Prof. Andrew TETTENBORN: Dwie Europy, Zachodnia i Środkowa, nie są sobie wrogie. Mają jedynie różne poglądy

Dwie Europy, Zachodnia i Środkowa, nie są sobie wrogie. Mają jedynie różne poglądy

Photo of Prof. Andrew TETTENBORN

Prof. Andrew TETTENBORN

Profesor nauk prawnych Swansea University.

Europa Zachodnia i Środkowa są jak małżonkowie, którzy po miodowym miesiącu odkrywają, że za cechami, które ich przyciągały do siebie, kryją się fundamentalne niezgodności – pisze prof. Andrew TETTENBORN

.Dlaczego Europa Środkowa nie przyjęła entuzjastycznie idei europejskiej, w taki sam sposób jak państwa zachodnie – do tego stopnia, że relacje między nimi coraz bardziej przypominają wzajemne niezrozumienie? Istnieje wiele powodów. Jednym z nich jest historia. Pierwotne sześć państw EWG prowadziło ze sobą wojny i – co zrozumiałe – chciało zapobiec powtórce, tworząc ponadnarodową władzę o szerokich i nadrzędnych uprawnieniach. Brakowało im jednak jednego doświadczenia – stałej okupacji przez niepopularnych przybyszów z zewnątrz. Natomiast państwa Europy Środkowej znały to aż za dobrze, i to nie tylko ze strony Sowietów. Innymi wcześniejszymi okupantami były Rosja (duża część Polski podczas rozbiorów), Prusy (zachodnia Polska), Imperium Osmańskie (część Rumunii i Bułgarii) oraz Austria (duża część Węgier).

Jeśli jest to część Twojej historii, nie dziwi, że instynktownie niechętnie reagujesz na próby pominięcia wybranych przez Ciebie przywódców przez organ zewnętrzny.

Tuż przed burzliwym posiedzeniem Parlamentu Europejskiego Mateusz Morawiecki w liście do Brukseli otwarcie odniósł się do „niebezpiecznego zjawiska” zagrażającego przyszłości UE, a mianowicie do „stopniowego przekształcania Unii w podmiot, który przestanie być sojuszem wolnych, równych i suwerennych państw, a stanie się jednym, centralnie zarządzanym organizmem, kierowanym przez instytucje pozbawione demokratycznej kontroli obywateli państw europejskich”. Bruksela i prounijni intelektualiści nie widzieli w tym nic więcej niż nacjonalizm i atak na rządy (unijnego) prawa. Środkowi Europejczycy rozumieli to doskonale.

To wzajemne niezrozumienie przenosi się zresztą na prawo i politykę. Wyjaśnia ono wiele z dialogu na temat nadrzędności prawa UE. Jeśli tak jak Francja czy Niemcy postrzegamy UE jako konieczne lekarstwo na konflikty z przeszłości, będziemy mieli pokusę, by uznać potrzebę jej nadrzędnego autorytetu za aksjomat. Jeśli tak jak Polska czy Węgry dołączyliśmy do bloku jako uciekinierzy przed okupacją z zewnątrz, to logiczny pogląd, że nasze własne sądy muszą mieć ostateczne zdanie, przychodzi nam zupełnie naturalnie. Jeśli (jak w przypadku Polski) mamy w pamięci podporządkowanie organizmowi o poglądach obcych większości naszych obywateli, to najbardziej naturalną rzeczą na świecie jest to, że kiedy już możemy wybrać rząd, powinien on ściśle odzwierciedlać nasze poglądy i przekonania. Z drugiej strony, jeśli w naszej pamięci są różnice kulturowe prowadzące do wojny (jak w przypadku Niemiec czy Francji) i zauważymy, że tak się dzieje, to natychmiast zaczniemy krzyczeć o populizmie.

Jest też podział moralny i religijny. Nie jest to podział, który wcześniej nękał Europę (dzielił ją na protestantyzm, kalwinizm i katolicyzm), ale coś nieco innego. Z możliwym wyjątkiem południowych Niemiec elity w zachodnich krajach UE są agresywnie sekularystyczne, a establishment UE w Brukseli jest taki jeszcze bardziej. Etyką unijnej władzy jest nieosądzający liberalizm oświeconych – jej świętymi tekstami są Europejska konwencja praw człowieka i równoległa, ale bardziej rozbudowana Karta praw podstawowych UE. Kwestie rodzinne i seksualne nie są dla niej kwestiami moralności społecznej, lecz quasi-akademickimi pytaniami o wolność lub różnorodność. Aborcja nie jest postrzegana jako kwestia życia i śmierci, ale jako kwestia prywatności i samostanowienia zgodnie z konwencjami praw człowieka. Same poglądy religijne pojawiają się nie jako problemy do dyskusji i kontrowersji, ale jako prywatne obawy pewnych jednostek, które wymagają ostrożnej tolerancji w jawnie świeckich ramach.

