Dr Damian Markowski o geograficznych granicach rzezi wołyńskiej
Pod pojęciem „rzezi wołyńskiej” rozumie się wszystkie zbrodnie UPA na Polakach. Wołyń stał się słowem kluczem. A gdzieś zaczęło umykać to, że „czerwone noce”, jak nazywał je dowódca samoobrony Przebraża Henryk Cybulski, zdarzyły się też poza Wołyniem i obejmowały ogromny obszar – od Karpat po Wołyń i od rzeki Zbrucz aż za San – mówi dr Damian Markowski, autor książki „W cieniu Wołynia. Antypolska akcja OUN i UPA w Galicji Wschodniej 1943–1945”, która ukazuje się w połowie sierpnia.
Dr Damian Markowski o rzezi wołyńskiej
Monografia pana autorstwa nie opowiada o zbrodniach ludobójstwa popełnionych na Wołyniu, ale tych dokonanych przez UPA w innych regionach Kresów. Jakiemu obszarowi poświęcona jest ta monografia?
Dr Damian Markowski: Książka opowiada o antypolskich działaniach OUN i UPA na terenie trzech województw II Rzeczypospolitej – tarnopolskiego, stanisławowskiego i części województwa lwowskiego. Nie dotyczy zbrodni na Wołyniu, ponieważ te zostały już dość dobrze uwzględnione w literaturze historycznej i nie bez przyczyny stały się „sztandarowym” przykładem działalności ukraińskich nacjonalistów. Stosunkowo niewielu Polaków wie, że działalność UPA nie ograniczała się wyłącznie do terenu Wołynia, ale objęła znacznie większy obszar. Po wymordowaniu Polaków na Wołyniu i ucieczce pozostałych przy życiu na zachód i do dużych miast ukraińscy nacjonaliści rozszerzyli tę akcję na tereny trzech innych województw okupowanych przez Niemców.
Mam wrażenie, że pod pojęciem „rzezi wołyńskiej” rozumie się wszystkie zbrodnie UPA na Polakach. Wołyń stał się słowem kluczem, w którym mieści się bezmiar polskich cierpień i traum. A gdzieś zaczęło umykać to, że „czerwone noce”, jak nazywał je dowódca samoobrony Przebraża Henryk Cybulski, zdarzyły się też poza Wołyniem i obejmowały ogromny obszar – od Karpat po Wołyń i od rzeki Zbrucz aż za San.
Władze Polskiego Państwa Podziemnego na Kresach i w Generalnym Gubernatorstwie różniły się w ocenie zagrożenia, jakim były oddziały ukraińskich nacjonalistów. Jaka była wiedza Armii Krajowej o zbrodniczej polityce UPA?
Dr Damian Markowski: Musimy rozróżnić poglądy Komendy Głównej AK, która podlegała bezpośrednio władzom RP w Londynie, oraz struktur na Kresach. Kierując się szerszymi celami politycznymi i wojskowymi, Komenda Główna Armii Krajowej brała pod uwagę nieco inną perspektywę działania. Dążyła do nieeskalowania napięcia i zachowania sił do akcji „Burza” wymierzonej militarnie w Niemców, ale politycznie w Związek Sowiecki. Celem było doprowadzenie do wyzwolenia Kresów, tak aby ten obszar stał się po wojnie częścią odrodzonej Polski.
Zupełnie inaczej postrzegali te sprawy dowódcy okręgów, podokręgów i najniższych struktur AK, którzy często powtarzali, że Warszawa nie rozumie sytuacji na Kresach i nie dostrzega, że Ukraińcy „chcą nas wymordować”. Dla Komendy Głównej AK największymi wrogami pozostawali sowieci i Niemcy. „Doły” rozumiały zagrożenie ze strony nacjonalistów ukraińskich, których ideologia zakładała fizyczne usunięcie polskiej ludności z Kresów: przez ich zabicie i wypędzenie.
