Zniknęły problemy sprzed lat, które cementowały inteligencję jako grupę społeczną, co oznacza jednocześnie, że inteligencja jako grupa społeczna także zanika – pisze Marcin ROSZKOWSKI
Ponad dziesięć lat temu w Kancelarii Prezydenta RP jako młody zastępca dyrektora Biura Spraw Zagranicznych brałem udział w roboczym spotkaniu z ambasadorem USA, które prowadził jeden z naszych ministrów. Cały small talk jak zwykle świetnie mu wyszedł, aż do momentu, kiedy rozmowa zeszła na transformację gospodarczą i z jakiegoś nieznanego powodu nasz przedstawiciel postanowił wyjaśnić drugiej stronie, co znaczy „inteligencja” jako klasa społeczna. Okazuje się, że słowo to jest trudne do przetłumaczenia na angielski, podobnie jak słowo „załatwić”.
Jeżeli „inteligencją” jest warstwa społeczna żyjąca z pracy umysłu, która rekrutuje się ze zubożałej szlachty, ale również ze stanu mieszczańskiego, rzadziej bogatego chłopstwa i podupadłej arystokracji – tutaj podpieram się oczywiście Wikipedią (sic!) – to mamy do czynienia ze zwierzęciem, które już wyginęło.
Wróćmy do naszego ambasadora. W USA, jeżeli jakaś grupa odnosi sukces, to za tym sukcesem idzie pozycja materialna. W większości przypadków także wpływ polityczny. Dla przeciętnego Amerykanina niewyobrażalne jest, żeby mądrala z telewizji, który opowiada mu, jak żyć, był po prostu taki jak on. W Polsce pod rozbiorami czy za komuny inteligencja była grupą, która zastępowała elitę narodową, utrzymywała ducha narodu, ale posiadała też poważne ograniczenia. Miała zasadniczą trudność w bogaceniu się oraz wywieraniu wpływu politycznego. Świetnie opisuje to cytat z filmu „Kingsajz” Juliusza Machulskiego – główni bohaterowie prowadzą dialog: „Ty, profesor, masz inne zadanie. – Jakie? – Siedź i knuj”.
W okresie przejściowym po 1989 roku inteligencja jako grupa zaczęła zanikać, z jednej strony wchodząc do biznesu i po prostu się bogacąc, z drugiej stając się grupą utrzymywaną przez budżet państwa na różnych poziomach, wchodząc w rolę pracowników naukowych, różnych grantobiorców czy pracowników administracji, czasami polityków. Schyłek inteligencji świetnie obrazują problemy tej grupy z tak zwanymi „autorytetami”, które służyły do wywierania ponadprzeciętnego wpływu na życie publiczne w Polsce. Tak jak w przypadku większości porządków naszego życia publicznego, także tutaj widzimy dużo niedoskonałości albo wręcz stawianie spraw na głowie. Bo jak inaczej można nazwać regularne publikacje tygodnika „Polityka” pt. „Niezbędnik inteligenta”? Skoro powinniśmy oczekiwać od inteligenta szczególnej zdolność do krytycznej analizy i syntezy, to jak mamy odbierać publikację, która bez żadnej większej żenady mówi „inteligentom”, co jest w życiu ważne?
Żyjemy w fantastycznym czasie, kiedy ograniczenia zewnętrzne są dużo mniejsze niż w czasach naszych przodków. Zniknęły problemy sprzed lat, które cementowały inteligencję jako grupę społeczną; oznacza to jednocześnie, że inteligencja jako grupa społeczna także zanika.
.Z pewnością mamy cały czas w Polsce elity. Ale czy można z obecnych elit zaliczyć do inteligencji krzykliwego aktora czy szansonistę? Obrazoburczą artystkę? Znanego blogera? Przemądrzałego dziennikarza? Zdemoralizowanego lobbystę czy polityka, który dopiero po wypowiedzeniu kwestii uświadamia sobie, co powinien powiedzieć naprawdę? Obecne elity coraz rzadziej wykorzystują umysł, a coraz częściej emocje.
Marcin Roszkowski
Tekst ukazał się w nr 7 miesięcznika opinii “Wszystko co Najważniejsze” [LINK].