Prof. Leszek PACHOLSKI: Jeśli już trzeba Ministerstwo Nauki łączyć, to optymalnym będzie połączenie z Ministerstwem Rozwoju

Jeśli już trzeba Ministerstwo Nauki łączyć, to optymalnym będzie połączenie z Ministerstwem Rozwoju

Photo of Prof. Leszek PACHOLSKI

Prof. Leszek PACHOLSKI

Profesor zwyczajny nauk matematycznych, logik, informatyk. W latach 2005–2008 rektor Uniwersytetu Wrocławskiego.

Ryc.Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autora

Mariaż Ministerstwa Nauki z Ministerstwem Rozwoju mógłby pomóc w zmianie sposobu myślenia o finansowaniu nauki. Rozwój jest bowiem konsekwencją przemyślanych inwestycji, nie dotacji, jak w przypadku zarządzania kulturą – pisze Prof. Leszek PACHOLSKI

Przy okazji niemal każdej dyskusji na temat kondycji nauki i szkolnictwa wyższego w Polsce pojawia się motyw ich drastycznego niedofinansowania. Rzadko natomiast dyskutuje się na temat modelu oraz zasad funkcjonowania uczelni i instytutów badawczych. Być może toczące się w gabinetach polityków poufne rozmowy na temat liczby ministerstw i struktury rządu powinny być dobrą okazją do podjęcia tego tematu.

Przenieśmy się na chwilę do Ameryki. Herbert Hoover był jednym z pierwszych absolwentów Uniwersytetu Stanforda – rozpoczął studia w roku powstania uczelni. Po kilkunastu latach został jej najbogatszym absolwentem. Ogromnego majątku dorobił się, kupując, budując i unowocześniając kopalnie na całym świecie – między innymi w Australii i w azjatyckiej części Rosji. Jego przedsiębiorstwom byli potrzebni dobrze wykształceni inżynierowie, zdolni do kierowania efektywnym wydobyciem i przeróbką bogactw naturalnych. Uważał, że uczelnie takich ekspertów nie kształcą.

W 1912 roku został członkiem rady powierniczej Uniwersytetu Stanforda, którą zdominował i wykorzystywał do narzucania uczelni kierunków badań o dużym znaczeniu dla gospodarki. W 1913 roku doprowadził do ustąpienia pierwszego, zachowawczego prezydenta uczelni oraz zastąpienia go przez swego mentora, geologa Johna Brannera. Branner nie przetrwał długo na tym stanowisku. Stracił je, gdy okazało się, że chce wzmacniać klasyczny wydział sztuk wyzwolonych kosztem medycyny. W 1916 roku jego następcą został dziekan wydziału medycznego Rey Wilbur.

Niemal cała historia Uniwersytetu Stanforda przebiega w podobny sposób: wpływowe osoby ingerowały w strategiczne decyzje, powierzając ważne funkcje w administracji uczelni uczonym rozumiejącym potrzeby gospodarki, a w czasie wojny i latach powojennych także potrzeby armii. Mimo często zdecydowanego sprzeciwu środowiska zatrudniane są na stanowiskach profesorskich także osoby bez doświadczenia akademickiego.

Sto lat po wejściu Hoovera do rady powierniczej Chuck Eesley, profesor na Wydziale Zarządzania Uniwersytetu Stanforda, wraz ze swoim zespołem zbadał losy 140 tysięcy absolwentów swojej uczelni z lat 1930–2010. Okazało się, że założyli oni prawie 40 tysięcy firm zatrudniających prawie pięć i pół miliona pracowników. Roczne przychody tych firm w 2011 roku wyniosły ponad 2700 miliardów dolarów. Dla porównania jeszcze przed wybuchem pandemii GUS oceniał, że PKB Polski w 2020 roku wyniesie 607 miliardów dolarów, czyli zaledwie 22,5 proc. „produktu brutto” Stanfordu.

Nie tylko troska o rozwój gospodarczy Kalifornii miała wpływ na decyzje osób kierujących Uniwersytetem Stanforda. Chodziło także o to, by zwiększyć dochody uczelni. Jedną z pierwszych decyzji wymuszonych przez Hoovera było zróżnicowanie wynagrodzeń, podniesienie niektórym profesorom pensji do wysokości konkurencyjnej z pensjami osób o podobnych kompetencjach, pracujących w gospodarce. Świeżo zatrudniani młodzi profesorowie często zarabiali kilkakrotnie więcej od starszych profesorów z dużym dorobkiem. Po latach okazało się, że ta strategia się opłaca. Roczny budżet Stanfordu przekracza obecnie 6,8 miliarda dolarów, z czego ponad 1,3 miliarda przynoszą kliniki, które Branner chciał zlikwidować. Oczywiście, ponieważ jest to uczelnia prywatna, nie otrzymuje subwencji ani z budżetu federalnego, ani z budżetu Kalifornii.

Podobnie jest w innych miejscach. W lipcu startupy w metropolitalnym Bostonie, siedzibie MIT, zdobyły inwestycje w wysokości 6,9 miliarda dolarów (25,7 mld zł). Dla porównania budżet Narodowego Centrum Badań i Rozwoju na wsparcie innowacyjności w bieżącym roku wynosi 3,1 miliarda złotych. Lista Hall of Fame Wydziału Informatyki Uniwersytetu w Cambridge zawiera nazwy 278 firm założonych przez pracowników i absolwentów tego wydziału. Corocznie do tej listy w drodze konkursu dodaje się kilka nowych firm – tych, które odniosły zdecydowany sukces i są trwałe. Gdy w czerwcu 2016 roku spotkałem dziekana tego wydziału, był dumny, że udało się sprzedać już 7 milionów egzemplarzy Raspberry Pi, doskonałego komputera edukacyjnego dla młodych fanów informatyki. Ten sukces był możliwy, ponieważ dziekan zapewnił kilku profesorów, że zaniedbanie badań teoretycznych wynikające z ich zaangażowania w projekt nie wpłynie negatywnie na ich awans.

