
Polityka – amerykańskie i polskie spojrzenia
Amerykanie, Niemcy i inni poważni gracze prowadzą politykę rozumianą jako dbałość o interes narodowy. Dobitnie widać to na przykładzie ich stosunku do wojny rosyjsko-ukraińskiej. Tymczasem Warszawa wykazuje dokładnie przeciwne nastawienie – pisze prof. Kazimierz DADAK
.Poszczególne narody miały różne doświadczenia historyczne i te różne drogi rozwoju wywarły ogromne piętno na ich kulturze i tradycji. Postrzeganie i rozumienie zjawisk politycznych w niemałym stopniu zależy od owych zaszłości i podstawowym zadaniem każdej ekipy rządzącej jest rozpoznanie, co przedstawiciele innych państw, szczególnie tych potężniejszych, naprawdę mówią i co chcą osiągnąć. Gdyby dogłębnie przeanalizowano wypowiedzi i działania strony amerykańskiej po 23 lutego 2022 r., to zapewne uniknęlibyśmy „rozczarowań” podczas ostatniego szczytu NATO w Wilnie i wyciągnęlibyśmy inne wnioski z ostatniej wizyty prezydenta Joe Bidena w Kijowie i Warszawie. Zanim przejdziemy do szczegółów, trzeba podkreślić kilka zasadniczych różnic pomiędzy podejściem polskim i amerykańskim.
Mieszczańskie tradycje
.Kultura anglosaska, tak jak i kultury wielu innych zachodnich krajów, to kultura o korzeniach mieszczańskich, czyli handlowych, która dziś przybrała skrajną postać „korpo”. Podstawą działania są umowy, liczy się tylko to, co jest zapisane w kontrakcie (i najlepiej poparte siłą). W tamtej kulturze politycznej postawa „słowo się rzekło, kobyłka u płota” nie jest w cenie. Z tego powodu normalną sprawą jest korzystanie z pomocy adwokata i USA przodują pod względem liczby prawników na tysiąc mieszkańców.
Ponieważ liczy się umowa, wszystko inne – na czele z tak ważnymi w naszej kulturze imponderabiliami – ma niewielkie znaczenie. Prawienie uprzejmości jest normą. Winston Churchill notę z dnia 8 grudnia 1941 r. przekazaną japońskiemu chargé d’affaires w Londynie, w której rząd Wielkiej Brytanii wypowiadał wojnę Japonii, zakończył następująco: „I have the honour to be, with high consideration, Sir, Your obedient servant” („Załączając jednocześnie wyrazy mojego głębokiego szacunku, Szanowny Panie, pozostaję Pańskim posłusznym sługą”). Churchill wypowiada wojnę i jednocześnie mówi przywódcy wrogiego państwa, że jest jego „posłusznym sługą”! To, z polskiego punktu widzenia, „haniebne” zakończenie noty dyplomatycznej nie wywołało nad Tamizą żadnego poruszenia. Nikt nie rozdzierał szat, żaden minister nie podawał się w proteście do dymisji, więcej, król Jerzy VI, w którego imieniu Churchill występował, nie odwoływał go z urzędu. W owym czasie w świecie anglosaskim tego typu zwroty były stosowane w dyplomacji i nie miały żadnego znaczenia. W przeciwieństwie do Polski imponderabilia nie odgrywają tam absolutnie żadnej roli i być może w tym fakcie skryta jest tajemnica anglosaskich sukcesów odniesionych w trakcie ostatnich 250 lat.
W życiu zwykłego obywatela prawienie uprzejmości ma korzenie utylitarne, bo na każdym kroku powtarza się: „Always remember that the toes you step on today could be attached to the ass you have to kiss tomorrow” („Pamiętaj, że odciski – dosłownie: palce u stóp – na które dziś nadeptujesz, mogą być powiązane z tyłkiem, który jutro będziesz musiał pocałować”). Także z powodu niebywałej uprzejmości zwyczajną sprawą jest dokonywanie obietnic, o których wiadomo, że nie będą spełnione. Zjawisko to wynika z przekonania, że wypada być nadzwyczaj miłym dla drugiej strony i że tylko to, co jest zawarte w umowie, jest wiążące. Stąd brytyjski arystokrata, młodszy syn 7. Księcia Marlborough, przywódca wówczas największego imperium kolonialnego, pisał do cesarza japońskiego, którego imperium miał zamiar niebawem powalić na kolana, że jest jego „posłusznym sługą”. Podobnie traktował też Stalina, co nad Wisłą było i jest poczytywane za dowód służalczości wobec tego komunistycznego zbrodniarza.