Do wymierzonej w sowietów i polskich komunistów współpracy UPA i polskiego podziemia doszło w roku 1945. Czy jednak wcześniej – w latach 1944-1945 – obie strony rozważały współdziałanie przeciw wrogom obu narodów?
Dr Damian Markowski: Ta sprawa bardzo późno pojawiła się w rozważaniach polskiego kierownictwa politycznego i wojskowego, co sprawiło, że nie tylko nie udało się spacyfikować rosnących nastrojów antypolskich wśród społeczności ukraińskiej, ale doszło też do spóźnienia reakcji na ludobójstwo na Wołyniu. Przed 1943 r. prowadzono rozmowy polsko-ukraińskie, ale wszelkie próby porozumienia rozbijały się o problem powojennej przynależności państwowej Wołynia i Galicji Wschodniej. Polacy i Ukraińcy nie mogli w tej kwestii ustąpić, ponieważ ryzykowaliby poparcie swoich społeczności na tych terenach. W 1945 r., gdy zawarto lokalne porozumienia polsko-ukraińskie, problem „polskiej obecności” na południowych Kresach został już brutalnie rozwiązany przez ukraińskich nacjonalistów i władze sowieckie, które doprowadziły do wygnania Polaków w nowe granice Polski rządzonej przez komunistów.
Historycy są w stanie wskazać symboliczną datę początku ludobójstwa na Wołyniu. Czy możemy mówić o podobnym momencie w przypadku zbrodniczych działań UPA w pozostałej części Kresów?
Dr Damian Markowski: Decyzja o dokonaniu tej zbrodni była podejmowana stopniowo. W październiku 1943 r. wśród przywódców OUN dyskutowano, czy należy przenosić metody zastosowane na Wołyniu na inne obszary, które uważali za należące do przyszłego państwa, zamieszkanego wedle ich ideologii wyłącznie przez ludność ukraińską. Dopiero gdy Roman Szuchewycz dostrzegł, że ludobójstwo na Wołyniu przyniosło korzyści w postaci „oczyszczenia” tego obszaru z Polaków oraz opanowania przez UPA znacznego terytorium, uznano, że przeniesienie tej strategii do Galicji Wschodniej ma sens. Akcja antypolska miała mieć „łagodniejszą” formę niż na Wołyniu. Planowano mordować wszystkich mężczyzn lub dokonać „mordów pokazowych”, polegających na zamordowaniu siekierami kilku lub kilkunastu mężczyzn na oczach pozostałych. Pozostałych ostrzegano, że jeśli nie wyjadą na ziemie etnicznie polskie, to podzielą los zamordowanych. W większości przypadków wydarzenia w Galicji Wschodniej miały jednak równie dramatyczny i brutalny przebieg co na Wołyniu kilka miesięcy wcześniej.
Jako „datę przełomową” możemy wskazać połowę stycznia 1944 r., kiedy Ukraińska Powstańcza Armia oraz bojówki służby bezpieczeństwa OUN przystąpiły do masowej akcji wymierzonej w Polaków na terenach położonych najbliżej Wołynia. Stopniowo siły nacjonalistów posuwały się na zachód, przekraczając granicę Komisariatu Rzeszy Ukraina (w którego skład wchodził pod okupacją Wołyń) z Dystryktem Galicja Generalnego Gubernatorstwa. Oddziały te połączyły się z działającymi już na tym obszarze siłami UPA. Od tej pory można mówić o narastającej fali masowych mordów. Już wcześniej dokonywano zbrodni na przedstawicielach lokalnych polskich elit – kapłanach, leśnikach, nauczycielach – wszystkich autorytetach polskiej społeczności, zdolnych do zmobilizowania i zorganizowania oporu. Od połowy stycznia dochodzi do napadów na polskie wioski, w których śmierć ponoszą dziesiątki lub setki mieszkańców.
Czy do Polaków w Galicji Wschodniej docierały wieści z Wołynia i wpływały na postawę polskiej społeczności?
