Maria RADOŻYCKA-PAOLETTI: Wojennym szlakiem majora Władysława Drelicharza

Wojennym szlakiem majora Władysława Drelicharza

Photo of Maria RADOŻYCKA-PAOLETTI

Maria RADOŻYCKA-PAOLETTI

Historyk, tłumacz, działaczka polonijna. Redaktorka wydania II tomu „Działań 2. Korpusu Polskiego we Włoszech” (w przygotowaniu we współpracy z Instytutem Polskim i Muzeum im. gen. Sikorskiego w Londynie i z Fundacją im. J. Z. Umiastowskiej). Członek Zarządu Związku Polaków we Włoszech oraz wiceprezes Polsko-Włoskiego Stowarzyszenia w Marche (AIPNM) w Ankonie.

Władysław Drelicharz był niewątpliwie dowódcą, który wybijał się ponad przeciętność. Jego działania cechował „impet i śmiałość, doskonałe wyczucie słabości przeciwnika” (z opinii przełożonych). Jako jedyny w całym Pułku 4. Pancernym otrzymał Krzyż Złoty Orderu Wojennego Virtuti Militari IV Klasy – pisze Maria RADOŻYCKA-PAOLETTI

.„Dowódca wybitny” – zgodnie oceniają go zwierzchnicy z kolejnych lat. Ale co czyni dowódcę wybitnym? Niewątpliwie dobre wyszkolenie taktyczne i nabyte doświadczenie, choć one same nie wystarczą… Potrzebny jest jeszcze ten specyficzny splot cech charakteru, które łączą męstwo osobiste z rozwagą, zdolność trzeźwej i szybkiej oceny sytuacji z natychmiastową decyzją, autorytet i umiejętność stanowczego dowodzenia z braterstwem i koleżeńskością, a także szczera troska o powierzonych sobie ludzi i prawdziwy okazywany im szacunek. Potrzebna jest wreszcie charyzma – ta trudna do zdefiniowania magnetyczna siła, wyczuwalna w stylu bycia, w zachowaniu, w spojrzeniu, w gestach…

Otóż Władysław Drelicharz łączył w sobie wszystkie te zalety. „Przez przełożonych i kolegów był bardzo lubiany i ceniony, mimo że niejednokrotnie nie wahał się »mówić prawdę w oczy« – wspomina jego podkomendny, Mieczysław Białkiewicz. – Jego jowialny, wesoły sposób bycia zawsze wprowadzał przyjemny nastrój […]. Nigdy mowy nie było o jakichś konfliktach czy nieporozumieniach. […] Jego stosunek do wydarzeń politycznych był chyba taki sam, jak nas wszystkich – głęboka nienawiść do wrogów i […] głęboki żal do sprzymierzeńców […], co zresztą nie wpłynęło wcale na wolę walki i chęć pobicia wroga […] był szczerym patriotą i prawym Polakiem”. Nie znosił asekuranctwa i tchórzostwa – wspominali po wojnie jego byli podkomendni w rozmowach z żoną – ale nie szczędził też samego siebie i sam często walczył w pierwszej linii, narażając się tak jak inni, a czasem bardziej niż inni…

Osobista odwaga Drelicharza stała się w 2. Korpusie legendarna. Już znacznie wcześniej, w czasie obrony Tobruku w 1941 r. zdobył sobie sławę „zagończyka”, który wyprawiał się na przedpole i niepostrzeżenie przemykał wśród nieprzyjacielskich pozycji. W jednej z tych wypraw został ranny i zdobył swój pierwszy Krzyż Walecznych. Kampania włoska 1944 r. przyniosła niezliczone przykłady bohaterstwa i osobistego męstwa kpt. Drelicharza.