Dziś politycy anglosascy już tak daleko nie idą w obsypywaniu komplementami drugiej strony, co nie znaczy, że unikają tego typu posunięć. Wręcz podręcznikowym przykładem użycia komplementów w celu pozyskania sobie przychylności było przemówienie wygłoszone przez prezydenta Trumpa na placu Krasińskich. Dzięki niemu były prezydent odniósł niebywały sukces nawet w oficjalnych kręgach. W Warszawie do końca liczono, że mimo wszystko uda się odmienić wynik wyborów z listopada 2020 r. i zwlekano z wysłaniem gratulacji zwycięskiemu Joe Bidenowi.
Zauroczenie to było o tyle osobliwe, że przecież Trump podawał w wątpliwość sens dalszego istnienia NATO. Stąd słynna wypowiedź prezydenta Emmanuela Macrona o mózgowej śmierci Sojuszu nie była pozbawiona podstaw. Co więcej, Trump nieustannie mówił o chęci zawarcia jakiegoś „grand bargain” („wielkiego układu”) z Putinem. Nic z tego nie wyszło i w przypadku Trumpa do końca nie było jasne, co mówił poważnie, a co nie, niemniej trudno było doszukać się jakichś realnych korzyści dla Polski płynących z jego zapowiedzi.
Jeśli chodzi o polityków, to każdy amerykański obywatel zdaje sobie sprawę z tego, że oni są jak sprzedawcy używanych samochodów – podkreślają zalety, a ukrywają wady. W Polsce oczywiście politycy też cieszą się niewielkim poważaniem, ale jakimś sposobem ta opinia nie przenosi się na obcych mężów stanu.
Społeczeństwa zachodnie od pokoleń działają w ramach kultury „korpo” i zachowania, które nad Wisłą są kojarzone z miejscem pracy, przeniknęły do świata polityki, a bywa, że i do życia prywatnego. Na przykład techniki motywacyjne są szeroko stosowane w sferze polityki, szczególnie polityki zagranicznej. Tak jak w biznesie, tak i w polityce, a szczególnie w stosunkach międzynarodowych, ponad wszystko liczy się wynik i ten wynik często się osiąga, nie przebierając w środkach. Sukces, a nie zgodność z zasadami etyki jest miernikiem sprawności politycznej.
W czerwcu 1940 r., gdy upadała Francja i sytuacja Wielkiej Brytanii była bardzo trudna, do Londynu przyleciał wódz naczelny i premier, gen. Władysław Sikorski. Odbył rozmowę z czekającym nań Churchillem i jak opisuje Władysław Pobóg-Malinowski, potwierdzono, że „sojusz polsko-brytyjski trwa; wśród mocnych uścisków dłoni, przy załzawionych po obu stronach oczach, poprzysięgnięto sobie uroczyście wytrwać w braterstwie broni »aż do ostatka, aż do zwycięstwa«”. Strona polska potraktowała te stwierdzenia jak podpisany własną krwią cyrograf, dla Brytyjczyków była to tylko „pep talk” („przemowa dopingująca”), o czym boleśnie przekonaliśmy się pięć lat później. Jak wspomina Stanisław Cat-Mackiewicz, tenże sam Churchill, zapytany przez sekretarza przed przemówieniem w parlamencie, czy nie jest zażenowany tym, że chwali współpracę z ZSRR mimo tego, iż jest zaciekłym antykomunistą, miał odpowiedzieć: „Bynajmniej. Mam przed oczami tylko jeden cel: zniszczenie Hitlera. Gdyby Hitler napadł na piekło, jeszcze bym znalazł, przemawiając w Izbie Gmin, wyrazy pełne sympatii dla diabłów”.