Dr Damian Markowski: Wiadomości docierały już po dokonaniu przez UPA pierwszych masakr na Wołyniu. Polacy z Wołynia zaczęli uciekać na zachód, szybciej niż Polacy z Galicji Wschodniej w głąb Generalnego Gubernatorstwa. Polska społeczność w Galicji Wschodniej była znacznie liczniejsza niż na Wołyniu – liczyła około miliona osób i zamieszkiwała zwarte terytoria, stanowiła większość w dużych miastach. Wieść o mordach na Wołyniu sprawiła, że wielu Polaków uznało, że będą kolejnym celem ukraińskich nacjonalistów, choć często pojawiało się także przekonanie, że „u nas tego nie będzie, ponieważ żyjemy z Ukraińcami w zgodzie”. Takie postawy wpływały negatywnie na przygotowania do obrony polskich miejscowości.
Jaką strategię przyjęli w tym czasie dwaj pozostali aktorzy wydarzeń w Galicji Wschodniej, czyli Niemcy oraz sowieckie oddziały partyzanckie?
Dr Damian Markowski: Sowiecka partyzantka pojawiła się na dobre w Galicji Wschodniej dopiero na początku 1944 r. Wcześniej, latem 1943 r., przez Wołyń przeszedł słynny rajd Partyzanckiego Zgrupowania Obwodu Sumskiego pod dowództwem gen. Sidora Kowpaka. Wówczas sowieccy partyzanci uznawali, że ludność ukraińska jest wobec nich wroga, i starali się kwaterować w polskich wsiach, co zwiększało zagrożenie terrorem niemieckim. Z tego powodu doszło do zbrodni w Hucie Pieniackiej. Ukraińscy nacjonaliści sprowokowali akcję pacyfikacyjną oddziałów kolaboracyjnych.
Siły niemieckie przyjmowały wobec tych zbrodni różne strategie. Inaczej zachowywały się organy bezpieczeństwa, takie jak gestapo i SS, które dążyły do zapewnienia spokoju na tyłach frontu. Ich celem było więc spacyfikowanie formacji polskiego i ukraińskiego podziemia. Z drugiej strony oddziały Wehrmachtu wiosną i latem 1944 r. dążyły do zawarcia lokalnych porozumień z oddziałami UPA. Celem było zapewnienie sobie bezpieczeństwa. Niemcy mieli także nadzieję, że broń przekazywana ukraińskim oddziałom zostanie użyta przeciwko Armii Czerwonej. W czerwcu 1944 r. Niemcy i OUN zawarli we Lwowie porozumienie zakładające przekazanie Ukraińcom ogromnej ilości uzbrojenia, a w perspektywie kilku tygodni jego zwieńczeniem było uwolnienie pod koniec września 1944 r. Stepana Bandery z obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen.
Wczesną wiosną 1945 r. komenda Organizacji „Nie” we Lwowie raportowała, że pod nową okupacją sowiecką zbrodnie dokonywane przez UPA trwają z większym nasileniem niż w czasie, gdy Galicja Wschodnia była pod kontrolą niemiecką. Czy można założyć tezę, że sowieci „wykorzystywali” zbrodniczą działalność UPA do przyspieszenia wysiedlenia Polaków do Polski w nowych granicach?
Dr Damian Markowski: Sowieci bardzo brutalnie zwalczali OUN i UPA. Wojna, która na zachodniej Ukrainie trwała jeszcze wiele lat, doprowadziła do dramatycznych strat ludzkich wśród ludności ukraińskiej. Bez wątpienia jednak wypędzenie Polaków było na rękę ukraińskim nacjonalistom i władzom sowieckim, które chciały dokonać „transferu ludności”. Na początku 1945 r., kiedy przesiedlenie polskiej ludności ruszyło na dobre, „poparte” falą aresztowań i represji, Polacy zamieszkujący wsie i małe miasteczka słyszeli od urzędników i żołnierzy sowieckich, że od tej pory nie będą bronieni przed atakami ukraińskich nacjonalistów. W ten sposób dawano im do zrozumienia, że jeśli nie zdecydują się na wyjazd najbliższym transportem do „nowej Polski”, to mogą ich spotkać straszne konsekwencje. Oczywiście nie oznacza to, że istniała jakakolwiek formalna współpraca władz sowieckich i UPA, ale obu stronom zależało na „pozbyciu się” polskiej ludności.
