Prof. Jacek HOŁÓWKA: Wielka strategia

Wielka strategia

Photo of Prof. Jacek HOŁÓWKA

Prof. Jacek HOŁÓWKA

Filozof i etyk, profesor nauk humanistycznych związany z Uniwersytetem Warszawskim. Autor m.in. Relatywizm etyczny, Wybrane problemy moralne współczesności, Etyka w działaniu.

Ryc. Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autora

„Wielka strategia” stanowi wentyl bezpieczeństwa, przez który w państwach głęboko sfrustrowanych uwalnia się ściśnięta nienawiść do reszty świata – pisze prof. Jacek HOŁÓWKA

.Podbój obcego państwa jest zadaniem trudnym, kosztownym i – co tu ukrywać – krańcowo brutalnym, podobnym do przestępstwa kryminalnego dokonywanego z pewnością siebie i w wielkiej skali. Podbój to kampania plądrowania, dręczenia, morderstw i rabunków. Niechętnie wykonywana, gdyż w oczach niezaangażowanych obserwatorów wygląda na gangsterską napaść, choć ma sprawiać wrażenie doniosłego aktu politycznego.

Ale podczas wojny wszystkie strony starają się zachować jakieś pozory. Przez stulecia pielęgnujemy w sobie wyidealizowany obraz rycerskiej walki, choć wiemy, że wojna ma zawsze w sobie coś zwierzęcego i coś z masowej zbrodni. Staramy się wierzyć, że taka masakra jest konieczna i usprawiedliwiona winą naszych wrogów, ale podejrzewamy, że historia zawsze fałszywie upiększała obrazy walki. W optymalnej wersji przed przystąpieniem do wojny trzeba przez własnego ambasadora wręczyć obcemu rządowi akt wypowiedzenia wojny i natychmiast jawnie ruszyć całą armią w stronę przeciwnika. Tak wyglądają sceny batalistyczne malowane na wielkich obrazach przez wielkich artystów. Realne życie wygląda jednak inaczej. Najpierw wysyła się bombowce na stolicę przeciwnika, później dopiero ogłasza, że „jak wszyscy wiedzą, wojna już się toczy”. Często słyszymy wzniosłe hasła o historycznej odpowiedzialności, widzimy dowódców i polityków uroczyście obwieszczających triumf dobra nad złem, ale nie bardzo im wierzymy. Podejrzewamy, że to propaganda i bezkrytyczna chełpliwość na wyrost.

W wykonaniu agresora taki popis buty wygląda odrażająco. W wykonaniu obrońcy zapał wojenny wygląda oczywiście dużo lepiej, ale i wtedy często nie wiemy, kto jest napastnikiem, a kto obrońcą. Zresztą nawet obrońca rzadko zdobywa sobie pełne uznanie. Może jest tylko powolniejszy? Przecież każdy broni swych najbliższych, tradycji i ojczyzny. I czy mało jest na świecie powolnych intrygantów, którzy stwarzają sytuację wojennego napięcia w przekonaniu, że wszystko im ujdzie płazem? Generał Carl von Clausewitz twierdził nawet (choć nie musimy z nim się zgodzić), że to obrońca wywołuje wojnę, bo gdyby się poddał, to wprawdzie zostałby wasalem, ale mielibyśmy pokój.

Tak czy inaczej nawet wojna nieunikniona wprowadza zamęt w utrwalonych przekonaniach moralnych i usidla walczących w niewiarygodnej, a nawet niedającej się ścierpieć roli. Jak świat światem, niewielu weteranów potrafiło uczciwie mówić o swej roli w działaniach wojennych. Nie chcieli, choćby nawet uczciwie bronili słusznej sprawy. Większość milczy, tłumaczy się niejasno ze swego obowiązku posłuszeństwa lub wspomina o kaprysach przewrotnego losu, który zmusza do robienia niegodziwości. Co więcej, obrońcy dokonań wojennych często sprawiają wrażenie hipokrytów, nawet jeśli przeczuwamy, że ostateczna racja leży raczej po ich stronie. Zawsze jednak uważamy, że zdecydowanie nie chcielibyśmy żyć w państwie pacyfistów, bo ich rola zbyt mocno – nawet jeśli niesłusznie – kojarzy nam się z brakiem honoru i odwagi. W końcu tylko w kraju poddanym władzy notorycznych agresorów pacyfista wywołuje pełne uznanie. Nie mamy zatem powodu, by się wstydzić naszej roli w umocnieniu pozycji Ukraińców wobec Rosjan, choć nie chcielibyśmy, by ich wojna rozlała się na całą Europę.

