Marcel WOŹNIAK: YMCA i Dziennik. Ostatnie reduty Tyrmanda

YMCA i Dziennik. Ostatnie reduty Tyrmanda

Photo of Marcel WOŹNIAK

Marcel WOŹNIAK

Pisarz i scenarzysta, autor trylogii kryminalnej o detektywie Leonie Brodzkim oraz biograf Leopolda Tyrmanda.

Stefan Kisielewski w jednej ze scen tyrmandowskiego „Dziennika 1954” zauważa, że: „Socjalizm jest to ustrój, w którym bohatersko pokonuje się trudności nieznane w żadnym innym ustroju”. O tym, jak powstał najsłynniejszy dziennik lat PRL-u autorstwa Leopolda Tyrmanda pisze Marcel WOŹNIAK

Tyrmand choruje na żółtaczkę. W Warszawie ratują go Herbert i chłopacy z Imki – Jurek Przeździecki, Andrzej Roman, i liczne kobiety, których imiona schowa wkrótce pod pseudonimami w swoim diariuszu. Lada miesiąc zacznie go pisać. Właśnie wtedy trafia Lolkowi w ręce wydany w Paryżu 

„Rok 1984”. O losach Winstona Smitha czyta łapczywie. „Wolność to prawo do twierdzenia, że dwa plus dwa to cztery. Z tego wynika reszta” – pisze brytyjski autor. Tak, to jest myśl. Zacznie pisać dziennik. Od dawna rozpiera go chęć przelania na papier mechaniki myśli. Paradoksalnie dzieje się to w najgorszym dla niego momencie. Nie przypuszcza, że z chwilą postawienia pierwszej litery w brulionie owe trzy kolejne miesiące swojego życia uczyni wiecznymi. 

1 stycznia 1954 roku Tyrmand zapisuje: „Rano raz jeszcze ukorzyłem się przed Bogiem. W imię Boże rozpoczynam ten dziennik, jak zawsze robię to z racji świąt, początków, rocznic i innych powodów do metafizycznych sentymentów, rozrzewnień i w ogóle przy każdej okazji, jaka się do tego nadaje. Okazje są dwie. Data. I – w imię Boże, zacznijmy wreszcie ten dziennik!

Jakże trudno jest pisać dziennik. W nikim, kto się do tego nie brał, nie może skrystalizować się pojęcie tych trudności. Dopiero chęć i zamiar takiego pisania zmierzone noniuszem możliwości i umiejętności dają w rozliczeniu rzut oka i wgląd w owe trudności. Jest to przy tym wgląd perspektywiczny, zacierający złożoność koniecznego do przezwyciężenia szczegółu. No bo i jak tu oddać mikrokosmos myśli, doznań, odczuć i paletę wrażeń nawarstwiających się w psychice człowieka w ciągu jednego dnia? Nie można się tu obejść bez selekcji tworzywa faktów i owej tkanki psychicznej, zrastającej się codziennie w codzienne życie wewnętrzne człowieka. Ale pojawienie się elementu selekcji stawia pisanie to w rzędzie literackiej organizacji tekstu – czyli że dziennik przestaje być spowiedzią, zaczyna dawać świadectwo czemuś? A czy o to chodzi?

Częściowo tak; i nie chcę tu nikogo wprowadzić w błąd, a już najmniej samego siebie. Tak, chodzi o to, o świadectwo dla samego siebie, o wystawienie świadectwa memu życiu, moim pragnieniom i myślom, mojej epoce, z którą jestem związany nieskończonością węzłów. Ma to być świadectwo z pierwszej ręki, złożone przez stosunkowo najlepiej zorientowanego w danej sprawie świadka.

Ale – częściowo nie. Tak silnie pożądam sprawdzenia samego siebie, mych słuszności i niesłuszności, mych możliwości i zdolności, a więc tego, czego tak uparcie odmawia mi moja aktualna sytuacja. Nie mam talentu kontemplacji ani daru tworzenia w imię samego aktu tworzenia. Jak powiedział mi ostatnio Kisiel, noszę w sobie wielką potrzebę i umiejętność dzielenia się z ludźmi moją wewnętrzną pracą myśli. Z najgłębszego powołania czuję się dziennikarzem, stąd konstrukcje mych przemyśleń ulegają dezaktualizacji, ponadto nie wierzę w możliwość własnego wysiłku…”

Ta pierwsza strona brulionu, te pierwsze jego zdania rozpoczynają przygodę, dzięki której obraz Tyrmanda zostanie zapamiętany najlepiej.

