Polska w pustce myślenia [Michał KŁOSOWSKI]

myślenia

Publikacja nowej amerykańskiej strategii bezpieczeństwa narodowego uruchomiła lawinę komentarzy i myślenia: jedni skrupulatnie analizują, co w niej jest, inni co zostało z niej usunięte. Tymczasem największy kłopot polega na czymś zupełnie innym. To, co dokument ten zawiera, widać bowiem bardzo wyraźnie. To, czego nie zawiera również. Ale w polskim kontekście, zatopionym od dekad w sporach, które rzadko wychodziły poza stare, mielone w kółko schematy, znaczenie ma przede wszystkim to, co ta strategia mówi o nas samych: o stanie naszego myślenia, o iluzjach, które pielęgnowaliśmy, o Europie i o roli, której wciąż nie umiemy sobie wyobrazić.

Wygodna zależność myślenia

.Nigdy nie nazwałbym się ekspertem od geopolityki. Ale przez ostatnie trzy dekady polska debata strategiczna, jeśli w ogóle możemy ją tak nazwać, wpajała do głowy studentów i obserwatorów, dziennikarzy i ekspertów konieczność wyboru jednej z dwóch wyłącznie dróg: na Berlin bądź na Waszyngton. Szczęście mieliśmy, kiedy te drogi łączyły się ze sobą.

Ale faktem jest, że dyskusja o miejscu Polski na światowych mapach istniała w rytmie dwóch równoległych mitologii. Pierwsza opowiadała o Ameryce jako o wybawcy, który zawsze przyjdzie, zawsze stanie po właściwej stronie i zawsze w odpowiedniej chwili zrobi porządek trochę jak odległy ojciec, który z daleka ale jednak czuwa. Druga, równie uproszczona, twierdziła natomiast, że Amerykanie nie przyjdą nigdy, bo całą energię i potencjał kierują na odległe oceany i na wielkie, kinetyczne starcie z Chinami albo hollywoodzką pozaziemską cywilizacją. Opublikowana jednak niedawno nowa amerykańska Strategia Bezpieczeństwa Narodowego obala obie narracje, choć czyni to w sposób tak precyzyjny i beznamiętny, że wielu w Polsce dopiero po czasie zda sobie sprawę, jak głęboko uderza ona w dotychczasowy sposób myślenia.

Amerykanie mówią jasno: świat, nad którym przez dekady rozpościerali swoją opiekę, jak ogromny namiot nad globem, stał się zbyt szeroki, zbyt kosztowny, zbyt trudny do utrzymania w epoce błyskawicznych zmian technologicznych, multiplikujących się poziomów rywalizacji, narastających problemów wewnętrznych i polikryzysów.

Stany Zjednoczone wracają więc do podstaw, do własnej hemisfery, do swoich najbliższych sąsiadów, do miejsc, w których ich interesy są oczywiste, policzalne i geograficznie namacalne, a gdzie nie mogą dopuścić Chin czy innych graczy. Jednocześnie nie oznacza to ani powrotu do pozy globalnego policjanta, ani spektakularnego wycofania się z areny międzynarodowej. Jest to raczej próba narysowania mapy na nowo; to kartografia, która nie przypomina ani wielkiego „starcia cywilizacji”, ani nostalgicznego powrotu do hegemonii, ale świat podzielony na przestrzenie odpowiedzialności, w których sojusznicy mają być naprawdę samodzielni, a Ameryka naprawdę być wsparciem, nie opiekunem. To cyniczny świat dorosłych, którzy muszą się obudzić i dostrzec, że kiedy spali, otoczenie się zmieniło.

I tu pojawia się problem dla Polski. Całe bowiem nasze myślenie o bezpieczeństwie i geopolityce od lat dziewięćdziesiątych aż do dziś, kręciło się wokół dwóch wspomnianych osi: eurocentrycznej i atlantyckiej. Dla jednych centrum świata był Bruksela, Berlin i Paryż. Dla drugich zaś Waszyngton. Czasem łączyły się one ze sobą ale generalnie, nawet jeśli jakoś odległe, to nie były rozłączne. Tymczasem Amerykanie w swojej najnowszej strategii mówią rzecz, której w Polsce nikt nie chce powiedzieć na głos: Europa Zachodnia znajduje się w tak głębokim kryzysie politycznym i instytucjonalnym, że Stany Zjednoczone nie zamierzają pełnić roli jej terapeuty, kuratora ani arbitra.

Oczywiście, nie zamierzają jej opuszczać, wiedząc że byłoby to dla nich strategiczne samobójstwo. Jednocześnie to samo amerykańskie spojrzenie osłabia pozycję polskich atlantystów: Waszyngton nie zamierza angażować się automatycznie w każdy europejski konflikt, bo koncentruje się przede wszystkim na własnym regionie. Życzliwy dystans to chyba najlepsze możliwe określenie punktu widzenia, narysowanego przez zespół Elbridge’a A. Colbego.