Najczęściej sam bieg wydarzeń uspokaja nasze sumienie. Wojny kończą się rozejmem. Niemniej zdarza się też inaczej – pewne wojny kończą się kompletnym upadkiem jakiegoś społeczeństwa, a inne toczą się w nieskończoność. Bardziej jednak gryzie nas myśl, że pewne wojny nie są prowadzone po to, by jakiś kraj mógł zdobyć niepodległość, tylko po to, by jakiś napastnik mógł zdobyć nowe łupy lub narzucić swemu sąsiadowi jakąś dziką kulturę. Nie znamy jednak metody, by przeciwdziałać takim wydarzeniom. Politykę można poprawiać, ale nie można z niej zrobić skutecznej maszyny do rozwiązywania problemów politycznych. Pełne oczyszczanie życia społecznego z rywalizacji, z walki i z wzajemnych nieprzyjemnych uzależnień jest niemożliwe. Drobne poprawy są jednak możliwe. Wojna się humanizuje. Dziś już nikt nie wyskakuje z okopów z bagnetem postawionym na sztorc, nie mierzy do wroga z bliskiej odległości, patrząc mu w oczy, nie stosuje gazów bojowych i nie zatruwa rzek. A jeśli ktoś to zrobi, to mamy go za przestępcę wojennego i staramy się go rozliczyć ze zbrodni.

Dlatego ogarnia nas słuszny gniew i zdumienie, gdy słyszymy o matactwach polityków, którzy kumulują nienawiść do obcych, ogłaszają, że zetrą jakiś naród z powierzchni ziemi, albo nawet nic nie mówiąc, prześladują cywilów, wpędzają ich w stan graniczący z chęcią popełnienia samobójstwa, gdy grabią i palą ich domy, a ich samych zostawiają bez wody, żywności i prądu. Takie metodyczne prześladowanie prowadzi się pod pozorem wojny na wiele sposobów; przez metodyczne stosowanie upokorzeń, deptanie nadanych uprawnień i propagowanie nienawiści. Takie poniżenie może każdego doprowadzić do rozpaczy i zmusić do podjęcia z góry przegranej walki. Tak jest w Ukrainie, w Izraelu, w niektórych krajach Afryki. Czy częścią każdej wojny są jakieś ukrywane i niewykryte zbrodnie? Wiele ludzi tak myśli. Ale jeśli to jest prawda, to nasuwa się pocieszający wniosek. Cała tradycja wojenna jest społecznie i politycznie nieopłacalna. Wyścig zbrojeń jest bezsensownym marnotrawieniem środków. Stosowanie szantażu wojennego jest prawnie niedopuszczalne. Tylko jak można zmusić do pokoju armię, która już została powołana pod broń i wojny się nie boi? Czym ją straszyć? Podziemną partyzantką? To też nie działa.

Mamy tylko trzy wyjścia. Albo trzeba zacisnąć zęby, niczego nie zmieniać, walczyć, kiedy los tak chce, i ponosić dowolne wysokie straty w wojnie. Ale to jest bezsensowne. Albo trzeba się zdecydować na masowe, globalne, nuklearne samobójstwo. Ale to jest wprost idiotyczne. Albo trzeba się przerzucić na prowadzenie jakichś wojen zastępczych. I tylko to brzmi zachęcająco, choć dość zagadkowo.