To znowu stwarza trudności w zrozumieniu. Kiedy Rumunia rozważa wprowadzenie przepisów dających rodzicom prawo głosu w sprawie edukacji seksualnej ich dzieci, Węgry zakazują propagandy LGBT wśród osób poniżej 18. roku życia, a Polska ogranicza aborcję – elity UE nie widzą nic innego jak tylko działania atawistycznej prawicy religijnej oraz zagrożenie dla praw człowieka i rządów prawa. Po prostu nie mogą zrozumieć, że ich pogląd na sekularyzm nie jest akceptowany ani że religia jest czymś, z czym nie należy się spierać, czy to katolicyzm w Polsce, czy na Węgrzech, czy prawosławie w Rumunii i Bułgarii.

Innymi słowy, mamy tu dwie Europy, nie wrogie sobie, ale o bardzo różnych poglądach. Są one raczej jak małżonkowie, którzy po miesiącu miodowym odkrywają, że za cechami, które przyciągały ich do siebie, kryją się fundamentalne niezgodności. Kiedy państwa Europy Środkowej przystępowały do Unii, przyciągnęła je idea przyłączenia się do stosunkowo otwartego systemu, który pozwalałby na różnice narodowe, wolny handel, kapitalizm i pewną regionalną dystrybucję funduszy. Natomiast państwa zachodnie, do których przystąpiły, przyciągnął raczej inny czynnik. Widziały one i akceptowały perspektywę rozszerzenia zjednoczonej, świeckiej polityki europejskiej, z konstytucją uderzająco podobną do tej z II Rzeszy Bismarcka, na zasadniczo cały kontynent. Pozostałaby ona pod ich przywództwem, trzymając w ręku pieniądze i pociągając za sznurki (ponieważ najbogatsze gospodarki, takie jak niemiecka, były w obozie zachodnim), a następnie mogłaby odegrać swoją rolę na scenie światowej jako przeciwwaga dla USA.

Co z przyszłością? Jedno jest pewne – zachodnia wizja Europy, którą obecnie przedstawia Bruksela, ma niewielką siłę przebicia poza wąskim kręgiem członków założycieli EWG i kilku innych, takich jak Szwecja. Cokolwiek Ursula von der Leyen i jej zwolennicy mówią w Komisji i Parlamencie Europejskim, ich broń jest ograniczona. Słowo od Trybunału Sprawiedliwości, sądu o silnym wyczuciu politycznym i misji promowania i wspierania centralizacji UE, mogło zadziałać w przypadku krajów uległych, takich jak Holandia, Włochy czy choćby Wielka Brytania, gdy była członkiem. Ale ta magia nie zadziała w znacznej części reszty Europy. Państwa Europy Środkowej, które pozbyły się autorytarnych reżimów wspieranych przez obce państwa, ze zrozumiałych względów sceptycznie podchodzą do pretensji takiego sądu jak TSUE i w ostateczności są zmotywowane do samodzielnego decydowania o tym, czy słuchać jego poleceń.

Polska już to pokazała, ignorując nakaz sądu dotyczący zamknięcia kopalni węgla Turów, infrastruktury, która w jej mniemaniu zapewniała bardzo potrzebne zatrudnienie i pełniła istotną funkcję podtrzymywania światła (jak można sądzić, słusznie biorąc pod uwagę kryzys energetyczny), a we wrześniu stanowczo odmówiła zapłacenia dziennej grzywny w wysokości 500 tys. euro, nałożonej za niezastosowanie się do tego nakazu. W Stanach Zjednoczonych rząd federalny mógłby wysłać Gwardię Narodową, aby upewnić się, że rozkazy Sądu Najwyższego są wykonywane (tak jak zrobił to w latach 50. w celu zapewnienia desegregacji w Arkansas). Bruksela nie może tego zrobić.