Początek roku 1954 to zawodowe dno. Mija już siódmy rok mieszkania w YMCA, a dziewiąty od powrotu do Polski i Lolek jest w potrzasku. Nie pisze, nie jest dziennikarzem ani pisarzem, nie ma rodziny, pieniędzy, zagranicznych umów, paszportu.

Jego maciupki pokój to ostatnia reduta. I ten dziennik.

Szczepański miał rację, trzeba pisać. A Lolek ma głód pisania, widać to już z pierwszych zdań. Skąd może wiedzieć, że ten mroczny wąwóz jego życia czytany będzie za siedemdziesiąt lat?

Jest w tym coś bardzo tyrmandowskiego, że najszczersze i najintensywniejsze jego pisanie to pisanie z przymusu. Tego z zewnątrz – cenzura, komuna – i z wewnątrz – walka o umysłowe przetrwanie. Tyrmand z „Dziennika 1954” to nie Tyrmand autor „Złego”. To nie Tyrmand celebryta ani Tyrmand emigrant. Kim więc jest?

To Tyrmand wkomponowany w świat pomiędzy YMCA, placem Trzech Krzyży i Frascati. To Tyrmand wmontowany w komunizm i gonitwę myśli. W ambicje, niespełnienie, w romanse.

Przez kolejne trzy miesiące Leopold Tyrmand opisuje swoje działania i myśli. Podróżuje w przeszłość, odsłaniając fragmenty biografii, jak nigdy wcześniej i nigdy później. Serwuje kompendium na temat samego siebie w roku 1954. Znamy jego wygląd, stan zdrowia, a nawet stosunek do własnego nazwiska, które uważa za jędrne i sprężyste. Wiemy o umiarkowanej miłości do matki i wiemy o ojcu, który śni mu się czasem, a to zawsze coś wróży. Są przyjaciele. Bliscy, jak Kisiel, wpadający z Krakowa niczym wicher. I Zbyszek Herbert, biedujący poeta. Na kartach dziennika mamy wyłożone całe abecadło świata Tyrmanda w roku 1954.

Są również kobiety. Ta główna, Krystyna, zostanie zapamiętana na zawsze jako polska Lolita. Tyrmand daje jej korepetycje przed maturą, mają romans. Do polskiego słownika na stałe wejdzie określenie, którego używa Lolek: arcyflądra.

„Rano Bogna, potulna, skruszona, pełna pojednania – zapisuje Lolek. – Z mety oświadczyła, że mnie kocha i że nie ma zamiaru przestać mnie nachodzić, napastować, zawracać mi głowy, doprowadzać mnie do ostateczności. Taka ozdobna dialektyka miłości dla drugiej licealnej w stylu dialogów z francuskich filmów ostatniego roku. Ale spytałem, dlaczego tak nagle we wtorek rano, na co Bogna: <<No a gdzie miałam się podziać? Znasz jakiś przytulny park w styczniu?>>. To mnie jeszcze nie wytrąciło z równowagi, wobec czego spytałem grzecznie, kiedy żył Emil Zola, o czym jej tyle opowiadałem wczoraj, podczas korepetycji z polskiego. Bogna zimno oświadczyła, że na początku XIX wieku. Wyrzuciłem ją z mieszkania.”

Właśnie w relacjach z kobietami Tyrmand pokazuje prawdziwego siebie. Przegląda się w kobietach – bo jest na kartach dziennika nie tylko Krysia, ale i inne kochanki – tyle że nigdy nie traktuje ich partnersko. Nie traktuje ich poważnie, a jednak swoją konstytucję psychiczną warunkuje ich towarzystwem.

Stawia się w roli rycerza, spowiednika i kochanka. Brakuje w dzienniku szczerej miłości. Jeśli nie liczyć tej do samego siebie. Jest za to dużo szczerej przyjaźni.

Dziennik to również tło społeczne, ale głównie to Tyrmandowi dostępne – Warszawa, w której każdy wdycha cztery cegły rocznie z placów odbudowy, jej bazary pełne pokątnych sprzedawców, tak zwane ciuchy – spadek po amerykańskich paczkach po wojnie.

