Polityka, kompromis i teoria równowagi
Kompromis nie jest ani porażką, ani oszustwem, tylko propozycją przyjęcia rozwiązania akceptowalnego przez wszystkie strony. A jeśli to jest prawda, to niepotrzebne skrupuły ma ten, kto stroni od kompromisu i nie chce zrobić nawet małego kroku w złą stronę, bo boi się poślizgnięcia i wiecznego potępienia – pisze prof. Jacek HOŁÓWKA
.Ostatnio ukazała się w sieci ważna wiadomość ekonomiczna i jednocześnie polityczna: wojnę stacjonarną na Ukrainie będzie można zastąpić lub uzupełnić przez wprowadzenie reżimu celnego na morzu.
„G7, Unia Europejska i Australia wprowadziły cenę maksymalną dostaw ropy z Rosji, powyżej których blokowane jest ubezpieczenie tankowców w instytucjach zachodnich. Poziom to 60 dolarów za baryłkę. To rozwiązanie ma ograniczyć przychody Kremla, ale w przeciwieństwie do embarga utrzymać płynność na rynkach, na przykład w Azji, więc jest kompromisem” (Onet, 9.11.2023).
Samo życie wymyśliło ten bardzo potrzebny kompromis. Widzimy, że Ukraina traci serce do walki, bo jej wojskom nie wolno wtargnąć na teren Rosji. Musi pozostać na pozycjach obronnych, jak podczas I wojny światowej, która na tereny leżące na wschód od Polski sprowadziła komunizm wojenny i głęboką zapaść kulturową. Wtedy Rosja wojny nie wygrała i teraz też jej nie wygra. Choćby dlatego, że jej zdaniem żadnej wojny nie ma. Natomiast snucie planów zmiany ustroju w Rosji jest chorobliwą mrzonką, o której lepiej zapomnieć. To nie jest zadanie dla Europy.
Propozycja maksymalnej ceny w wysokości 60 dolarów od baryłki wydaje się całkiem dobra, a nadto stwarza okazje, by przemyśleć pewien spór, rozwiązany dawno temu w Chinach, lecz niedoprowadzony do końca w Europie. Czy kompromis bywa wyjściem dobrym, czy zawsze jest żałosną i niedopuszczalną zdradą? Chińskie stanowisko w tej sprawie, szanujące ceremonialność, ale lekceważące wojowniczą dumę, jest obiecującym wzorem dla wszystkich mieszkańców naszego globu.
Czemu więc cała tradycja europejska patrzy na kompromis podejrzliwie. Powód jest może nawet szlachetny. Nasza historia opiera się na pojęciach honoru, przysięgi lennej, rycerskiego poświęcenia, pogardy dla zdrajców. Pamiętamy też greckie pożegnanie wojownika: „Wróć z tarczą lub na tarczy”. To piękna tradycja, ale nie dostarcza wskazówki dla zachowania na co dzień. A przecież nie każdy zatarg nieodwołalnie żąda od nas pełnej nieustępliwości i poświęcenia. Kto myśli inaczej, myli dumę z pieniactwem.
Polityka to w wielkim stopniu gra pozorów i gotowość do nakłonienia partnerów, by robili to, na czym nam zależy, choć nasi partnerzy mają myśleć, że działają tylko we własnym interesie. Zwróćmy zatem uwagę, że gdy prawdziwy polityk rozczaruje się do własnych wcześniejszych decyzji – a prawdziwy stan ducha co jakiś czas niezawodnie się przytrafia – to myśli raczej, że niepotrzebnie dał się zwieść przesadnej ufności we własną przemyślność, a nie że jest ofiarą przeciwników, którzy go przechytrzyli. Nawet jeśli tak było istotnie, to był to jego własny błąd. Nie docenił przeciwnika i tego błędu nie wolno mu powtórzyć. W ten sposób nawet średnio sprytny naciągacz po paru z opóźnieniem dostrzeżonych błędach może stać się wytrawnym politykiem.
Pamiętamy aforyzm La Rochefoucauld: „Hipokryzja to hołd, jaki występek składa cnocie”. To wspaniała myśl, choć wieloznaczna; i może nawet dlatego tak wspaniała, że jest tak wieloznaczna. Kim jest hipokryta? To spryciarz czy raczej oszust? Nie wiadomo. Pomyślmy więc o innym aforyzmie, wokół którego całe życie krążył Kant, ale wprost go nigdy nie wypowiedział: „Kłamać nie wolno, ale zwodzenie jest dopuszczalne. Wystarczy tylko dać do zrozumienia, że się coś knuje”. Amerykanie wyrażają tę myśl prościej: Forewarned, forearmed. Nie trzeba przecież całe życie udawać dziecka. Człowiek dorosły wstydzi się nie tylko swych błędów, ale także naiwnej wiary, że jest zawsze bez winy.