Jeśli nakazy sądowe nie działają, to co innego może zadziałać? Będąc już w UE, państwo nie może zostać wyrzucone. Pozostaje jedynie sankcja finansowa, przy założeniu (jak w przypadku państw Europy Środkowej), że dane państwo jest odbiorcą netto funduszy unijnych. A co z odcięciem tych funduszy? Nic dziwnego, że Bruksela grozi tym właśnie – obecnie Polsce, ale potencjalnie także Węgrom i wszystkim innym, których uzna za opieszałych. Ale (jak zauważyła Angela Merkel) również w tej kwestii musi być bardzo ostrożna.

Jest ku temu kilka powodów. Pierwszym z nich jest to, że nierozsądnie byłoby robić cokolwiek, co mogłoby obniżyć poziom popularnego poparcia dla UE w państwach centralnych. W Polsce wynosi ono około 80 proc., a na Węgrzech nawet około 70 proc. Ale nie jest to bez związku z poziomem transferów finansowych i z ideą, że pewien stopień redystrybucji fiskalnej jest niezbędny dla całej idei UE. Gdyby płatności z UE zniknęły lub zmniejszyły się, można podejrzewać, że wielu wyborców zaczęłoby przynajmniej kwestionować korzyści płynące z przynależności do niej. Co więcej, mało prawdopodobne jest, że ucieszyłaby ich informacja, że mogą otrzymać fundusze z powrotem, jeśli ich rząd obieca realizować politykę, której chce Bruksela, a nie tę, na którą głosowali.

Po drugie, konsekwencje dla reputacji mogą być bardziej rozległe. Dla jednej grupy państw wykorzystywanie dotacji w celu upewnienia się, że mniej zamożne państwa realizują politykę, którą ona aprobuje, jest nie tylko naciskiem o wątpliwej moralności, jak zauważa Mateusz Morawiecki. Może to być również postrzegane, słusznie, jako powodujące erozję wartości demokracji i samostanowienia.

Po trzecie, jeśli UE nie wyasygnuje środków, są inni, którzy mogą to zrobić. Chińska inicjatywa Pasa i Drogi nie ogranicza się do krajów Trzeciego Świata. Duża część państw członkowskich UE, w tym prawie wszystkie z Europy Środkowej, to jej członkowie. Chiny już węszą wokół Węgier i Bułgarii z zamiarem zapewnienia tam finansowania i inwestycji. Takie inwestycje mają jednak swoją cenę. Najczęściej są to pożyczki od chińskich finansistów, które trzeba spłacić, a które później mogą być wykorzystane jako środek do cichego dyktowania polityki.

W dłuższej perspektywie UE ma do rozegrania dobry układ kart, jeśli tylko zechce odpowiednio to zrobić. Jeśli chodzi o kontynenty, Europa ma sporo szczęścia. Narody wchodzące w jej skład są małe i (jak na standardy światowe) wewnętrznie jednorodne; i chociaż implozja Jugosławii była wprawdzie gwałtowna i nieludzka, od tego czasu konflikty wewnątrzeuropejskie praktycznie zanikły. Poza kilkoma wyjątkami, takimi jak Korsyka, Górna Adyga oraz baskijskie i katalońskie części Hiszpanii, separatyzm narodowy nie jest powszechny. Jeśli UE jest gotowa pozwolić narodom Europy na podążanie w dużej mierze własnymi drogami i realizowanie polityki społecznej, której życzą sobie wybrane przez nie rządy, nie ma powodu, by sądzić, że nie będzie w stanie utrzymać po swojej stronie wszystkich członków w Europie Środkowej. W istocie w perspektywie średnioterminowej może nawet być w stanie wchłonąć kraje odstające, takie jak Albania, Czarnogóra czy Serbia.

.Ale ze swojej strony UE musi być przygotowana na porzucenie tradycji dyrygowania, mikrozarządzania i ukradkowego rozszerzania uprawnień, które charakteryzowały jej stosunki z pierwotnymi członkami. Nowi członkowie ich nie zaakceptują, a UE nie może ich do tego zmusić. Wybór należy do Brukseli. Jeśli będzie kontynuować linię Ursuli von der Leyen, może pożegnać się z jakąkolwiek możliwością ekspansji i stanąć w obliczu perspektywy zredukowania się do grupy państw zachodnioeuropejskich. Jeśli jednak będzie miała na tyle pokory i mężności stanu, by zdać sobie sprawę, że polityka odpowiednia dla sześciu narodów nie sprawdzi się w przypadku dwudziestu siedmiu, wówczas czeka ją obiecująca przyszłość.

Andrew Tettenborn

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 29 października 2021