Kłamstwo w polityce
.W świecie anglosaskim politycy uciekają się do kłamstw tylko w ostateczności i udowodnienie komuś oczywistego stwierdzenia nieprawdy na ogół kończy się dla niego bardzo źle. Najdobitniej świadczy o tym przypadek Richarda Nixona. Prezydent Bill Clinton został oskarżony (impeached) z tego powodu, że skłamał w tak, zdawałoby się, błahej sprawie, jak pozamałżeński romans. Boris Johnson pożegnał się z Downing Street 10 po tym, gdy wykazano, że mówił nieprawdę na temat przyjęć, które zorganizował w swej siedzibie pomimo zakazów spowodowanych pandemią. Stąd też najczęściej mamy do czynienia z półprawdami.
Świat polityki cechuje bardzo wysoki stopień konkurencji. Najczęściej mamy też do czynienia z grą o sumie zero, czyli korzyść jednej strony jest równa stracie drugiej. Z tego powodu w światowej polityce oprócz kłamstw są stosowane wszystkie chwyty. Do zwycięstwa konieczna jest pełna informacja nie tylko dotycząca faktów, ale i tego, jak tę wiedzę najlepiej spożytkować. Błędna informacja albo złe metody działania prowadzą do porażek. Stąd pochlebstwa i komplementy, na które jesteśmy tak łasi, są powszechnie stosowane do zbicia drugiej strony z pantałyku. Jeśli obcy chwalą jakieś posunięcie, to na ogół znaczy, że popełniliśmy błąd i konkurent chce nas utwierdzić w przekonaniu, że nasza pomyłka nią nie jest, żebyśmy ją powtarzali i aby on w przyszłości nadal odnosił z tego powodu korzyści. W tradycji i kulturze Zachodu miłe słowa służą jeśli nie do wprowadzenia drugiej strony w błąd, to przynajmniej do „zmiękczenia” przeciwnika, żeby osłabić jego instynkt obronny. Właściwą reakcją na zasłyszane komplementy jest zwiększenie ostrożności, a nie popadanie w błogostan. Stąd w USA w powszechnym użyciu jest zdanie z Eneidy Wergiliusza: „Timeo Danaos et dona ferentes” („Boję się Danaów [Greków], nawet kiedy niosą dary”, najczęściej w zmienionej i dużo bardziej jednoznacznej formie: „beware of Greeks bearing gifts” – „strzeż się Greków niosących dary”).
Innym nieustannie powtarzanym zwrotem jest „there is no free lunch” („nic nie ma za darmo”, dosłownie: „nie ma darmowych obiadów”), które w szczególności odnosi się do świata polityki. Każda umowa musi przynosić korzyści obu stronom, natomiast nigdy nie może być tak, że coś otrzymuje się za darmo. Stąd na przykład fakt, że Polska została przyjęta do NATO, ma niewiele wspólnego z hasłem „za wolność naszą i waszą”, natomiast dużo więcej z wymianą handlową – wzrost bezpieczeństwa w zamian za transfer cząstki suwerenności. Perypetie związane z nowelizacją ustawy o IPN czy losy tak zwanej ustawy „Lex TVN” chyba dobitnie o tym świadczą.
Powtarzane na każdym kroku stwierdzenie „talk is cheap” („gadanie niewiele kosztuje”) ma całkowite potwierdzenie w amerykańskim życiu politycznym. W istocie rzeczy liczą się tylko czyny i podpisane umowy. Właśnie w takim kontekście należy oceniać przebieg szczytu w Wilnie, wizyty prezydenta Bidena w Kijowie i Warszawie i, szerzej, amerykańskie postępowanie w obliczu rosyjskiego najazdu na Ukrainę.
Interes narodowy ponad wszystko
.W 1848 r. dobitnie i zwięźle anglosaskie podejście do polityki określił lord Palmerston: „We have no eternal allies, and we have no perpetual enemies. Our interests are eternal and perpetual, and those interests it is our duty to follow” („Nie mamy wiecznych sprzymierzeńców i nie mamy stałych wrogów. Nasze interesy są wieczne i stałe i za tymi interesami mamy obowiązek podążać”). Pół wieku wcześniej podobny osąd wyraził prezydent USA George Washington w swoim „Pożegnalnym przesłaniu”. Napisał on, że w zakresie stosunków międzynarodowych należy unikać zarówno stałych antypatii, jak i gorliwego przywiązania do innych narodów, bo kraj przejawiający nieustanną nienawiść albo przywiązanie staje się do pewnego stopnia niewolnikiem tych uczuć, co może spowodować, że jego polityka nie będzie kierować się tym, co nakazują interes i obowiązki.
