynamicznie – przybywało wolontariuszy, którzy swoimi albo pożyczonymi busami jeździli po ukraińskie kobiety z dziećmi, potem w akcję włączały się całe szkoły (np. łódzka Szkoła Podstawowa Kompas, której uczniowie przygotowywali specjalne plecaki powitalne dla dzieci i młodzieży).

Gdy jeszcze nie opadły pierwsze emocje, Dom Wschodni uznał, że musi wykorzystać swoje doświadczenie z innych miejsc, w których pomaga. A tam – czy to w Syrii, czy w Libanie, czy Egipcie – podstawą działania jest współpraca z ludźmi żyjącymi na miejscu. Znającymi lokalne uwarunkowania, wiedzącymi, jak sprawnie ominąć korki (te uliczne i te biurokratyczne) i jak kupić niezbędne produkty bez przepłacania.

W ten sposób powstało kilka hotspotów – w Czerwonohradzie, Lwowie, Żytomierzu i Winnicy. W tej pierwszej miejscowości partnerem jest lokalny zbór zielonoświątkowy, który udostępnił swoje pomieszczenia dla uchodźców wewnętrznych. Dom Wschodni wozi tam zaopatrzenie żywnościowe czy np. składane łóżka – nie to, co uda się zebrać w Polsce, ale dokładnie to, co na miejscu jest potrzebne. Polska pomoc sumuje się tam z zaangażowaniem miejscowych wolontariuszy, dzięki czemu projekty nie buksują w miejscu.

W hotspotach mieszkają uchodźcy z objętych działaniami wojennymi części Ukrainy. Ci, którzy nie mają dokąd wrócić (bo ich domy zniszczyli Moskale), wyjeżdżają z nich dalej, do Polski. Ale większość chce przeczekać i wrócić do domów.

Trasa do Medyki jest świetna. Jedyna niedogodność to błędne wskazania samochodowych nawigacji – nie zaktualizowały jeszcze oddanych właśnie do użytku ostatnich odcinków nowej drogi. Nie dając się im ujarzmić, dojeżdżamy do ostatniej po polskiej stronie stacji benzynowej. Tankujemy tak, żeby w zbiornikach uzyskać menisk wypukły. A potem tak samo kilkadziesiąt kanistrów. Jeśli ktoś chciałby zobaczyć paragon grozy, to jest to właśnie ten moment.

Ale to paliwo tylko w niewielkiej części będzie dla nas – nam wystarczyłyby cztery kanistry. Olej napędowy zostawimy ukraińskim wolontariuszom, którzy przemierzają swój kraj, rozwożąc polskie dary, a co jakiś czas organizując transporty niezbędnych rzeczy na linię frontu. Bo mimo że paliwo na Ukrainie de nomine jest tańsze niż w Polsce (litr ON kosztuje ok. 44 hrywien, czyli niecałe 7 złotych), to coraz trudniej je kupić, a widok zamkniętej stacji benzynowej jest dużo częstszy niż otwartej. A jeśli jakaś jest czynna, to od razu ustawiają się do niej długie kolejki. – Trzeba w nich czekać kilka godzin, żeby zatankować maksymalnie 20 litrów paliwa – mówi Wasyl, ukraiński wolontariusz. Nie ma natomiast kolejek po LPG, ale jego cena nie jest już tak atrakcyjna jak kiedyś (i jak w Polsce) – za litr zapłacimy ok. 35 hrywien.

Sytuacja z paliwem przypomina jako żywo to, co od dłuższego czasu dzieje się w Libanie, a kilka dekad temu było udziałem także Polaków (choć nie było wtedy tak długich kolejek, bo samochodów jeździło po naszym kraju zdecydowanie mniej).

Co zatem zrobić, gdy ktoś źle wyliczył spalanie albo – z powodu remontów lub zagrożenia rakietowego – musiał znacząco nadłożyć drogi? Trzeba wytężyć wzrok i szukać „mobilnych stacji”, jak nasi ukraińscy wolontariusze określają drobnych handlarzy, którzy z tekturową imitacją szyldu stacji benzynowej (a dokładniej cyrylicą spisanego symbolu ON) stają na skrzyżowaniach i poboczach uczęszczanych dróg, sprzedając ON pobudzający do życia silniki Diesla po nieco tylko zawyżonych cenach. Jak zawyżonych? My kupiliśmy (no tak, nie do końca dobrze wyliczyliśmy zużycie paliwa) po 66 hrywien za litr. 50 proc. marża… No ale przynajmniej można dojechać do celu.

