
Musimy sprzeciwiać się wszelkim przejawom ksenofobii, samolubstwa, egotyzmu i nienawiści
Jeśli nie jesteśmy w stanie kochać Boga w sposób konkretny, w osobach w s z y s t k i c h naszych braci i sióstr, a nie tylko tych, którzy są nam przychylni, wydają się bardziej podobni do nas lub są bardziej użyteczni, to nie jest prawdą, że kochamy Boga. Jesteśmy po prostu kłamcami – pisze papież FRANCISZEK
.Żyjemy w czasach, kiedy uczucia, które wielu relegowało już do przeszłości, zdają się odżywać i nasilać: podejrzliwość, strach, pogarda, a nawet nienawiść w stosunku do osób lub grup uważanych za odmienne ze względu na ich przynależność etniczną, narodową czy religijną. Są to złe i groźne emocje, które inspirują akty nietolerancji, dyskryminacji i prze mocy, pozbawiając ludzi godności i podstawowych praw. Martwi mnie, że w świecie polityki ulegamy pokusie wykorzystywania lęków czy trudności obiektywnych, w perspektywie krótkowzrocznych interesów wyborczych, składając iluzoryczne obietnice. Niepokoi mnie również smutny fakt, że w Europie nawet wspólnoty katolickie nie są wolne od zachowań uzasadnianych nieokreślonym „moralnym obowiązkiem” utrzymania własnej pierwotnej tożsamości kulturowej i religijnej.
A przecież wystarczy przeczytać pierwszy list św. Jana: „Jeśliby ktoś mówił: «Miłuję Boga», a brata swego nienawidził, jest kłamcą, albowiem kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może miłować Boga, którego nie widzi” (1J 4,20). Jeśli nie jesteśmy w stanie kochać Boga w sposób konkretny, w osobach wszystkich naszych braci i sióstr, a nie tylko tych, którzy są nam przychylni, wydają się bardziej po dobni do nas lub są bardziej użyteczni, to nie jest prawdą, że kochamy Boga. Jesteśmy po prostu kłamcami. Jesteśmy jak te karnawałowe chiacchiere (faworki).
W piemontèis, w języku piemonckim, języku mojego dzieciństwa, w którym mówiła do mnie babka Rosa, smażony chrust nosi nazwę bugie (kłamstewka), ponieważ jest nietrwały, nadmuchany powietrzem. Podobnie jak duch świata jest nadmuchanym oszustwem, dzieckiem kłamstwa. Duch świata to duch podziałów i nienawiści. I nie wolno dać mu się zwieść ani wykorzystać, ponieważ zabija duszę.
Kiedy byłem dzieckiem, babka Rosa kazała mi nauczyć się na pamięć początkowego fragmentu powieści NarzeczeniAlessandro Manzoniego, jednego z arcydzieł literatury włoskiej: „Ta odnoga jeziora Como, która pomiędzy dwoma nieprzerwanymi pasmami gór skręca ku południowi…”1. To był wspaniały prezent. Przeczytałem tę książkę czterokrotnie i nawet teraz mam ją pod ręką, abym w każdej chwili mógł znów do niej sięgnąć. Narzeczeni dali mi bardzo wiele. Jeden z bohaterów powieści, kapucyn, ojciec Cristoforo, wiele przeżył, popełnił wiele błędów, wiele wycierpiał. Kiedy się nawrócił i został franciszkaninem, potrafił mądrze i w sposób konkretny okazać innym swą bliskość. Zwracając się do młodego Renzo, powiedział: „Możesz nienawidzić, możesz się zgubić. Możesz tym niegodnym uczuciem pozbawić się boskiego błogosławieństwa. Bowiem cokolwiek nastąpi, jakikolwiek będzie twój los, wiedz jedno: wszystko będzie dla ciebie karą, dopóki nie przebaczysz mu tak, żebyś już nigdy więcej nie potrzebował powiedzieć: Przebaczam mu”. To prawda: nienawiść zabija duszę.
Dlatego musimy stanowczo sprzeciwiać się wszelkim przejawom ksenofobii, samolubstwa, egotyzmu, a tym bardziej nienawiści. Napisałem to do młodych ludzi na całym świecie w adhortacji po poświęconym im synodzie 2. Nienawiść, podziały i pragnienie zemsty pozbawiają nas nadziei i odbierają wszystko, czego gotowi jesteśmy bronić, wszystko, co kochamy. Teraz zaś do tych, którzy, jak ja, nie są już młodzi i przeczytali już wiele stron księgi historii i księgi życia, zwracam się z pytaniem: czy to wam czegoś nie przypomina? Czegoś, przed czym należy ostrzec, aby nie wydarzyło się to, co najgorsze? Coś, przed czym, prędzej czy później, trzeba będzie uciekać?
Prawie na końcu świata
.Al mal tiempo, buena cara (Trzeba robić dobrą minę do złej gry) mówi argentyńskie przysłowie. Nie minęły trzy lata, odkąd dziadkowie przybyli nad Río de la Plata, a już musieli stawić czoło nowym trudnościom i znów zaczynać życie od nowa. Recesja 1932 roku zabrała im wszystko: firmę, a nawet dom pradziadków. Bezrobocie w Argentynie gwałtownie wzrosło, dziadek Giovanni, babka Rosa i mój ojciec Mario znaleźli się bez pracy i bez grosza. Ale praca w fabryce w Paranie nie poszła na marne. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej mój ojciec często jeździł z prowincji Entre Ríos do Buenos Aires, aby jako kontysta nadzorować zamówienia i dostawców. W stolicy zatrzymywał się zwykle w dużym domu ojców salezjanów przy calle Solís, w dzielnicy Montserrat, najstarszej dzielnicy miasta. Dla katolika z Piemontu, który już wcześniej miał kontakty z rodziną salezjańską, był to naturalny i niejako nieunikniony wybór.