W wielu doskonałych uczelniach władze rozumieją, że myślenie o gospodarce daje efekty. Absolwenci odnoszą sukcesy, a podatnik wierzy, że pieniądze wydawane na badania nie są marnowane.

Nikogo nie dziwiło, że fundacja Gatesa przeznaczyła 10 milionów funtów na zbudowanie nowej siedziby Wydziału Informatyki w Cambridge. Gdy John Hennessy, były prezydent Stanfordu, założył fundację wspierającą biednych doktorantów, Philip Knight, jeden z założycieli Nike, wsparł go okrągłą kwotą 400 milionów dolarów. Wierzył, że warto. A kilka dni temu, 8 września 2020 r., Fundacja Welcha przeznaczyła 100 milionów dolarów na zbudowanie na Uniwersytecie Rice’a w Teksasie Instytutu Zaawansowanych Materiałów.

Dlaczego o tym piszę? Od pewnego czasu media podają informacje o planach zmniejszenia liczby ministerstw w polskim rządzie i o pomysłach likwidacji Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Docierają też informacje o planach włączenia tego ministerstwa oraz ministerstw Sportu i Edukacji Narodowej do Ministerstwa Kultury.

Boję się, że włączenie Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego wraz z Ministerstwami Sportu i Edukacji Narodowej do Ministerstwa Kultury dramatycznie zmniejszy szansę na wyjście polskiej gospodarki z pułapki średniego wzrostu.

Taka zmiana nie doprowadzi do zwiększenia finansowania badań ani do zmiany sposobu myślenia o nauce. Dalej będzie się wierzyć, że uczelnie mogą być izolowane od potrzeb społeczeństwa, a uczeni realizują swoje pasje, zajmując się rozwiązywaniem nikomu niepotrzebnych zagadek. Uważam, że jeśli już trzeba Ministerstwo Nauki łączyć, to optymalnym partnerem byłoby Ministerstwo Rozwoju.

Mogą pojawić się obawy, że pójście drogą Stanfordu pod rządami Ministerstwa Rozwoju obniży poziom badań, że naukowcy skoncentrują się na doraźnych problemach przemysłu i będą zarabiali na chałturach. Tak wcale być nie musi. Stanford jest na drugim miejscu w rankingu szanghajskim i na ósmym, jeśli chodzi o liczbę laureatów Nagrody Nobla. Wśród noblistów jest zresztą Felix Bloch, jeden ze zwolenników reform uczelni. Wbrew profesorom z Wydziału Fizyki doprowadził do zatrudnienia na stanowisku profesora zwyczajnego tego wydziału Williama Hansena, elektronika bez doświadczenia akademickiego, który całą wojnę przepracował w przemyśle zbrojeniowym. Chałtur też w Stanford nie ma. Tak jak na innych podobnych uczelniach działa tam komisja oceniająca zlecenia z przemysłu pod względem jakości i nie wydaje na nie zgody, gdy kontrahent poszukuje taniej siły roboczej do rozwiązywania rutynowych problemów.

Obawy przed takim umiejscowieniem nauki mogliby też mieć przedstawiciele nauk społecznych i humanistycznych. I znów – w rankingu szanghajskim pozycja Stanfordu w naukach społecznych waha się pomiędzy trzecim a szóstym miejscem. Trzecie miejsce w psychologii i takież w socjologii, a szóste w pedagogice. Historii w rankingu szanghajskim nie ma, ale jest w rankingu QS. Stanford plasuje się na przyzwoitym, siódmym miejscu. Na nieco lepszym, piątym, jest w filologii angielskiej.

Konieczna jest zmiana wizerunku nauki i szkolnictwa wyższego, a to może się stać tylko w wyniku zmiany sposobu funkcjonowania uczelni.

Kierujący resortem nauki musi pamiętać, że koszty wartościowych badań są wysokie, że jest rynek pracy uczonych, a w przypadku najlepszych ekspertów w ważnych dziedzinach jest to rynek globalny. Jednak w rozmowach o budżecie minister musi móc pokazać efekty, a przynajmniej wiarygodne plany ich uzyskania.

.Większość polskich polityków, podobnie jak większość społeczeństwa, nie widzi wielkiego sensu wspierania nauki, przynajmniej takiej, jaką mamy w Polsce. Mało kogo przekona bowiem plan zwiększenia liczby zdobytych punktów i opublikowanych artykułów, nawet w prestiżowych wydawnictwach. Uniwersytet Stanforda, podobnie jak kilka innych, umiał przekonać sponsorów, część społeczeństwa i część polityków. Mariaż Ministerstwa Nauki z Ministerstwem Rozwoju mógłby pomóc w zmianie sposobu myślenia o finansowaniu nauki. Rozwój jest bowiem konsekwencją przemyślanych inwestycji, a finansowanie kultury opiera się przede wszystkim na dotacjach.

Leszek Pacholski

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 10 września 2020