.I tu tkwi chyba rozwiązanie postawionego przed chwilą problemu – kiedy kompromis jest dopuszczalny. Chyba wtedy, gdy jest proponowany uczciwie, bez ukrytych myśli, czyli bez hipokryzji. Kompromis nie jest ani porażką, ani oszustwem, tylko propozycją przyjęcia rozwiązania akceptowalnego przez wszystkie strony. A jeśli to jest prawda, to niepotrzebne skrupuły ma ten, kto stroni od kompromisu i nie chce zrobić nawet małego kroku w złą stronę, bo boi się poślizgnięcia i wiecznego potępienia.
Wzorem rozważań na ten temat może być książka dziś już przez mało kogo czytana, napisana przez Johna Morleya, On Compromise (1908). Morley był majętnym liberałem związanym ze świeżo powstałą Labour Party. Pisał w swej książce o kompromisie, że należy go potępić niemal zawsze ze względu na wysokie koszty moralne i społeczne. Morley argumentuje, że niedopuszczalnym błędem jest kompromis praktykowany wobec klasy pracującej w Wielkiej Brytanii. Stosuje się wobec niej doktrynę double teaching, czyli nauki „łopatologicznej”. Uczy się ją wszystkiego po łebkach i w uproszczeniu. To jest niedopuszczalny kompromis podszyty hipokryzją. Teraz jednak – obiecuje Morley – na takie praktyki nie pozwoli Labour Party, która potępia oszustwa względem klasy pracującej.
To jest światła argumentacja i dowód moralnej nieustępliwości autora. Dobrze, możemy go podziwiać. Jednak w Anglii od wieków panuje tradycja, by za te same pieniądze uczyć dzieci senne i niemrawe oraz bystre i zainspirowane. Czy to jest zgniły kompromis? Może tak, może nie, Morley się waha. Przecież chcielibyśmy, żeby dociekliwi studenci dostawali jakąś nagrodę za swą pilność. A jeśli nie ma niczego innego, to niech przynajmniej dostaną lepszą naukę za te same pieniądze. Double teaching ma więc pewne uzasadnienie. Chyba jednak tego problemu nie da się rozwiązać przyjętą metodą, która mówi: „Oszacujmy we własnym sumieniu, co jest sprawiedliwe”. To jest często zadanie niewykonalne. Sumienie milczy lub się plącze. Nie umiemy zdecydować, czy lepiej się dzieje, gdy 10 procent najlepszych uczniów się nudzi, ponieważ nauczyciel wbija do głowy proste sprawy 30 procentom uczniów najbardziej niemrawych, czy lepiej jest, gdy 30 procent nie wie, o czym się mówi, ale za to 10 procent najlepszych w pełni z nauki korzysta. Morleya porusza to, że „profani” są niewinni. To prawda. Nie mogli poświęcić się studiom. Bo musieli pracować. Ale czy jest winą „wybranych” to, że ich rodzice bardziej o nich dbali, bo mieli więcej pieniędzy? W sumie więc Morley był elitarystą w sercu i egalitarystą w polityce. Takich ludzi w Partii Pracy było później zawsze wielu. Jednak szukanie kompromisu, który miałby pogodzić oczekiwania zdolnych uczniów z możliwościami ospałych, to zadanie niewykonalne w oparciu o wskazówki sumienia. Tu trzeba się oprzeć na decyzjach politycznych, zbudowanych jak konstrukcja z żelaza. Takiej jednak nie było.
Książka O kompromisie już na pierwszej stronie obiecuje, że „w sposób prosty i przystępny wyjaśni, jakie granice wyznacza zdrowy rozsądek wszelkim sztukom gospodarzenia, włodarzenia, zarządzania, współdziałania i kompromisu”. Ta obietnica nie jest spełniona. Autor usprawiedliwia się wyjaśnieniem, że wszystkie narody mają wysokie ambicje i ich pragnienia są prośbą o gwiazdkę z nieba. Morley uszczypliwie opisuje kraje, w których kompromis cieszy się uznaniem, choć niemal cała Europa skazana jest na kompromisy, bo głęboko skrywane marzenia są zbyt wygórowane.
„Niemiec marzy o rozległej ojczyźnie, która będzie nie tylko zjednoczona i umocniona, ale w odpowiedniej porze zdobędzie sobie wolność i przy świętym palenisku pozwoli ogrzać się innym […], Hiszpan żyje wizją usługiwania Bogu, wszystkim świętym i skazanym na wygnanie następcom tronu […], Amerykanin tonący w politycznej korupcji […] rozogniony jest wiarą w przyszłość, jaka czeka jego wielki naród, Francuz – wszystko jedno, republikanin czy rojalista – marzy o tym, by bieg historii wyniósł go do nieba. […] A Anglik? […] Ponieważ wyobraźnia trzyma go blisko ziemi, sprawnie i pewnie trzyma się zasad wolności”.