Na Zachodzie wszelkie polityczne „małżeństwa” są małżeństwami z rozsądku, a nie z miłości. Czy właśnie ta różnica w podejściu do stosunków międzynarodowych nie jest pomocna w wyjaśnieniu radykalnie odmiennych dróg rozwoju USA i Wielkiej Brytanii, a Polski od ostatniej ćwierci XVIII w.?
Interes narodowy – słowo „narodowy” odnosi się do państwa, a nie do grupy etnicznej – jest w USA rozumiany jako wszystko, co jest związane z żywotnymi interesami Stanów Zjednoczonych, takimi jak bezpieczeństwo narodowe, bezpieczeństwo publiczne, bezpieczeństwo gospodarcze państwa, bezpieczne i niezawodne działanie infrastruktury krytycznej i dostępność kluczowych surowców. Z kolei John Mearsheimer – wychodząc z założenia, że panuje niepewność co do przyszłych zamiarów innych krajów i występuje brak zwierzchniej, ogólnoświatowej władzy – definiuje to pojęcie w następujący sposób: „każde państwo stara się zapewnić sobie bezpieczeństwo poprzez maksymalizację własnej potęgi”. Na Zachodzie interes narodowy jest realizowany bez względu na to, która opcja polityczna jest u władzy. Lewica i prawica różnią się w sprawach wewnętrznych, ale w polityce zagranicznej panuje daleko idąca ciągłość.
Szczyt w Wilnie
.Kraje Europy Środkowo-Wschodniej oczekiwały, że szczyt w Wilnie przyniesie jednoznaczne postawienie sprawy uczestnictwa Ukrainy w NATO. Nic takiego nie nastąpiło i oczekiwania tego typu nie miały większych podstaw. Zasadzały się one na naszym zdaniem błędnej interpretacji różnych wypowiedzi prezydenta Bidena, szczególnie jego wystąpień w Kijowie i Warszawie w lutym 2023 roku. Były one także wynikiem równie bezzasadnej interpretacji tego, że podczas owej podróży amerykański przywódca ominął Berlin i Paryż, z którego to faktu wysnuto wniosek, że punkt ciężkości NATO przesunął się na Wschód.
Wizyty w Kijowie i Warszawie obfitowały w piękne zwroty, natomiast brakowało w nich tego, co jest naprawdę istotne, czyli konkretów. Nad Dnieprem prezydent Biden potwierdził „niezachwiane i niesłabnące oddanie sprawie ukraińskiej demokracji, suwerenności i nienaruszalności terytorialnej” i zakończył stwierdzeniem, że „będziemy z Ukrainą tak długo, jak to będzie konieczne”. Ten ostatni zwrot jest traktowany jako przyrzeczenie wsparcia – szczególnie jeśli jest mowa o nienaruszalności granic Ukrainy – aż do odzyskania ostatniej piędzi ziemi zagrabionej przez Rosję. Ale kluczem do zrozumienia tego oświadczenia jest analiza nie tylko tego, co Joe Biden powiedział i jak to powiedział, ale także tego, czego nie powiedział. A nie powiedział rzeczy najważniejszej, w jaki sposób USA będzie wspierać sprawę ukraińską. Nawet ogólnikowe stwierdzenie, że Stany Zjednoczone będą udzielać pomocy wojskowej, finansowej i politycznej tak długo, jak długo to będzie konieczne do zwycięstwa, byłoby dużym krokiem naprzód, ale przemówienie ograniczyło się tylko do ogólników.
Więcej światła na tę sprawę rzucił wywiad udzielony przez Joe Bidena sieci telewizyjnej ABC zaraz po jego powrocie do Waszyngtonu. Na pytanie znanego dziennikarza Dawida Muira, czy prezydent Zełenski potrzebuje myśliwców F-16, amerykański przywódca odparł: „Nie, on teraz nie potrzebuje F-16”. W dalszej części wywiadu dziennikarz pyta, czy to oznacza „nigdy”, i tu prezydent, świadom pierwszorzędnej zasady obowiązującej w polityce – „nigdy nie mów »nigdy«” – odparł, że niczego nie może przekreślić, ale „na chwilę obecną wyklucza” przesłanie samolotów do Ukrainy.