„Nieustępliwy, zacięty, odważny tą spokojną, rozważną, męską odwagą – napisał o nim w swym wojennym reportażu Janusz Wedow. – Wyróżnił się w każdej walce, w każdym uderzeniu stalowych »Skorpionów«, dając przykład męstwa osobistego, spiesząc zawsze tam, gdzie były momenty najkrytyczniejsze”. Poczynając od zaciętych walk w Gardzieli pod Monte Cassino, gdzie z usytuowanego na pagórku czołgu kierował bitwą, „niczym dobry pasterz” osłaniał zaangażowane w bitwę shermany swego szwadronu i ostatni wycofywał się ze stanowiska… Gdzie nie zważając na grad pocisków i odłamków, i na zaminowany teren, wielokrotnie wyskakiwał z czołgu, by wobec szwankującej łączności ustalić działania z saperami czy z piechotą, a także by wspomóc czołgistów, którzy znaleźli się w krytycznej sytuacji… Gdzie – jak napisze po latach Mieczysław Białkiewicz we wspomnieniu o swoim dowódcy – „w tej jak najbardziej nieodpowiedniej do działań czołgów bitwie górskiej Władek [Drelicharz] dokazywał cudów waleczności, odwagi i walorów dowódczych”.

Walki nad Adriatykiem przyniosły kolejne, niezliczone przykłady zarówno umiejętności dowódczych kapitana, jak i jego osobistej odwagi. Na przykład pod Filottrano, gdzie niemieckie działa rozbiły dwa czołgi tuż przed samymi liniami wroga. Kapitan natychmiast wyruszył na pomoc. „Podjeżdża swym czołgiem i wyskakuje na zewnątrz, nie zwracając najmniejszej uwagi na piekielny ogień moździerzy i broni maszynowej, podbiega do rozbitych czołgów i ratuje tamte załogi”. Wyrzucano mu niekiedy, że niepotrzebnie się naraża, że taka brawura może się kiedyś źle skończyć… Ale kapitan Drelicharz taki już był. Na te zarzuty „uśmiechał się tylko i wzruszał ramionami”. Żartobliwie odpowiadał niekiedy, że nic mu nie będzie, gdyż nie po to wyłysiał, by nie miał zostać generałem. „A kiedy pociski przeciwpancerne rozrywają się tuż przy jego czołgu, aż ziemia i kamienie pryskają w górę, śmieje się, twierdząc, że te »żebraki nie umieją strzelać«…”

Nadmierne „ryzykanctwo”? Obwiniano go niekiedy o to, choć – rzecz istotna – ani w oficjalnych wojskowych opiniach przełożonych, ani we wspomnieniach podkomendnych. Dlatego sądzimy, że zarzuty te nie odpowiadały prawdzie. Był po prostu odważny tą prostą, niewymuszoną odwagą, która przychodziła mu naturalnie, bez żadnej pozy czy chęci wyróżnienia się. W walce „czuł się w swoim żywiole” (ppłk Dudziński), był „rzeczywistym rzemieślnikiem żołnierskiego fachu” (por. Matykiewicz), choć wojna nie była dla niego jakąś emocjonującą przygodą, lecz raczej patriotycznym obowiązkiem. Jako dowódca wymagał przede wszystkim od siebie, czuł się odpowiedzialny za innych. Swym stylem bycia, zachowaniem, które dla niego było naturalne, swą zdecydowaną, stanowczą postawą dodawał odwagi podkomendnym, a nawet i wspieranej piechocie, czego potwierdzenie odnajdujemy we wspomnieniach jego towarzyszy broni i w reportażach z tych walk.

„Był klasycznym przykładem przywódcy, który rozkazuje nie słowami, lecz przykładem, który sam prowadzi w pierwszej linii, odważnie i agresywnie, ale równocześnie mądrze i roztropnie – zniszczyć wroga, zdobyć teren, ale samemu nie ponieść strat”, napisał o nim we wspomnieniu Mieczysław Białkiewicz. […] Niezawodny wojenny instynkt podpowiadał mu często, jakie zająć najdogodniejsze stanowisko, by dowodzić, i takie zajmował, nie zważając na niebezpieczeństwo. Pod Monte Fortino wcale nie musiał jechać w jednym z czołowych czołgów kolumny.

