Marcin GIEŁZAK: Jean Raspail. Pożegnanie

Jean Raspail. Pożegnanie

Photo of Marcin GIEŁZAK

Marcin GIEŁZAK

Publicysta, przedsiębiorca, autor książki "Antykomuniści lewicy" (2014), współautor podręcznika "Crowdfunding" (2015).

Z Jeanem Raspailem należy się skonfrontować, trzeba mieć odwagę przewrócić kolejną stronę, przetrwać jego potężne „Oskarżam!”, skierowane do każdego lewicowca, liberała, wyznawcy praw człowieka i zasad roku 1789 – pisze Marcin GIEŁZAK

Pierre de Boisdeffre, być może ostatni wielki krytyk literacki znad Sekwany, napisał kiedyś, że zmierzch potęgi Francji dał się odczuć w każdym obszarze życia – oprócz literatury. Na polu polityki międzynarodowej czy rywalizacji gospodarczej La République już nie będzie przewodzić światu; République des Lettres tymczasem pozostaje mocarstwem. Swoją wysoką pozycję zawdzięcza ona temu, że nadal daje światu takich pisarzy, jak zmarły przed kilkoma dniami Jean Raspail.

Autor ten był tym dla francuskiego pióra, czym dla jej oręża byli napoleońscy marszałkowie; żegnać go powinno się w nastroju nie mniej podniosłym, w poczuciu straty nie mniej dojmującym.

Tak się składa, że zmierzch Francji, upadek Zachodu – dla niego zapewne to jedna rzecz – był ulubionym tematem tego powieściopisarza. Szerszy świat w końcu poznał go jako autora upiornej, ale wybitnej książki zatytułowanej Obóz świętych. Na jej temat napisano już wszystko, zainteresowanych odsyłam do niezliczonych recenzji, omówień, polemik. Zamiast więc streszczać jej fabułę i recepcję, przypomnijmy tylko, że wydana w 1973 roku, jakby przepowiada niedawny kryzys migracyjny, ale przedstawia go w sposób nieskończenie bardziej apokaliptyczny. Raspail przedstawia wizję Europy, którą pochłania morze ludzi przybyłych z Trzeciego Świata, dosłownie tratujących jej mieszkańców, zadeptujących jej kulturę, aż Europa staje się Trzecim Światem w każdym sensie tego słowa: gospodarczym, politycznym, rasowym. Tak, Raspail nie kryje ani przez sekundę, że nie uważa skóry jedynie za powłokę, a jej koloru za coś równie nieistotnego, jak barwa oczu czy włosów. Można wręcz powiedzieć, że rasa jest jego obsesją.

Określenia, które Raspail przydaje zbiorowemu antybohaterowi swojej powieści, czarnemu i śniademu tłumowi, nie nadają się do cytowania. Porównania do szczurów, robactwa, mikrobów należą jeszcze do najmniej brutalnych i językowo wyuzdanych. Nie ma wątpliwości, że autor nie dostrzega w migrantach ludzi. Rzecz w tym, że inaczej myślą i czują stworzone przez niego postaci. Jego pisarstwo jest lepsze od niego samego, jakby wbrew sobie był on pisarzem zbyt dobrym, aby mógł być po prostu wulgarnym epigonem pseudonaukowych wynurzeń pana de Gobineau. Rozważmy następującą scenę. Kapitan francuskiej marynarki wojennej obserwuje ciągnącą się po horyzont flotyllę przerdzewiałych łajb, pokrytą ludzkim mrowiem tak gęsto, że zdaje się ona być żywą, rozedrganą istotą. Prezydent Republiki prosi kapitana o radę – co robić? Pozwolić tej bezkresnej rzeszy, nagiej, brudnej, wychudzonej, zdziczałej przybić do brzegu? Walczyć z nią – choć przybywa bez broni? Oficer odpowiada: „Zatopić ich wszystkich torpedami, a upewniwszy się, że są na dnie morza, strzelić sobie w łeb”.

Tak, książka francuskiego pisarza jest pełna stereotypów i inwektyw, jest teatrem okrucieństwa, w którym z uznaniem wspomina się starego arystokratę, który dni ostatnie postanawia zamienić w safari, czyli strzela do Hindusów strzelbą „dobrze sprawdzoną na zebrach i nosorożcach”. To wystarczy, aby cisnąć książkę na bok z obrzydzeniem. Każdy to zrozumie, sam autor, wydaje się, zrozumiałby to. Ale rzecz w tym, że powieść Raspaila jest jednak jednocześnie czymś nieskończenie więcej. Gdyby było inaczej, nie zadumaliby się nad nią konserwatysta Ronald Reagan i socjalista François Mitterrand.

Obóz świętych jest próbą moralnego traktatu, w którym zostajemy skonfrontowani z pytaniem, czy prawdziwy chrześcijanin, a być może po prostu prawdziwy człowiek nie powinien być zdolny zarazem do wielkiego dobra, jak i wielkiego zła w imię obrony wyższych wartości?