Postawiony tu trylemat – (1) metodyczne, długotrwałe okrucieństwo, (2) nuklearne samobójstwo, (3) wojna ukryta, hybrydowa i wieloaspektowa – został sformułowany w związku z lekturą książki dwojga autorów: Heidi i Alvina Tofflerów. Książka nosi tytuł War and Anti-War (Wojna i antywojna). Pierwsze wydanie pojawiło się w 1994 roku i podobno spotkało się z dobrym przyjęciem w elitarnych szkołach wojskowych. Tofflerowie wzorują się na Erneście Gellnerze i przyjmują, że wojna jest zjawiskiem determinowanym przez rozwój techniki. Ta teza jest prosta i oparta na trafnych obserwacjach. Styl prowadzenia wojny zależy od stylu życia podczas pokoju. Ludzie bezmyślnie żyjący podczas pokoju prowadzą bezmyślne wojny. Ludzie rozważni unikają wojny lub walczą do upadłego. Społeczeństwa nieprzewidujące, prymitywne, okrutne, niezaradne, skłócone i krótkowzroczne walczą w taki sam sposób, w jaki żyją. W tym dopomaga im sama historia, modyfikując technikę prowadzenia walki. Zdaniem Tofflerów wszystkie kraje rozwinięte przeszły w swej historii trzy fazy: epokę rolniczą, epokę przemysłową i epokę informatyczną. W pierwszej stosowano łuki, dzidy i maszyny oblężnicze. W drugiej czołgi, samoloty i miny przeciwpiechotne. W trzeciej autonomicznie działające rakiety, bezzałogowe samoloty wywiadowcze i miny z czujnikami ruchu.

.I to w ogólnym zarysie jest niepodważalną prawdą, więc książka budziła zainteresowanie. Ale diabeł tkwi w szczegółach. Nigdzie te trzy epoki nie były od siebie wyraźnie odgrodzone, a co więcej, choć nowe metody walki pojawiały się w kolejności opisanej przez Tofflerów, to kolejne techniki wbrew ich przekonaniom nie wypierały poprzednich technik, tylko były nad nimi nadbudowywane.

Współczesne wojsko korzysta ze wszystkich rodzajów broni – wymyślonej w pierwszej, drugiej i trzeciej epoce. Co więcej, na polu bitwy stara broń ma często przewagę nad nową bronią. To było już widoczne podczas wojny w Wietnamie, twierdzi Eado Hecht, a stało się jeszcze wyraźniejsze teraz, podczas wojny rosyjsko-ukraińskiej. Choć początkowo obie strony używały zaawansowanych systemów komputerowych, szybko postanowiły z nich zrezygnować. Rosyjskie cyberataki skutecznie blokowały kontakt między oddziałami ukraińskimi i podobnie ukraińskie cyberataki blokowały komunikację między oddziałami rosyjskimi. Obie strony szybko uznały, że będą działać skuteczniej, jeśli zrezygnują z cybertechniki.

„Podejrzewając, co ich może spotkać, Ukraińcy nie zezłomowali starych systemów, tylko nadal używali tradycyjnych radiotelefonów, gońców na motocyklach (z epoki technicznej), a nawet posłańców na koniach (z epoki rolniczej). Ponadto Ukraińcy apelowali do krajów zachodnich, by im dostarczały nie tylko najnowszej broni, ale także artylerii charakteryzującej się niewielkim rozrzutem pocisków i amunicji zachowującej stabilność w locie. Prosili o tradycyjne czołgi, bezpieczne transportery opancerzone i proste myśliwce” (Eado Hecht, The War in Ukraine).

Przy okazji wyszło na jaw coś więcej. Stara broń okazała się skuteczniejsza, ponieważ jej użycie pozostawało cały czas pod kontrolą człowieka. Wprawdzie żołnierze popełniają więcej błędów niż maszyny, ale łatwiej potrafią swe błędy rozpoznać i lepiej je naprawić. Ta sytuacja sprzyja pojawieniu się śmiałej pomysłowości, która poprawia skuteczność walki. A co ważniejsze, zapobiega bezcelowemu marnotrawieniu ludzkiego życia.