W ostatnich latach zrobiono wiele na rzecz upamiętnienia Ukraińców ratujących swoich polskich sąsiadów podczas ludobójstwa na Wołyniu. Czy podobne postawy były widoczne także w Galicji Wschodniej?
Dr Damian Markowski: Odpowiedzialność za te straszne zbrodnie ponosi Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów i Ukraińska Powstańcza Armia. Nie należy więc utożsamiać ich działań z postawą całego narodu ukraińskiego. Byłoby to skrzywdzenie właśnie wielu sprawiedliwych, którzy ratowali Polaków. Takich przypadków było bardzo wiele i można odnieść wrażenie, że były to jeszcze odważniejsze próby niż te podejmowane na Wołyniu. Mieszkańcy jednej z polskich wiosek zostali złapani przez oddział UPA w momencie, gdy wychodzili z niedzielnej mszy. Gdy byli prowadzeni do pobliskiego lasu na rozstrzelanie, na ich drodze stanęli miejscowi Ukraińcy, którzy wykupili Polaków w zamian za kosztowności i żywność. W ten sposób uratowali kilkadziesiąt osób.
Na Wołyniu są miejsca zbrodni na Polakach, które zostały upamiętnione. Często nie ma tam jednak nawet symbolicznych krzyży. Czy podobnie jest w Galicji Wschodniej?
Dr Damian Markowski: Najwięcej jest wciąż tych miejsc, w których nie ma jakiegokolwiek upamiętnienia. Problem miejsc pamięci i szacunku do nich pozostaje tym, co wciąż dzieli Polaków i Ukraińców. Obyśmy doczekali momentu, w którym zostanie on pozytywnie rozwiązany, ponieważ wówczas droga do pojednania znacznie się skróci.
Książka „W cieniu Wołynia. Antypolska akcja OUN i UPA w Galicji Wschodniej 1943–1945” ukazuje się 16 sierpnia nakładem Wydawnictwa Literackiego.
Rozmawiał Michał Szukała
Prawda o zbrodni wołyńskiej leży w interesie Polski i Ukrainy
.„Jak rozmawiać dziś o rzezi wołyńskiej, by nie wspierać rosyjskiej propagandy, a jednocześnie nie porzucić prawdy i pamięci o ofiarach zbrodni?” – pyta prof. Marek KORNAT, historyk, publicysta, kierownik Zakładu Dziejów Dyplomacji i Systemów Totalitarnych w Instytucie Historii Polskiej Akademii Nauk.
Udzielając odpowiedzi prof. KORNAT stwierdza m.in., że „w kwestii Wołynia potrzeba nam przede wszystkim prawdy uznanej po obu stronach. Ta zaś, wedle klasycznej definicji, jest zgodnością z rzeczywistością. Tylko w oparciu o prawdę powinniśmy budować stosunki między Polską a Ukrainą. Pamiętając, że dzieje narodów składają się z kart chwalebnych, ale i obciążających, dbajmy o to, by mimo wszystko z rzeki historii nie uronić ani kropli”.