Prześniona niezależność

.Nie o amerykański punkt widzenia chodzi, ten stał się bardziej niż jasny. Po jego publikacji jednak obie historyczne polskie szkoły myślenia – probrukselska i prowaszyngtońska – dostały tę samą, bolesną lekcję: nikt nie będzie myślał o polskiej racji stanu za nas. Sojusze warte są tyle, ile my sami.

W tym kontekście nieuchronnie powraca pytanie o podmiotowość państwa polskiego: to słowo oczywiście nadużywane, ale wciąż nieprzerobione. Polska, jeśli ma odgrywać rolę większą niż bierny element cudzych strategii, musi porzucić wygodne iluzje i powrócić do tego, co w naszej historii było rzadkie, ale możliwe: do odwagi działania we własnym imieniu. Przez chwilę posiadaliśmy ją w XV, XVI i XVII wieku, wtedy, gdy polityczne myślenie wykraczało poza lokalny horyzont i próbowało kształtować równowagę w regionie, nie prosząc nikogo o zgodę. Opisał to jasno były polski premier Mateusz Morawiecki, nazywając „doktryną Żółkiewskiego” [LINK].

.Przyznać trzeba Mateuszowi Morawieckiemu rację: świat, opisany w amerykańskiej strategii, sugeruje konieczność podobnej odwagi co wtedy, kiedy podsiewana była Unia Lubelska albo potem, kiedy pod Kircholmem czy Kłuszynem w XVI wieku mniej liczna polska husaria łamała przewagę wojenną Moskwy, Szwecji czy Imperium Osmańskiego.

Po trzydziestu latach transformacji, z rozpędzającą się gospodarką, Polska nie może dłużej opierać swojej obecności w Europie na przeświadczeniu, że ktoś z zewnątrz, czy to z Brukseli, czy z Waszyngtonu, rozwiąże za nas konflikty, które toczą nasz region i które zadecydują o naszej przyszłości.

Bo nowa amerykańska Strategia Bezpieczeństwa Narodowego łamie przede wszystkim dotychczasową logikę myślenia o bezpieczeństwie Polski. Zespół Elbridge’a A. Colbego nie mówi, że nie przyjdzie Europie z pomocą w razie jakiegokolwiek konfliktu; twierdzi, że Europa, a zwłaszcza Polska powinna się przygotować do własnej obrony, odnalezienia samej siebie i wzięcia odpowiedzialności, bo czas wczesnej adolescencji się skończył. I my więc powinniśmy przestać orientować się wyłącznie na zewnątrz i zacząć myśleć do wewnątrz: do wewnątrz regionu, ale przede wszystkim do wewnątrz nas samych, do pytania, co naprawdę mamy do zaproponowania innym krajom i jaki porządek polityczny chcemy współtworzyć w regionie i w Europie. Nie bojąc się przyjąć ale i nie obawiając się zadać krytyki ramom, w których funkcjonujemy.

Wierność, wściekłość, dialog

.Kłopot jedynie w tym, że obecny czas nie przypomina ani okresu wielkich wojen religijnych, które toczyły Europę na przednówku Oświecenia, czyli wtedy, kiedy zwycięstwa odnosił Żółkiewski; nie jest to też Nowa Zimna Wojna, z dwoma wiodącymi ośrodkami. Nie jest to w ogóle czas, przypominający cokolwiek, co zna polska inteligencja: to czas podobny do epoki koncertu mocarstw i Kongresu Wiedeńskiego 1815 roku, gdzie imperia układają się ze sobą biorąc pod skrzydła te czy inne fragmenty świata. A wtedy polskiej państwowości po prostu nie było, byliśmy pod zaborami. I to może być największym kłopotem w rozczytaniu nowej amerykańskiej Strategii Bezpieczeństwa Narodowego: stworzenie intelektualnych ram, w których polska myśl strategiczna będzie potrafiła się rozwinąć, nie bardzo mając z jakich wcześniejszych doświadczeń korzystać. Łatwo bowiem liczyć na jedno z rodziców: Brukselę bądź Waszyngton. Nowa strategia bezpieczeństwa USA nie mówi bowiem Europie, że jest zbędna, mówi jedynie, że musi w końcu dorosnąć. I jeśli jest w niej coś szczególnie niewygodnego dla Polski, to właśnie to: że nikt nie zwolni nas z obowiązku wymyślenia własnego miejsca na mapie świata, w której stare osie orientacji przestały istnieć, a nowe wciąż jeszcze nie zostały narysowane i w zasadzie nie ma dla nich historycznych odniesień.

Oczywiście, można się tej intelektualnej pustki bać. Ale można też potraktować ją jako przestrzeń wolności, której tak dawno nie mieliśmy i z którą tak bardzo nie umiemy sobie poradzić. Choć może i tę traumę czas zacząć przepracowywać. Kłopot w tym, że wymaga to zupełnie innego stanu państwa, niż mamy obecnie. A czasu też jakby, coraz mniej.

Michał Kłosowski

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 7 grudnia 2025