Kilka kilometrów przed granicą wita nas sznur samochodów stojących na poboczu. – Nie jest dobrze, jeśli już tutaj stoją – mówi Michał, zaprawiony w ukraińskich wyjazdach wolontariusz. Stoją TIR-y, lawety przewożące po kilka aut i pojedyncze samochody. TIR-y głównie na ukraińskich numerach, indywidualne na tablicach z Niemiec, Włoch, Francji i Polski. Czasowe zawieszenie ceł na środki transportu zaowocowało boomem – kto żyw, sprowadza samochody, bo może na tym sporo zaoszczędzić. Część z tych samochodów wkrótce pojedzie na front, ale większość zostanie w garażach i wyjedzie na trasy, gdy będzie bezpieczniej.

Wprawdzie busy z pomocą charytatywną nie muszą stać w tej kolejce, ale bez wcześniejszego zgłoszenia nie ominą pilnowanych przez wojsko punktów kontrolnych. Potem też nie jest już tak błyskawicznie jak w pierwszych tygodniach wojny, gdy każdy transport pomocowy przejeżdżał w mgnieniu oka. Teraz trzeba wypełnić precyzyjny formularz celny, wskazując, co, ile i dokąd wieziemy. Ta dodatkowa biurokracja ma uchronić rynek ukraiński przed szmuglem towarów pod pozorem działalności wolontariackiej. Okazuje się, że – mimo raczej mało realnych perspektyw kontroli docelowego miejsca dostarczenia darów – po wprowadzeniu obostrzeń radykalnie zmniejszyła się grupa wolontariuszy, którzy systematycznie i często przekraczali granicę.

To, co uderza w trakcie podróży drogami Ukrainy, to billboardowy patriotyzm. W ciągu dnia przyroda układa się w ukraińskie barwy, bo i niebo jest niebieskie i morza rzepaku żółte. Ale także plakaty grają w tej samej tonacji. I to wcale nie tylko te z założenia patriotyczne, które w oczywisty sposób opierają się na barwach narodowych, ale także komercyjne – one też zawierają głównie odcienie niebieskiego i żółtego.

.Jeśli ktoś zna cyrylicę i potrafi zestawić jej litery, to musi nieco zliberalizować podejście do używania mocnych, czasem nieparlamentarnych sformułowań. Albo odwracać oczy na widok kolejnych billboardów. Bo najczęściej używanym na nich sformułowaniem jest wezwanie żołnierzy z Wężowej Wyspy adresowane do załogi rosyjskiego okrętu. Już kultowe, choć mało cenzuralne, jednak oddające istotę stosunku przytłaczającej większości Ukraińców do agresora.

Są też plakaty, które ostrzegają armię orków przed zbytnim przywiązaniem do ukraińskiej ziemi. „My jesteśmy na swojej ziemi, a wy będziecie w niej”, „To nasza ziemia, nie wpuścimy” – to przykłady zdecydowanych deklaracji. Nie brakuje również billboardów nawiązujących do Boga: „Bądź z nami, Panie, wspieraj nas i zmiłuj się nad nami” czy „Chrystus zmartwychwstał, zmartwychwstanie Ukraina”…

Dotychczasowe wsparcie dla Ukrainy zaowocowało dobrymi kontaktami, zarówno z przyjmującymi pomoc, jak i tymi, którzy są skłonni dać na nią pieniądze. Teraz przychodzi czas na podjęcie kolejnych wyzwań – wyzwolona część Ukrainy wymaga poważnych inwestycji. W grę wchodzą setki miliardów euro, a te przyjdą za jakiś czas. Dla ludzi, którzy stracili dach nad głową i możliwość regularnego zaopatrywania się w żywność, ten czas powinien być jak najkrótszy. Dlatego nawet tak mała organizacja jak Dom Wschodni ma wielkie pole do popisu. I okazję do podzielenia się swoimi chęciami z szefem administracji obwodu kijowskiego. Krótka rozmowa owocuje błyskawicznym spotkaniem z jego zastępcą i ustaleniem potencjalnych obszarów wsparcia. A zaraz potem wyjazdem do miejscowości najbardziej dotkniętych przez moskiewską nawałę. Nie, nie – nie chodzi o Buczę czy Irpień. Tam pojawiły się już dziesiątki notabli i łatwiej będzie o duże fundusze na odbudowę. Ale kilka minut drogi od nich są białe plamy w świadomości przeciętnego Europejczyka.