„Przecież mógłby posuwać się stopniowo, od wzgórza do wzgórza, kierować walką przez radio, nie narażając się na ogień straszliwych Hornetów. Ale kapitan taki już jest”, napisał Wedow. Po bitwie zastanawiano się, co skłoniło wówczas Drelicharza do wysunięcia się swoim czołgiem do przodu. Czy „poniósł go” wojenny zapał, jak przypuszcza ppłk Dudziński? Czy też ze swej poprzedniej pozycji nie widział dobrze pola dalszych walk? A może chciał jak najszybciej dogonić i wspomóc samotnie wysunięty do przodu, osłabiony i prawie pozbawiony amunicji pluton ppor. Filmanowicza? Może wreszcie pewną rolę odegrały naciski ze strony dowództwa brygady, by iść jak najszybciej naprzód i wesprzeć piechotę 5. batalionu, nacierającą na Monte Piano. Nigdy się tego nie dowiemy. Był z przodu, gdyż w tamtych trudnych warunkach stamtąd właśnie mógł najlepiej „gospodarzyć bitwą” i poprowadzić swe „Skorpiony” do walki. Uważał, że powinien być tam, gdzie byli jego pancerniacy, i dowodzić stamtąd, skąd – w swoim przekonaniu – mógł to zrobić najlepiej. Prawdopodobnie zamierzał – podobnie jak Filmanowicz – jak najszybciej przeskoczyć ten odsłonięty odcinek drogi i nie spodziewał się, że zostanie mu ona zablokowana przez własne działa SP. Faktem jest, że jego czołg posuwający się powoli po wąskiej, odkrytej górskiej drodze stał się łatwym celem dla niemieckich dział przeciwpancernych…

Od czasu walk tobruckich i forsownych ćwiczeń na irackiej pustyni Drelicharz czuł się zawsze w najwyższym stopniu odpowiedzialny za ten „krąg powierzonych sobie istnień ludzkich” – za swoich żołnierzy. Z nimi dzielił trudy dnia codziennego i niewygody życia w czołgu, z nimi dzielił ryzyko walki, zamknięty tak jak oni w „stalowym pudle”. Na polu bitwy w obliczu „pepanców” los dowódcy i zwykłych pancernych wcale się tak bardzo nie różnił… Ale to od szybkości i słuszności decyzji pierwszego zależał los tych ostatnich. Władysław Drelicharz był zawsze tego świadomy i dlatego, a nie dla czystego ryzykanctwa i wojennych zaszczytów, się narażał. Jego podkomendni i żołnierze czuli to i miłowali go szczerą, niekłamaną miłością, ufali mu i wierzyli w niego bezgranicznie. „Jego taktyka i metody walki zawsze były akceptowane z największym zaufaniem przez podwładnych”, pisze ppor. Białkiewicz. Zresztą, dodaje Białkiewicz, „nie wahał się zasięgać rad lub opinii bardziej doświadczonych oficerów, a nawet i podoficerów”.

.Jego podkomendni wiedzieli, że to troska o nich i ich dobro, oprócz pragnienia zrealizowania wyznaczonego mu bojowego zadania, była dla niego najważniejsza… Wiedzieli, że poprowadzi ich do walki najlepiej, jak umie, mając na względzie nie tylko wyznaczone cele wojskowe, lecz także otaczając ich swą opieką i miłością dowódcy. „Koleżeński, uprzejmy, serdeczny. Miał głęboki szacunek i uwielbienie podwładnych, dla których był nie tylko bohaterskim wodzem, w którego bezkrytycznie wierzyli; był dla nich również sprawiedliwym i troskliwym ojcem albo może raczej starszym bratem, zawsze o ich dobro dbającym”.

Wciąż szukamy Ojczyzny zgubionej - okładka książki

Maria Radożycka-Paoletti

Fragment książki Wciąż szukamy Ojczyzny zgubionej w wrześniowych chmurach…Wojennym szlakiem majora Władysława Drelicharza (1913–1944), Warszawa 2022, wyd. Instytutu Pamięci Narodowej [LINK]

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 1 czerwca 2022