Jak podkreśla, „konieczność wspierania Ukrainy nie oznacza, że o zbrodni wołyńskiej nie należy dziś rozmawiać i że Polska powinna zaniechać intensywnych działań, aby temat ten został wyeliminowany z agendy spraw w stosunkach polsko-ukraińskich. Uprawiana w ten sposób polityka pamięci byłaby w przyszłości niezwykle łatwa do podważenia – nie tylko w kontekście zbrodni wołyńskiej. Nie jestem zwolennikiem tezy, wedle której historię należy zostawić historykom. Pamiętajmy, że władze publiczne poprzez politykę pamięci kształtują tożsamość społeczną. Osoby na najwyższych stanowiskach państwowych muszą zatem dbać o kulturę pamięci własnego narodu i nie mogą dać sobie zamknąć ust. Należy przy tym dokładać wszelkich możliwych starań, żeby w czasie wojny, która ma egzystencjalne znaczenie dla Ukrainy i dla Polski, Ukraińcy i Polacy nie odnowili konfliktu o historię. Zasadniczy krok należy jednak do Ukrainy. Władze tego kraju nie mogą mieć Polsce za złe, że domaga się uznania prawdy i pragnie uczcić pamięć o ofiarach zbrodni wołyńskiej w osiemdziesiątą rocznicę tych wydarzeń. Prezydent Zełenski z narażeniem życia dowiódł, że jest patriotą dbającym o dobro swego kraju. Także w tym wypadku powinien rozumieć, co leży w interesie jego ojczyzny”.
Pamięć o Wołyniu
.„List Trzynastu wybitnych Ukraińców zaczynał się od szlachetnej prośby o wybaczenie za popełnione zbrodnie i krzywdy. Zwracali się do nas z prośbą, byśmy nazbyt pryncypialnie nie podejmowali jakichkolwiek niewyważonych deklaracji politycznych w kolejną rocznicę Rzezi Wołyńskiej” – pisze Jan ROKITA, filozof polityki.
Jak podkreśla, „Ukraina potrzebuje historycznego czasu dla zmierzenia się ze swoją przeszłością. W końcu kiedyż miała to uczynić, skoro do podmiotowego życia zaczęła się budzić dopiero po pomarańczowej rewolucji, by wkrótce ugrzęznąć w głębokim kryzysie politycznym i narodzić się dopiero na dobre w krwawych zmaganiach kijowskiego Majdanu i heroicznej obronie przed rosyjską inwazją. W przyszłości łatwiejsze będzie pewnie zbliżenie polskich i ukraińskich ocen historii, bo też jest już dziś cała rzesza współczesnych bohaterów Ukrainy, których z jednaką czcią i my będziemy wspominać, jako obrońców naszej i waszej wolności. Odejdzie zatem w przeszłość owo ciążące nad wspólną pamięcią fatum, wedle którego ci, którzy byli wielkimi zbrodniarzami (…), jednocześnie ginęli z rąk sowieckich jako ostatni heroiczni obrońcy wolnej Ukrainy”.
„Ale podkreślmy: celem jest zbliżenie wspólnych ocen przeszłości, a nie jakiś konstruktywistyczny koncept ujednolicenia pamięci obu narodów. Nie ma powodu, byśmy mieli kiedykolwiek nakłaniać Ukraińców do przyjęcia polskiego punktu widzenia na przeszłość albo na siłę pisać jakieś wspólne podręczniki historii. Ta wiara, że w ogóle można niczym plastelinę lepić na nowo wspólną pamięć różnych narodów – to jeden z naiwnych, pseudoliberalnych przesądów współczesności. Idzie tylko o to, aby móc godziwie oddać hołd niewinnym ofiarom czystki etnicznej na Wołyniu – po to, by móc ostatecznie zamknąć tamten rozdział historii. Dla Polaków Rzeź Wołyńska pozostanie na zawsze zbrodnią potworną i niepojętą, dla której nie sposób znaleźć usprawiedliwienia w żadnej zadawnionej niesprawiedliwości czy krzywdzie, jaką wyrządziliśmy Ukraińcom. I zapewne nie jest aż tak odległy czas, w którym Ukraińcy staną się na tyle silnym i okrzepłym w historii narodem, że poczują, iż dla tamtej zbrodni nie potrzebują już szukać żadnych tłumaczeń ani okoliczności łagodzących” – pisze Jan ROKITA.
PAP/WszystkoCoNajważniejsze/PP