Choćby Dmytrywka. Z jej włodarzem spotykamy się przed budynkiem władz. Wsiada do terenowego auta razem z dwoma żołnierzami WOT. Oglądamy skalę zniszczeń – Rosjanie, przebijając się do trasy kijowskiej, niszczyli wszystko, co spotkali na swojej drodze. – Chcieli nas w ten sposób zastraszyć i wygonić. Tutaj nie było żadnych obiektów wojskowych – tylko cywile – mówi wójt.

Doszczętnie zniszczonych budynków nie zobaczymy – zostały już rozebrane, a nieruchomości przygotowane do odbudowy. Jeden dom nawet pnie się do góry – mieszkał tu z rodziną weteran wojny z 2014 roku, który teraz też walczył z Rosjanami. I zginął. Dmytrywka, chcąc uczcić bohatera, zdecydowała się odbudować jego dom, zniszczony podczas przetaczania się przez okolicę walca Moskali. Fundamenty już są zalane, za chwilę zaczną piąć się do góry mury. To będzie symbol czasu odbudowy.

.Przy wjeździe do miejscowości od strony Buczy odwiedzamy zalążek nowego muzeum. Z daleka wygląda nieszczególnie – jakby wykarczowany las, otoczony zwykłym płotem z blachy falistej. Gdy podchodzi się bliżej, widać, że armia orków odcisnęła tu swoje piętno – między sosnowymi pieńkami stoją wraki czołgów. Rosyjskich. Smętnie zwieszone wieżyczki, lufy oparte o ziemię, niektóre w nietypowej dla czołgów konfiguracji. Zwęglona pamiątka potyczki dziesięciu tanków zza Uralu z dwoma (!) czołgami armii ukraińskiej. Z tego starcia zwycięsko wyszli – choć na pozór przeczy temu logika – Ukraińcy. Trudno dać temu wiarę, a jednak… Dowódcą obrońców był instruktor ukraińskich wojsk pancernych, mający w małym paluszku nie tylko sprzęt agresorów, ale też mocne i słabe strony ich wyszkolenia i – co jeszcze ważniejsze – znajomość terenu. Skazani na porażkę miejscowi rozbili wroga i zostali przedstawieni do tytułu „Bohatera Ukrainy”. – Zrobimy tu muzeum – zapowiada wójt. I to jest świetny pomysł, bo miejsce naprawdę robi wrażenie – szczególnie teraz, gdy pobliskie drzewa jeszcze pachną żywicą i zwęgloną korą.

.Zanim pojedziemy dalej, wstępujemy jeszcze do miejscowego domu kultury, zamienionego w punkt rozdawania żywności. Powstaje polsko-ukraiński szpaler, który sprawnie przenosi paczki z żywnością z Polski. Większość trafi do czekających już w kolejce mieszkańców, część – do żołnierzy.

Jeśli Dmytrywka sprawiła przygnębiające wrażenie, to pogłębił je Makarów. Tutaj skala zniszczeń przeraża jeszcze bardziej. Ofiarą rosyjskich pocisków padło tam ponad 2 tysiące budynków, z czego kilkaset nie nadaje się do remontu. Nie wiadomo, czy uda się wyremontować zniszczony budynek przedszkola, a zupełnie od nowa trzeba będzie wznieść gmach ambulatorium miejscowego szpitala. Sam szpital też ucierpiał, ale szczęśliwie rakieta nie doleciała do gruntu, lecz wybuchła na wysokości jednego z pięter.

Przed wojną przedszkolaki z Makarowa wbiegały do budynku, na którego froncie wymalowane były sceny z bajek. Niektóre – m.in. bajka o rzepce – ocalały. Ale już ściany metr wyżej – nie. Szybki spacer po tętniących wcześniej rozgadanym życiem salach wymaga silnych nerwów i zduszenia w sobie wściekłości na sprawców tego barbarzyństwa. Na szczęście w wyniku ataku nie ucierpiało żadne dziecko, ale też przez najbliższe miesiące żadne nie będzie miało szansy usiąść po turecku i posłuchać bajki o rzepce w interpretacji ukochanej przedszkolanki.

Tak naprawdę po tej wizycie serce podpowiada, że właśnie tutaj trzeba skierować pomocną dłoń. Zresztą za kilka dni Dom Wschodni podejmie decyzję: odbudujemy przedszkole. – I pomożemy w remontach zniszczonych domów najuboższych mieszkańców Makarowa – mówi ks. Przemysław Szewczyk, prezes stowarzyszenia. Takie działania, prowadzone od niemal dwóch lat w Bejrucie, to wizytówka organizacji.