To właśnie tam mój ojciec spotkał pochodzącego z Senna Lodigiana w Lombardii księdza Enrique Pozzolego, który przyjechał do Buenos Aires jako dwudziestolatek w 1906 roku. Tak jak dla mojego ojca, również dla niego podróż do Nowego Świata była podróżą tylko w jedną stronę. Obaj pozostaną w Argentynie do końca życia. Salezjański misjonarz od 1929 roku był spowiednikiem mojego ojca w bazylice Matki Bożej Wspomożycielki i św. Karola Boromeusza w dzielnicy Almagro, a także ojcem duchowym całej naszej rodziny. On i mój ojciec byli związani ze sobą do końca, aż do śmierci, która w 1961 roku w odstępie niecałego miesiąca zabrała ich obu.
Kochać Boga jak ksiądz Enrique
.Spotkanie z księdzem Enrique było bardzo ważne w życiu mojego ojca, a później moim i nas wszystkich. To właśnie ksiądz Enrique, kiedy nasza rodzina straciła wszystko i znalazła się w potrzebie, z ojcowską troską dbał o „swoich chłopców”. Skontaktował także moich dziadków z osobą, która pożyczyła im 2000 pesos, dzięki czemu mogli otworzyć sklep przy ulicy Francisco Bilbao 2280 w barrio Flores. Była to dzielnica zamieszkana głównie przez włoskich i hiszpańskich emigrantów. Sklep i mieszkanie moich dziadków znajdowały się w tym samym budynku. W almacén (sklepie) Bergoglio sprzedawano wszelkiego rodzaju produkty spożywcze, od mąki po fasolę, od oliwy po wino. Niektóre towary luzem sprzedawano klientom, którzy przynosili z domu własne pojemniki i butelki. Jako kontysta mój ojciec prowadził księgowość i zajmował się dostawami.
Przynajmniej do czasu, gdy dzięki zaradności babki znalazł posadę w biurze przemysłowej farbiarni wyrobów pończoszniczych i innych przędz, także mieszczącej się w naszej dzielnicy.
Mój ojciec pomagał również księdzu Enrique w jego działalności charytatywnej i uczestniczył w zajęciach parafialnych.
Przez księdza Enrique, który był także zapalonym fotografem i zegarmistrzem, poznał braci Sivori, którzy uczęszczali do katolickich kółek robotniczych Círculos Católicos de Obreros. Najstarszy z rodzeństwa, Vincente, urodzony już w Buenos Aires, był w tym samym wieku, co mój ojciec i też był blisko związany z salezjańskim księdzem, z którym dzielił zamiłowanie do fotografii. Ojciec Vincente, Francisco, pochodził z Santa Giulia, małej wioski na wzgórzach Lavagna w Ligurii, i był jednym z wielu Włochów, którzy w poszukiwaniu środków do życia, szczęścia lub po to, by odrobić poniesione straty, postanowili wyruszyć statkiem do dalekiej Ameryki.
Mój ojciec spotyka moją matkę
.Moja matka, urodzona już w Argentynie, należała do drugiego pokolenia włoskich emigrantów. Jej ojciec urodził się w Baires (Buenos Aires), dokąd w drugiej połowie XIX wieku rodzina przybyła z Ligurii. Babka ze strony matki, Maria Gogna, natomiast pochodziła z Teo w gminie Cabella Ligure, w piemonckiej prowincji Alessandria. Była córką chłopów i wraz z rodzicami jako zaledwie czteroletnia dziewczynka wyruszyła z Genui do la Merica, jak nazywano wtedy Amerykę.
Regina Maria Sivori, moja matka, kiedy poznała mojego ojca, była skromną, niewysoką dziewczyną o dużych, ciemnych oczach i wrodzonej elegancji. Ojciec zobaczył ją po raz pierwszy w salezjańskim Oratorium św. Antoniego, w Almagro, w 1934 roku. Zakochali się w sobie i rok później postanowili wziąć ślub. Pobrali się 12 grudnia 1935 roku w bazylice Matki Bożej Wspomożycielki i św. Karola Boromeusza. Udzielił im go ksiądz Enrique.

Mój ojciec z moją matką, która właśnie skończyła dwadzieścia cztery lata, zamieszkali w dzielnicy Flores, przy ulicy Varela 268. Tam właśnie, w małym wynajętym mieszkaniu, zajmującym tylko jedną kondygnację, które w Buenos Aires nazywane są propriedad horizontal, 17 grudnia następnego roku o dziewiątej wieczorem urodziłem się ja, ich pierworodny syn, Jorge Mario.
Fragment książki „Nadzieja. Autobiografia”, Wydawnictwo Świat Książki, Warszawa 2025, [LINK]
1 A. Manzoni, Narzeczeni, tekst polski za : https://doci.pl/hildahasz/man zoni-alessandro-narzeczeni+fsvc5s
2 Zgromadzenie Ogólne Synodu Biskupów na temat „Młodzież, wiara i rozeznanie powołania” odbywało się w Watykanie 3–28 października 2018 r.