To odkrycie było chyba następstwem aneksji Krymu w 2014 roku. To wtedy Rosjanie zaczęli masowo stosować metody „wojny hybrydowej”. Przestali łudzić swych przeciwników, że grają uczciwie. Przyznali, że dokonują sabotażu i mistyfikacji. Wysyłają na pole bitwy żołnierzy w fałszywych mundurach, korzystają ze szpiegów pozujących na sojuszników, pozorują bezcelowe ataki. To jednak były triki znane od lat i każdy był na nie przygotowany.

Podczas wojny rosyjsko-ukraińskiej Rosjanie zaczęli jednak stosować bardziej wyrafinowane metody. Ten nowy typ wojny Tad A. Schnaufer II nazywa „wojną nieliniową” (Non-Linear War, NLW). Jest to wojna toczona jednocześnie na dwóch płaszczyznach: na polu bitwy oraz równolegle w sferze sabotażu gospodarczego i politycznego. Na pewnych frontach ta ukryta wojna jest ważniejsza niż wojna jawna i dopiero wzięte razem tworzą NLW. Jak to działa? Na granicy rosyjsko-ukraińskiej przeciwnikami są w zasadzie tylko Rosjanie i Ukraińcy. Natomiast w wojnie typu NLW przeciwnikami są Rosjanie i rozmaite kraje Zachodu, które Ukraińcom pomagają, na przykład Polska. Ta część wojny ma charakter gospodarczy, finansowy, propagandowy i polityczny. Zadaniem tej tajnej wojny jest osłabić przeciwnika, zniechęcić go do udziału w walce lub wpędzić w poszukiwanie ukrytych sabotażystów we wszystkich własnych społecznych instytucjach. Ukryta wojna niszczy wzajemne zaufanie ludzi, niszczy autentycznie pojęty liberalizm i na jego miejsce wprowadza sztuczny – sterowany z daleka i dozowany odpowiednio do aktualnych potrzeb. W „wojnie nieliniowej” przeciwnik jest zawsze niewidoczny. Dokonuje sabotażu, posługuje się piratami z Somalii, fałszuje czeki, podsłuchuje rozmowy telefoniczne, przekupuje wybranych polityków, wprowadza agentów wpływu do obcych szkół, finansuje obcą, sprzedajną prasę i wspiera „studenckie zadymy”. Być może jako pierwszy z tym nowym typem wojny spotkał się Izrael.

.„Początkowo sytuację, jaka powstała w Libanie po starciu sił Izraela z Hezbollahem w 2006 roku, opisywał termin wojna hybrydowa. Ale wtedy zaszła dramatyczna zmiana. Podczas tych walk konwencjonalna, nowoczesna armia stanęła naprzeciw powstańców, którzy wspierani byli przez ukryte siły państwowe. Powstańcy nie stronili od ataków o charakterze kryminalnym. Dostrzegali to żołnierze i dostrzegały to media. Wobec Armii Izraela stosowano dwa style walki. Hezbollah wystawiał dobrze przeszkolone wojsko przeciw Izraelczykom, ale tymi oddziałami nie był w stanie zdobyć przewagi. […] Zatem do walki wprowadzał obok konwencjonalnych metod także oddziały używające taktyki kryminalnej, ponieważ do otwartej konfrontacji z przeciwnikiem nie mógł wystawić wystarczających sił” (T.A. Schnaufer II, Redefining Hybrid Warfare: Russia’s Non-linear War against the West).