Powrót do Kijowa wiedzie nieco okrężną drogą (trochę z tego powodu później trzeba będzie się ratować zakupem paliwa od konika) – przez Buczę i Irpień. Po drodze obrazki znane z internetowych relacji – poniszczone przez Rosjan sklepy, stadiony, domy kultury i budynki mieszkalne. Po powrocie do Polski jeszcze przez kilka dni człowiek ma odruch wypatrywania śladów rosyjskich pocisków w mijanych blokach, domach czy skwerach.

.Na wysokości stadionu miejskiego „Czempion” w Irpieniu bus Domu Wschodniego wjeżdża między bloki i zatrzymuje się. Podchodzi kobieta, której wręczamy karton makaronu i zgrzewkę konserw. Potem pojawia się następna, a później – po cichu i bezszelestnie – tłum mieszkających w pobliżu ludzi. Tak jakby to miejsce przez cały czas było ciche, a ożywało tylko wtedy, gdy pojawi się ktoś z pomocą. Z busa ktoś wyjmuje pieluszki dziecięce. – Nie potrzeba. Tutaj nie ma żadnych dzieci – mówią ludzie. W kolejce po dary stoją głównie starsze kobiety, jest też paru mężczyzn, trochę młodych ludzi. To, co myślą o Rosjanach, jest tak jednoznaczne, jak dominujące przy ukraińskich drogach plakaty. Dorośli faceci płaczą na wspomnienie o tym, co tu się działo, gdy miasto było pod okupacją.

Tłum gęstnieje, ale my musimy jechać dalej – trzeba wrócić do Kijowa przed godziną policyjną. Zostawiamy niepodzielone dary, ale spontanicznie powstaje komisja społeczna, która sprawiedliwie rozdzieli resztę paczek.

Armia ukraińska jest zorganizowana tak, że chłopcy z tej samej okolicy lądują w tych samych brygadach. Jedni w wojskach pancernych, inni w powietrzno-desantowych. W każdym razie kumple ze szkoły służą razem. Dzięki temu są lepiej zgrani, niż gdyby poznawali się dopiero podczas szkolenia. Ale owocuje to również rozkwitem samopomocy. Jeden z żołnierzy zbiera w oddziale zapotrzebowanie (trzy pary skarpetek, ulubione papierosy, zapomniany lek, książkę czy powerbank), przekazuje je kumplom z rodzinnej miejscowości, ci zbierają rzeczy i organizują transport – na samą linię frontu.

– Na Donbas trzeba mieć nerwy ze stali i dobrze przygotowany samochód. Bo kiedy jesteśmy już blisko, nie ma zmiłuj, trzeba jechać 120 na godzinę, żeby ruscy nie namierzyli i nie wystrzelili rakiety. Dojeżdżamy na miejsce, wyładowujemy towar i w te pędy wracamy. A w tym czasie nasi chłopcy walczą z agresorem. Tak to wygląda – opowiada Ukrainiec. Tylko nie można sobie wyobrażać, że 120 to szybko, ale bez przesady, przecież na autostradzie pędzimy szybciej. Tak – tyle tylko że drogi bezpośrednio prowadzące na front rzadko przypominają wygładzony stół, a częściej szwajcarski ser. W normalnych warunkach nawet czterdziestka to na nich za duża prędkość. Ale w tym wypadku trzeba wybierać – albo ratujemy zawieszenie, albo swoje życie.

.”Dla nas, Ukraińców, to, że Polacy tak nam pomagają, to kluczowa sprawa. Nasi chłopcy na froncie martwią się o to, jak pokonać wroga, a nie o to, czy wróg nie zgwałci ich żon i dzieci” – nie owija w bawełnę jeden z ukraińskich wolontariuszy towarzyszących nam w podróży. Po tym krótkim pobycie w Kijowie i okolicach brzmienie ukraińskiego gwaru na osiedlowych placach zabaw napawa dumą, że w tak zwyczajny sposób pomagamy w walce z okupantem. Szczególnie że podobne place zabaw u naszego wschodniego sąsiada są puste i ciche, a ich otoczeniem bywają przeryte pociskami bloki.

– Gdyby ruscy ruszyli na nas znowu od strony Białorusi, powstrzymalibyśmy ich, choćby gołymi rękami. My się ich nie boimy, to oni powinni bać się nas…

Tekst i zdjęcia: Łukasz Głowacki

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 28 maja 2022