Czy nie powinien, jak przywoływani przez Raspaila piloci alianccy zrzucający bomby na niemieckie i japońskie miasta, „przeciwstawić odwagę litości”? Moralność starotestamentowa zdaje się wskazywać na odpowiedź twierdzącą, ale współczesna etyka, religijna i świecka, pozostawiają to pytanie w zawieszeniu. I właśnie w tym stanie zawieszenia zastali powieściową Europę uchodźcy i imigranci, masy zrazu bezbronne, a jednak śmiertelnie niebezpieczne.

Czy orgia gwałtów, rabunku, wandalizmu, którą Raspail opisuje na ostatnich stronach książki, to tylko wytwór perwersyjnego umysłu literackiego chuligana? Czy obraz Zachodu, który na to pozwala, by sam siebie ukarać, by unicestwić swoje winy razem z samym sobą, to parodia? Może są to ostrzeżenia, które – choć trudno to przyznać – przemawiają do nas, bo za mocno przypominają to, co w 2020 roku nazbyt często słyszymy w telewizji i oglądamy w internecie? Osobiście myślę, że z Raspailem należy się skonfrontować, trzeba mieć odwagę przewrócić kolejną stronę, przetrwać jego potężne „Oskarżam!”, skierowane do każdego lewicowca, liberała, wyznawcy praw człowieka i zasad roku 1789. Aby pokonać Raspaila, trzeba najpierw wysłuchać jego prawdy i ją uznać. Dopiero wtedy, dopiero tak zahartowany może twierdzić, że istnieje lepsza droga. W tym rozumieniu jest on dla ludzi takich jak piszący te słowa najgorszym wrogiem – i najlepszym nauczycielem.

Raspail to nie był pisarz katolicki w typie François Mauriaca, eleganckiego, starszego dżentelmena przeżywającego swoją wiarę na sposób intelektualny. To był łaciński Dostojewski, który nie rozważa innych pytań niż graniczne. Który jak każdy pisarz wybitny, bliższy jest grafomanowi niż pisarzowi tylko dobremu.

Pasują do niego słowa, które o autorze Biesów napisał Sándor Márai: „Czytając go, ma się wrażenie przebywania w jednym pokoju z szaleńcem, ale z szaleńcem, którego mogą kiedyś ogłosić świętym”.

Wątpię, aby autor Obozu świętych chciał, aby wyniesiono go na ołtarze, aby chciał stać się wzorem do naśladowania. Za bardzo lubi gorszyć i szokować mieszczucha, tak jak przed nim robili to Baudelaire, Lautréamont, Léon Bloy i Jean Genet. Właśnie dlatego często szedł zbyt daleko. Swoimi słowami ranił, ale pewnie uważał, że te rany są święte.

Nie wolno nam jednak tracić z oczu, że mówimy tu o powieściopisarzu, nie o polityku. Gdy autor Króla zza morza snuje wizje o restauracji monarchii w ojczyźnie Ludwika Świętego, do głosu dochodzi nie pamflecista, który ogłasza swój manifest, ale artysta, który znalazł swój temat. Nie jest to praca na rzecz wymiernego celu, ale raczej pełna gracji zabawa obrazami, słowami, ideami. Bo ilekroć Raspail pisze o polityce, po prostu o tej przyziemnej grze partii, staje się nudny, przewidywalny, przyciężki; ot, typowy dziennikarz na usługach dynastii Le Penów, który gorszy nie przewrotną, mistrzowską frazą, ale płaskimi i ignoranckimi opiniami.

Nie sposób nie dać się porwać jego narracji, gdy opowiada nam o istniejącej w sekrecie, aż po nasze czasy, linii awiniońskich papieży; o francuskim awanturniku, który wziął w dowództwo chilijskich Mapuczy i obwołał się „królem Patagonii”; o siedmiu jeźdźcach, którzy „wyruszyli o świcie przez niestrzeżoną zachodnią bramę”, aby znaleźć odpowiedź na pytanie, czy można ocalić cywilizację na skraju upadku. Trzeba jednak dać mu srogą odprawę, gdy ten sam pisarz marnuje swój talent na opowieści o putinowskiej Rosji jako ostoi chrześcijańskich wartości, o Serbii Miloševicia, niewinnej ofierze amerykańskiej agresji, o masońskich spiskach. Gdy przywołuje demony Rasy i Klasy, aby zmusić nas do zmagania się z nimi, choć wszystko w nas każe zamknąć oczy i udawać, że nie istnieją, wtedy jest wielki; gdy zaczyna nimi szczuć, staje się zwyczajnie nudny.

Zresztą słabsze momenty były u niego pewnie kwestią intelektualnego dandyzmu, wyzwaniem rzuconym bien-pensants przez tego reakcyjnego anarchistę. Raspail chciał być arystokratą ducha, który nigdy nie śpiewa w chórze, nie biegnie na pomoc zwycięzcy, nie ma większości niczego do zaoferowania, nawet sprawiedliwości.

.Nie spieszmy się jednak z tym, aby go wraz z jego dziełami potępiać. Jeśli jest bowiem jeden obszar życia, którego demokratyzować nie powinniśmy nazbyt żarliwie, to z pewnością jest nim literatura.

Marcin Giełzak

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 17 czerwca 2020
Fot. Louis Monier/Rue des Archives