Sformułowanie „tak długo, jak to będzie konieczne” nabiera bardziej konkretnych kształtów w kontekście dostawy czołgów Abrams. W styczniu Waszyngton obwieścił, że zaopatrzy Kijów w 31 takich maszyn. Pierwotny czas ich dostawy określono na półtora roku, a ostatnio podano, że będzie to jesień 2023 roku. Co więcej, najprawdopodobniej czołgi te nie będą posiadać najbardziej zaawansowanej elektroniki, żeby Rosjanie nie byli w stanie poznać najnowszych amerykańskich rozwiązań technicznych na wypadek dostania się maszyn w ich ręce. Niemniej nawet ten bliższy termin w żadnym wypadku nie oznacza pośpiechu. Dostawa Abramsów będzie mieć miejsce po podobno kluczowej dla losów wojny ukraińskiej obecnej kontrofensywie.
Pominięcie Berlina i Paryża zrodziło przekonanie, że punkt ciężkości NATO przesuwa się na Wschód. Autor tego tekstu byłby nadzwyczaj szczęśliwy, gdyby wydarzenia tak się potoczyły, ale dokładnie dwie dekady temu taką hipotezę przedstawił Donald Rumsfeld, ówczesny minister obrony USA. Wiele z tego nie wynikło. W trakcie następnych lat Berlin i Paryż nadal były w centrum uwagi Waszyngtonu w zakresie spraw europejskich oraz ogólnoświatowych. To samo zjawisko miało miejsce i w Wilnie. USA i Niemcy stworzyły wspólny front, w ramach którego zdecydowanie odrzucono ideę wytyczenia Ukrainie drogi do uczestnictwa w NATO. Swą pełną zniecierpliwienia wypowiedzią o „absurdalności” tego podejścia prezydent Zełenski nie zjednał sobie przyjaciół na Zachodzie. Nasze wysiłki przełamania amerykańsko-niemieckiego weta z góry były skazane na niepowodzenie i tylko niepotrzebnie wydaliśmy swój ograniczony „kapitał polityczny” na przegraną sprawę.
Joe Biden w Warszawie potwierdził przywiązanie USA do 5 artykułu traktatu o NATO, ale ten fakt nie wniósł niczego nowego. To stanowisko jest oczywiste z dwu powodów. Po pierwsze, amerykańska kultura polityczna zasadza się na idei poszanowania umów i Joe Biden już jako kandydat na prezydenta obwieszczał poszanowanie amerykańskich zobowiązań. Cała jego polityka zagraniczna jest oparta na haśle „America is back”, co oznacza powrót do polityki sprzed prezydentury Donalda Trumpa, który postrzegał NATO jako ciężar dla USA. Po drugie, i to jest jeszcze bardziej istotne, Stany Zjednoczone toczą nową zimną wojnę, tym razem z Chinami, i tak jak w przypadku pierwszej, do zwycięstwa jest im potrzebna szeroka koalicja. Kto wszedłby w bliską współpracę z państwem, które nie dotrzymuje zawartych umów? Zatem dopóki USA walczą o przywództwo w świecie, jest nie do pomyślenia niewypełnienie przez nie zobowiązań wynikających z traktatu o NATO. Gdyby było inaczej, to ani Szwecja, ani Finlandia nie odważyłyby się wsadzać Putinowi palca w oko, przystając do Sojuszu.
Zatem rodzi się pytanie, w jakim celu prezydent Biden przybył do Kijowa i Warszawy. Wątpliwości co do tego rozwiało jego przemówienie wygłoszone w Warszawie. Prezydent wszedł na podium żwawym krokiem w takt skocznej muzyki – scenka żywcem wyjęta z amerykańskiej kampanii wyborczej. Bo za Atlantykiem już ruszyła kampania wyborcza i pod adresem Joe Bidena są kierowane pytania, czy ktoś liczący 80 lat jest właściwym kandydatem. Przez wielu, także w Partii Demokratycznej, jest on postrzegany jako zmęczony życiem starszy pan. Wizyta w Kijowie i Warszawie służyła temu, żeby przełamać ten mało atrakcyjny wizerunek i stworzyć zupełnie odmienny – obraz pełnego energii prezydenta czasu wojny.