Czyli bez względu na to, jakie ideały poruszają serca różnych Europejczyków, w końcu każdy idzie na kompromisy. A jednak doktryna podwójnego nauczania powinna być porzucona, bo każdy ma prawo do pełnej prawdy. W dalszej części książki znajdujemy jeszcze inną deklarację Morleya, teoretycznie bardziej ugodową. Kompromisy są różne – pisze – niektóre prawomocne, niektóre zwodnicze.
„W świetle teorii społecznego postępu [tj. jego własnego stanowiska – przyp. J.H.] możemy wyróżnić dwie odmiany kompromisu. Jedna jest opresyjna, druga nie, jedna narzuca ograniczenia, druga nie. [Niedopuszczalna wersja] celów tłumi lub wypacza poglądy po to, by je dopasować do tradycyjnych przekonań lub obecnych przesądów, wszystko jedno, jakie one są. [Dopuszczalna wersja] to racjonalne uznanie faktu, że większość naszych współczesnych nie jest gotowa przyjąć nowych idei lub nie chce do nich dostosować swego sposobu życia”.
Tak więc nawet Morley, programowy przeciwnik kompromisów, ostatecznie ustępuje i pewne kompromisy uznaje za dopuszczalne – choć inne nadal zwalcza. Powstaje zatem pytanie, jak odróżnić złe kompromisy od dobrych. Dla Morleya kompromis właściwy jest zawsze ustępstwem człowieka niezorientowanego lub ulegającego jakiemuś złudzeniu wobec kogoś, kto widzi lepiej, wie więcej i rozumuje poprawniej. To jest chyba poprawna odpowiedź, tylko niepraktyczna i mało wnikliwa. Jak bowiem wybierzemy, kto będzie arbitrem w sprawie między zwolennikiem a przeciwnikiem kompromisów? Czy będzie nim zwolennik jednego z tych dwóch stanowisk, wszystko jedno który? To by było zupełnie naiwne rozwiązanie. Morley jednak lepszego nie widzi.
Na szczęście współcześni autorzy wyrywają nas z tej matni. Trochę wyobraźni wystarczy, by dostrzec, że kwestia kompromisu społecznego nie jest problemem moralnym ani filozoficznym, tylko socjologicznym i politycznym. Gdy przyjmiemy tę sugestię, to okaże się, że nie ma kompromisów złych i dobrych. Są tylko sytuacje, w których kompromisy są potrzebne, i sytuacje, w których nikt ich nie szuka. Kompromis jest zatem problemem strukturalnym, a nie problemem sumienia. To, czy kompromis jest gdzieś dopuszczalny, czy nie, zależy od jego funkcji w systemie procedur decyzyjnych. Niektóre propozycje ustępstw są dobrze uzasadnione i wtedy powinniśmy je uznać za dobre. W innych sytuacjach kompromisy są niedopuszczalne i wtedy nie warto ich szukać. Pomysłodawcą takiego rozwiązania jest Charles Wright Mills, autor książki Elita władzy (KiW 1961).
.Wright Mills przedstawia „teorię równowagi”. To pojęcie (obok „teorii elit” i „wyobraźni socjologicznej”) przyniosło mu największe uznanie między zawodowcami. W świetle „teorii równowagi” każde działające sprawnie społeczeństwo przypomina maszynę składającą się z wielu powiązanych z sobą mechanizmów. Dobre funkcjonowanie całości zależy od dobrego funkcjonowania części i właściwego ich wzajemnego uzależnienia. W czasach Wright Millsa nie było łazików księżycowych, ale gdyby były, to – jak sądzę – stanowiłyby najlepszą ilustrację zjawiska społecznej równowagi.
Te łaziki to urządzenia w wysokim stopniu samodzielne, zdolne do adaptacji, wykonujące olbrzymią liczbę funkcji według jakiegoś schematu, orientujące się w otoczeniu, komunikujące się, bez przerwy korzystając z jakiejś wielkiej liczby kanałów informacyjnych, oparte na własnych zasobach, reagujące na bodźce zewnętrzne i wewnętrzne, zdolne do wykorzystania wielu awaryjnych rozwiązań jednocześnie.