Na Chmielnej jest w Warszawie prywatny sklep z koszulami. W jego witrynie wisi slogan: „Świata nie zmienisz, koszulę powinieneś”. Tyrmand opowiada tymczasem przyjaciołom, że jeździ szyć marynarki aż do Krakowa. Kiedy Jan Józef Szczepański spotyka w Warszawie Lolka, ten mu mówi:

– Pojedź do mojego krawca i spytaj o spodnie, niech je pośle samolotem.

Szczepański, istotnie, odwiedza wkrótce owego krawca pod Wawelem, na co ten się oburza:

– Co ten Tyrmand. Za marynarkę ciągle mi wisi, a spodnie mam mu szyć?

Podszewkę swojej garderoby Tyrmand pokazuje na łamach „Dziennika 1954”: jest biedny jak mysz kościelna. Jego nienaganne koszule to w rzeczywistości przerabiane przez warszawskiego krawca koszule z CDT. Kołnierzyki dorabia mu, wycinając łaty materiału z pleców.

„Dziennik 1954” to lokale i kluby, a wreszcie – portrety środowisk – imciarzy, dziennikarzy i literatów.

„Po południu zebranie sekcji prozy Związku Literatów – zapisuje w styczniu. – Jeżeli ktoś chce się utrzymać w związku, lepiej, żeby przychodził: lista obecności wykładana jest do podpisania. Cokolwiek bym im powiedział, przyczyniłoby się do usunięcia mnie ze związku, a ja ciągle jeszcze chcę jeść obiady za siedem złotych, potrzebne mi są one do fizycznego przetrwania. Wobec tego siedzę i słucham. I jest mi tak ciasno, jak wyobrażam sobie, że musi być pod pręgierzem: wydaje mi się, jakbym sam sobie się przyglądał – sobie wmontowane- mu w śmiesznie upokarzającą, fizycznie upośledzającą pozycję ciała, mózgu, samopoczucia. Pastwiono się nad niejakim Konwickim – młodym literatem, posłusznym i oddanym członkiem partii i wszelkich jej młodzieżowych przybudówek. Konwicki napisał opowiadanie o miłości. Z wszystkimi akcesoriami jak trzeba: szlachetny oficer UB. Kochankowie pierdolą się niemal pod kontrolą podstawowej organizacji partyjnej, nigdy przeciw, zawsze za i ze Związkiem Radzieckim, w łóżku nieustanna mowa o proletariacie. A jednak okazało się „nie takie”. Ludzie w wieku przydrożnych kamieni, o powierzchowności karłów i maszkar – Melania Kierczyńska, Adam Ważyk – informowali ludzi w średnim wieku i o normalnym wyglądzie o tym, co to jest spółkowanie – dojrzałe, klasowo odpowiedzialne.”

Po wyjściu na zewnątrz, gdzie zimowe błoto obkleja wszystkich „komunistycznym brudem”, zachodzi do sklepu, w którym w kolejce po szynkę zauważa Mariana Brandysa. Ten też uciekł z zebrania. Ilekroć Brandys wypowiada słowa „socrealizm”, „metoda literacka” czy „katolicki punkt widzenia”, zniża głos i rozgląda się wokoło, jakby za to coś groziło.

„Jakby się bał, że mu nie sprzedadzą szynki” – zapisuje Tyrmand. – „Przerażające. Nigdy nie będę w stanie pojąć, dlaczego świat i komuniści chcą ode mnie jedynie, żebym był ślepy i głupi”.

Kisiel w innej ze scen zauważa, że: „Socjalizm jest to ustrój, w którym bohatersko pokonuje się trudności nieznane w żadnym innym ustroju”. Wkrótce również doradza Lolkowi, że powinien znaleźć takie zajęcie, które będzie w zgodzie z jego sumieniem, a za które mu komuniści jednak zapłacą. O „Złym” na kartach „Dziennika 1954” czytamy między wierszami.

Marcel Woźniak

Marcel Woźniak jest autorem książki „Tyrmand. Pisarz o białych oczach” (wyd. Marginesy, Warszawa 2020). Polecamy: LINK

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 24 października 2020