Gdy Joe Biden spotykał się z Wołodymyrem Zełenskim, to w całej Ukrainie wyły syreny alarmowe. Amerykańska publiczność dostrzegła przywódcę swego kraju, któremu nie są straszne bomby i kule. Nieco później okazało się, że podróż do Kijowa była uzgodniona z Kremlem, więc Joe Bidenowi wielkie niebezpieczeństwo nie groziło, ale pierwsze wrażenie było piorunujące. Ten wizerunek został podbudowany entuzjastycznym przyjęciem w Warszawie, gdzie doszło także do spotkania z przywódcami innych „państw frontowych”. W tym kontekście wizyta w Berlinie czy Paryżu była wykluczona, bo rozmyłaby wrażenie, jakie ekipa Joe Bidena pragnęła stworzyć. Dzięki tej podróży jest mało prawdopodobne, żeby w łonie Partii Demokratycznej pojawił się jakiś poważny kontrkandydat, i Joe Bidena najprawdopodobniej ominą trudy kampanii w ramach prawyborów. Tymczasem nad Wisłą to wszystko zrozumiano w ramach rodzimej tradycji i kultury. Gesty i uprzejmości potraktowano z największą powagą, podczas gdy należało zwrócić całą uwagę na działania i sprawy, które nie zostały poruszone przez amerykańskiego przywódcę.
Amerykańsko-rosyjski „kontredans”
.W tej chwili mamy do czynienia ze swoistym „tańcem” amerykańsko-rosyjskim. Obie strony bardzo dużo „zainwestowały” w wojnę i doskonale zdają sobie sprawę, że druga oczekuje jakiegoś zysku z poniesionych nakładów. Stąd też przebieg zmagań, który jest trudny do zrozumienia w kategoriach innych niż właśnie zachodnich, merkantylnych.
Nie jest wielką tajemnicą, że Rosja w każdej chwili może dokonać ponownej mobilizacji i rzucić do walki kolejne kilkaset tysięcy żołnierzy i że Ukraina nie byłaby w stanie sprostać tej nawale. Moskwa tego nie czyni, bo rosyjska państwowość zachowała ciągłość (nawet pod płaszczykiem ZSRR) i na Kremlu doskonale pamiętają nie tylko koszty związane z rozbiorami Rzeczypospolitej Obojga Narodów i późniejszymi próbami ujarzmienia naszego narodu, ale i powojenną partyzantką na Litwie i właśnie Ukrainie. Tak jak Afganistan udało się szybko pokonać, ale nie opanować, tak samo przedstawia się sprawa Ukrainy. Z tego powodu Rosja nie mobilizuje dalszych tysięcy, bo Putin zdaje sobie sprawę z tego, że na dłuższą metę okupacja całej Ukrainy nie zakończy się zwycięstwem. Celem Kremla jest „złamanie kręgosłupa” Ukrainie, ogromne zniszczenie kraju, tak żeby odbudowa zabrała długie lata. Drugim, a może nawet pierwszoplanowym jego celem jest niedopuszczenie do wejścia Ukrainy do NATO.
Anglosasi, najpierw Wielka Brytania, a potem USA, osiągnęli status supermocarstwa, unikając gry va banque. Ułańskie szarże nie są tam w cenie i z tego powodu mało jest chętnych do testowania, czy Putin i Miedwiediew blefują, czy mówią prawdę, że jeśli zostaną przyparci do muru, to użyją broni atomowej. Dlatego nie spieszą się z dostawami Abramsów i F-16. Niemniej na wszelki wypadek już szkolą ukraińskich pilotów. Stąd Putin jest zapewne świadom tego, że jeśli zacznie odnosić zdecydowane sukcesy na polu walki, to sytuacja w zakresie nowoczesnych systemów wojskowych może się zmienić z dnia na dzień. Kreml i Biały Dom zdają sobie sprawę z tego, że w tej chwili całkowite zwycięstwo jest nieosiągalne, bo druga strona nie może pozwolić sobie na całkowitą utratę „zainwestowanego” wysiłku. Stąd mamy do czynienia z sytuacją patową i klucz do rozwiązania tego węzła gordyjskiego leży w Kijowie. Dopóki Ukraina będzie obstawać przy swojej wizji końca wojny przedstawionej przez Wołodymyra Zełenskiego w listopadzie zeszłego roku, dopóty przypuszczalnie będą trwać działania wojenne.