Skuteczne działanie takiego mechanizmu zależy w znacznym stopniu od tego, jak całość reaguje na sytuacje awaryjne, jakie procedury są wtedy wdrażane i w jaki sposób wyznaczony jest główny cel, na rzecz którego wszystkie kompromisy byłyby dozwolone, gdyby były potrzebne. Jednak potrzebne nie są. Do sprawnego działania całego układu wystarcza lista priorytetów, która jest z góry ustalana. Zadania są odpowiednio uszeregowane. Dodatkowe decyzje są niepotrzebne. Problem kompromisu jest rozstrzygany przez algorytm. Priorytety postawione przed robotem lub społeczeństwem są ustalone, wszystkie możliwe konflikty dotyczące ważności celów są z góry przewidziane i mają zaprogramowane rozwiązania. Dylematy „ostatniej chwili” nie istnieją. Wyklucza je „równowaga władzy”. Kolejność działań jest z góry przewidziana i nie musi być konsultowana – jak rotacja przewodniczącego w Unii Europejskiej.
„Mówiąc, że istnieje »równowaga władzy«, ma się na myśli to, że żadna grupa interesów nie może narzucać swej woli innym grupom, a także to, że każda grupa może doprowadzić do powstania impasu, albo to, że z biegiem czasu najpierw jedna grupa, a następnie inne realizują swe interesy w pewnej kolejności, albo też wreszcie to, że wszelka polityka jest rezultatem kompromisu i nikt nie zdobywa wszystkiego, co chciałby zdobyć, choć każdy osiąga coś” (Elita władzy).
Taka równowaga ma dwa skrajne stany: maksymalne korzyści dla wszystkich i maksymalne straty dla wszystkich. Stanów pośrednich można natomiast skonstruować bardzo wiele. Maksymalne zniszczenie to globalna wojna nuklearna. Na niej kończy się życie ludzkie na Ziemi i dalszych szczegółów tego scenariusza nie warto ustalać, bo nie będzie nikogo, kto mógłby obserwować przebieg jego realizacji. Stan maksymalnej korzyści też jest mało kontrowersyjny, ponieważ z pewnością jest też nieosiągalny. Byłby to stan, w którym wszystkie niekontrowersyjne oczekiwania każdej ze stron są całkowicie spełnione. To jest w praktyce niewykonalne, więc nieinteresujące. Ciekawe są tylko negocjacje na temat tego, jakie społeczne potrzeby, w jakim stopniu i w jakiej kolejności będą zaspokojone w poszczególnych społeczeństwach. Tego z kolei nie da się szczegółowo ustalić i nie da się ściśle nadzorować.
W praktyce pozostaje więc tylko jedno wyjście. Trzeba stosować zasadę checks and balances, czyli „powstrzymanie i zrównoważenie” – tak jak w budowie władz politycznych według amerykańskiej konstytucji. Trójpodział władz to wzajemna niezależność władzy – prawodawczej, wykonawczej i sądowniczej – przy jednoczesnym uznaniu, że każde dwie władze mogą podjąć skuteczne działanie przeciw trzeciej, jeśli te dwie hamujące uznają, że trzecia musi być zrównoważona, ponieważ wykroczyła poza swe uprawnienia. To jest oczywiście idealizacja, ale przyjęta w tej propozycji zasada działania jest prosta. Trzeba nie dopuścić do tego, by jedna z trzech władz zdobyła zdolność despotycznego unieruchomienia dwóch pozostałych. Racjonalność uzyskuje się nie przez dobre argumenty, tylko przez siłę działania lub przez szczegółowe określenie zakresu uprawnień. Ten mechanizm powoduje, że problem kompromisu i złośliwego blokowania działań znika.
.System polityczny powinien zmuszać partie polityczne do współpracy, ponieważ wzajemne uzależnienie może być korzystne i dla rządzących, i dla całego społeczeństwa. Wystarczy, by chęć współdziałania dominowała nad chęcią wzajemnego blokowania. Zatem szukanie absolutnej większości, podobnie jak konstruowanie totalnej opozycji, jest nadużyciem wobec postulatu współdziałania na rzecz całego społeczeństwa. Tę myśl Wright Mills wyraża dobitnie.
„Pogląd, że zmiany społeczne dokonują się w drodze tolerancyjnego dawania i brania, kompromisu i sprzeciwu grup, z których każda jest równoważona przez inne, opiera się na założeniu, że cały ten proces zmian przebiega w warunkach mniej więcej stałych, które same nie ulegają zmianie. Bazuje on na przekonaniu, że wszystkie sprawy mogą być załatwione w drodze kompromisu, a więc że istnieje naturalna harmonia interesów, względnie, że można tę harmonię stworzyć” (Elita władzy).
Teoria równowagi stawia sprawę prosto. Wadliwe działanie państwa jest efektem złego działania instytucji politycznych, które wykraczają poza swe ustrojowe prerogatywy, tak jakby kierowali nimi ludzie opanowani ambicją, zazdrością, niechęcią do współpracy, mściwością, uporem, a niekiedy nawet nienawiścią. Czy pamiętamy, jak to się zaczęło? Czy umiemy sobie wyobrazić, że to się może skończyć?