To jest oczywiście złożony problem. Osiemdziesiąt lat temu Armia Krajowa przystąpiła do walki z Wehrmachtem okupującym Warszawę. Można o tej decyzji myśleć, że była pochopna i niebezpieczna, może nawet szkodliwa, ale nikt nie twierdzi, że była to akcja kryminalna otwierająca nowy rozdział okrucieństw w historii wojen. Po upadku powstania niemieckie dowództwo przyjęło kapitulację na piśmie od dowódców powstania i nikt nie twierdził, że strona słabsza i napadnięta nie ma prawa stosować metod walki partyzanckiej. Dopóki ich nie stosuje w sposób zdradziecki. Czy jest to sytuacja analogiczna do konfliktu Armii Izraela z Hezbollahem? To jest osobna sprawa i nie na teraz. Teraz skupmy uwagę na tym, czym jest wojna nieliniowa i jak ustalić, kiedy ona się toczy.

T.A. Schnaufer II twierdzi, że wybitnym teoretykiem wojny nieliniowej, i może nawet jej twórcą, jest gen. Walerij Wasiljewicz Gierasimow. Ten rosyjski dowódca twierdzi, że wojna nieliniowa różni się od wojny hybrydowej nie tylko rodzajem stosowanych metod na polu walki, ale przede wszystkim użyciem „wielkiej strategii”. Ta strategia to według Gierasimowa „zestaw planów i metod walki, w tym celowe działania państwowe obejmujące narzędzia polityczne, militarne, dyplomatyczne i gospodarcze, które w swej całości służą narodowym interesom. Wielka strategia to sztuka pogodzenia celów i środków” (T.A. Schnaufer).

Rosja nie zobowiązuje się walczyć jawnie i otwarcie, a nawet zapowiada, że gotowa jest stosować dywersję i sabotaż na skalę działań państwowych.

Można się tym oburzać i można ubolewać nad upadkiem etosu rycerskiego na wojnie. To jest protest dobrze uzasadniony, ale niekoniecznie zasługujący na uznanie. Na tę sytuację można zresztą patrzeć przez drugi koniec lunety – „wielka strategia” stanowi wentyl bezpieczeństwa, przez który w państwach głęboko sfrustrowanych uwalnia się ściśnięta nienawiść do reszty świata. To instrument przywracający równowagę myślową zapamiętałym dowódcom. To sposób na pomniejszenie strat ludzkich na polu bitwy, a także skuteczny sposób na zrównoważanie sił między państwami wielkimi i mniejszymi, silnymi i słabszymi. Przy konsekwentnym stosowaniu „wielkiej strategii” każdy może obronić swoją niezależność, stosując nieznane wcześniej, zaskakujące sposoby tajnej walki. Co więcej, państwa źle uzbrojone i z niewielką liczbą ludności z góry wiedzą, że muszą sobie szukać wiarygodnego protektora i opiekuna. Jak podczas rywalizacji Aten ze Spartą. To jest wasalizacja – rzecz jasna – ale wasalizacja jest lepsza od obecnego losu arabskich mieszkańców Gazy. Praktyka obejmowania opieką mniejszych państw przez większe była stosowana przez całą historię i wiele narodów na tym dobrze wyszło – na przykład narody Cesarstwa Austro-Węgierskiego.

.Rosjanie do tego sprawdzonego rozwiązania politycznego wprowadzają półjawny sabotaż i szpiegomanię. Lepsze to niż wojna nuklearna. I lepsze jest to, że otwarcie mówią o swoich planach i nie udają, że nie robią tego, o co się ich podejrzewa. Przed szpiegowaniem trzeba umieć się bronić. I to jest lepsza metoda ochrony niż schodzenie z linii strzału ukrytego strzelca. Ponadto im więcej jest szpiegów na świecie, tym łatwiej można się nauczyć, jak ich rozpoznawać. A przede wszystkim „wielka strategia” jest lepsza niż przelew krwi na polu bitwy bez żadnej szansy na zwycięstwo.

Jacek Hołówka

Tekst ukazał się w nr 61 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [PRENUMERATA: Sklep Idei LINK >>>]. Miesięcznik dostępny także w ebooku „Wszystko co Najważniejsze” [e-booki Wszystko co Najważniejsze w Legimi.pl LINK >>>].

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 9 września 2024