Tu koniecznie trzeba wrócić do wizyty prezydenta Bidena w Warszawie. Bo oprócz przygotowania kampanii wyborczej jego przylot miał drugi, trudny do dostrzeżenia cel. Jak powtarzamy do znudzenia, w przemówieniach zachodnich polityków najważniejsze jest to, co oni pomijają. Podczas poprzedniej wizyty nad Wisłą Joe Biden zakończył swoje przemówienie uwagą, która nie była zawarta w oficjalnym tekście: „Na miłość boską, ten człowiek [Putin – przyp. K.D.] nie może pozostać przy władzy”. To sformułowanie, mimo późniejszych sprostowań Białego Domu, zostało przyjęte jako wezwanie do zmiany władzy (regime change). Również podczas poprzedniej wizyty Joe Biden odwiedził obóz dla uchodźców i pod adresem głównego lokatora Kremla użył słowa „butcher” (dosłownie: „rzeźnik”). Tym razem tego typu sformułowania nie padły, czyli w pewnym sensie amerykański przywódca odwołał swe wcześniejsze wypowiedzi. W ten sposób Amerykanie uchylili sobie furtkę do rozpoczęcia negocjacji z Rosją.
Istotą polityki uprawianej na Zachodzie jest osiąganie celów możliwych do osiągnięcia. W marcu zeszłego roku można było mieć nadzieję, że sankcje i niepowodzenia w działaniach zbrojnych spowodują rewoltę na Kremlu, ale w tej chwili tego typu perspektywy są raczej nikłe. Stąd zmiana retoryki. Dla „purystów” politycznych tego typu ewolucja nastawienia pachnie zdradą, kolejną „Jałtą”, ale w anglosaskim świecie polityka to nie jest system zero-jedynkowy, wszystko albo nic. Prezydent Zełenski w praktyce mówi: „Nas interesuje tylko pełna pula”. Gdyby Ukraińcy byli w stanie to osiągnąć własnymi siłami, to nie byłoby żadnego kłopotu – oni podejmują ryzyko i im przypadają wszelkie korzyści – ale z takim stanem rzeczy nie mamy do czynienia. Naszym skromnym zdaniem, im prędzej Kijów zda sobie z tego sprawę, tym lepiej dla Ukrainy.
Podsumowanie
.Na postępowanie Waszyngtonu trzeba koniecznie patrzyć z amerykańskiej perspektywy. Ocenianie na podstawie rodzimej tradycji i kultury może doprowadzić do takich samych wniosków, do jakich prowadzi analiza noty dyplomatycznej, w której Wielka Brytania wypowiadała wojnę Japonii – Churchill płaszczył się przed wrogiem.
Naszym skromnym zdaniem wizyta Joe Bidena w Polsce i Ukrainie widziana zgodnie z amerykańskim rozumieniem polityki wygląda zupełnie inaczej niż postrzegana z polskiej perspektywy. Polska nie jawi się jako nowy zwornik NATO, bo na to po prostu nas nie stać. Historia USA, Wielkiej Brytanii i innych państw, które odnosiły sukcesy na arenie międzynarodowej, jasno pokazuje, że uczucia nie odgrywają tam żadnej roli i – czy nam się to podoba, czy nie – takie postawienie sprawy przynosi korzyści. Dla ludzi nawykłych do uprawiania polityki międzynarodowej według podziału na „przyjaciół” i „wrogów” jest to bariera nie do pokonania.
.Amerykanie, Niemcy i inni poważni gracze prowadzą politykę rozumianą jako dbałość o interes narodowy. Dobitnie widać to na przykładzie ich stosunku do wojny rosyjsko-ukraińskiej. Tymczasem Warszawa wykazuje dokładnie przeciwne nastawienie. Waszyngton i Berlin zostawiają sobie uchylone drzwi do rozmów z Kremlem, podczas gdy w Warszawie sprawy są postrzegane w barwach czarno-białych. Stąd zawód w Wilnie. Można mieć obawy, że nie będzie on ostatni, bo nasze oczekiwania zamiast być osadzone w analizie tego, co w ramach swej kultury i tradycji Amerykanie mówią o swoich celach i zamiarach, polegają na prostej ekstrapolacji naszego rozumienia świata na wypowiedzi amerykańskich polityków.