
Korupcja w przedwojennym futbolu
Przedwojenny futbol nie był wolny od korupcji. O aferach korupcyjnych nie słyszało się w tamtym czasach tak często jak dzisiaj, bo i skala procederu była niepomiernie mniejsza, co nie znaczy, że i na tym niesławnym polu nasi przodkowie nie pozostawili po sobie śladu – pisze Remigiusz PIOTROWSKI
Za dziesięć złotych
.Popularność zapewniła futbolowi dopływ gotówki, a choć obiektywnie rzecz biorąc, nie były to sumy zawrotne, skażonego mamoną, a przecież bardzo już licznego towarzystwa piłkarskiego uczepiły się jak rzep psiego ogona różnej maści podejrzane indywidua. Tacy wszędzie zwęszą zysk, tacy tylko patrzą, jakby tu sobie dorobić na boku lub zwiększyć wpływy swego klubu, a że przy tym wypaczy taki sportową rywalizację, zakpi z widza i złamie prawo – to dla niego błahostka.
O aferach korupcyjnych nie słyszało się w tamtym czasach tak często jak dzisiaj, bo i skala procederu była niepomiernie mniejsza, co nie znaczy, że i na tym niesławnym polu nasi przodkowie nie pozostawili po sobie śladu kładącego się cieniem na przedwojennym futbolu.
Już pod koniec lat dwudziestych krążyły legendy o tajemniczej płycie gramofonowej, nagranej rzekomo z ukrycia w jednym z katowickich hoteli. Rzecz niemałą wywołała sensację, według bowiem stugębnej plotki podczas tej podsłuchanej rozmowy pewien działacz piłkarski jednego z klubów nakłaniał arbitra do ustawienia meczu. Nie wiadomo, czy w tej legendzie było choć ziarno prawdy i czy do podobnej rozmowy w ogóle doszło. W każdym razie sztukę ustawiania meczów znano w Polsce już w latach dwudziestych, chociaż początkowo nie o pieniądze tu chodziło, bo mecze odpuszczano niejako na złość innym, przede wszystkim po to, aby wpędzić w kłopoty konkurencyjną drużynę. I to jednak tylko do czasu.
„Mistrzostwo, które miało być sprawdzianem umiejętności poszczególnych drużyn, przyjmowało niekiedy charakter wyreżyserowanego widowiska; silniejsi oddawali dobrowolnie punkty zagrożonym klubom, cieszącym się ich sympatią, mówiło się głośno o wyniku meczu jako o fakcie dokonanym już wtedy, gdy drużyny dopiero wkraczały na boisko” – donosiło czasopismo „Raz, Dwa, Trzy” na początku lat trzydziestych o kulisach finiszu mistrzostw łódzkiej klasy A. Przy okazji nagłośnienia tego skandalu światło dzienne ujrzała próba przekupstwa bramkarza ŁTS-G Alfreda Lassa, podjęta między innymi przez prezesa konkurencyjnego Hakoahu, który golkiperowi, swoją drogą pierwszemu w historii ligi obrońcy rzutu karnego, zamierzał wręczyć 10 złotych w zamian za porażkę łódzkiego klubu w jednym z meczów.
Coś było nie tak z tymi łódzkimi mistrzostwami w 1931 roku, ledwie bowiem ucichła sprawa Lassa, a już kilka miesięcy później wyszła na jaw kolejna afera. Tym razem karty rozdawał niepogodzony ze spadkiem do klasy B Kaliski Klub Sportowy. Outsider grał w końcówce sezonu o przysłowiową pietruszkę, więc jego działacze krytyczną sytuację swojego zespołu postanowili wykorzystać do niecnych celów, oczywiście nieźle się przy okazji obławiając. KKS sprzedawał punkty i tym z dołu, i tym z góry tabeli, zawiązał nawet coś na kształt „spółdzielni”, do której oprócz Kaliskiego Klubu Sportowego przystąpiły trzy inne kluby, a ofiarą ich spisku miała paść pabianicka Burza. Działacze kiepsko jednak zatarli ślady swego przestępstwa. Kompromitujące dowody na tę trefną działalność znaleziono przecież w… księgach rachunkowych kaliskiego klubu. Łódzki OZPN uderzył ręką w stół, dwóch dżentelmenów zapłaciło za ustawianie meczów dożywotnią dyskwalifikacją, innym wlepiono dwuletni zakaz pracy w polskim futbolu, poza tym kaliski klub ukarano karą w wysokości 300 złotych, trzy zaś pozostałe kluby o 100 złotych mniejszą.
Czy to odstraszyło innych? Bynajmniej. W 1932 roku prasa zauważyła, że „mecze zagrożonych degradacją do klasy A drużyn ligowych odbywają się obecnie stale w atmosferze bardzo niesportowej, zarówno na boisku, jak i na trybunach”, a te trybuny „reagują na takie «wyczyny» głośnym omawianiem drastycznych okoliczności, w jakich nastąpiło jakoby porozumienie stron zainteresowanych co do rezultatu zawodów”.
Przedwojenny futbol i bujda mecze
.Publiczność traciła zaufanie do swych ulubieńców, z podejrzliwością łypali okiem na postawę piłkarzy panowie ze związków, a przy okazji, jak to zwykle bywa w życiu, rykoszetem dostało się nieraz i Bogu ducha winnym.
Trzynastego listopada 1932 roku przed meczem Polonii z Legią prasa opublikowała treść sensacyjnego memoriału adresowanego do Wydziału Gier i Dyscypliny. Anonimowy autor oskarżał w nim o sprzedanie ligowego meczu dwóch słynnych piłkarzy Legii i reprezentacji Polski – Henryka Martynę i Józefa Nawrota. Brukowce sprawę oczywiście odpowiednio nagłośniły, a podczas wspomnianych derbów stolicy obaj zawodnicy wysłuchali wielu cierpkich słów, choć hipotezę o ich rzekomym udziale w procederze wyssano z palca.
Z podobnym zarzutem zmierzyli się w tym czasie zawodnicy Ruchu, ba, przed spotkaniem we Lwowie z Pogonią najlepiej poinformowani zapewniali, że gospodarze wygrają 12:1, bo na taki wynik miały się umówić drużyny. Skończyło się na… skromnym 2:1, bo lwowianie, jak tłumaczyli wszechwiedzący, z oferty ostatecznie nie skorzystali. A jak było naprawdę? W tym wypadku czysto. Znacznie więcej kontrowersji wzbudziła wysoka porażka Ruchu z Czarnymi we Lwowie (aż 6:1!), tym bardziej że w trakcie meczu murowany faworyt nie wykorzystał kilku rzutów karnych („Badura strzela precyzyjnie trzykrotnie o… cztery metry w bok”), jego świetni napastnicy „nie trafiali do celu z kilku kroków”, a działacze Ruchu, o czym przekonywała prasa, mieli poinformować przebywającego akurat w Warszawie Teodora Peterka, czyli jednego ze swych asów, że mecz został przełożony, gdy tymczasem odbył się w zaplanowanym terminie.
Nie od rzeczy będzie wspomnieć, że była to przedostatnia kolejka, a Czarni rzutem na taśmę utrzymali się wtedy w lidze kosztem warszawskiej Polonii. Ale i ona znalazła się wówczas w kręgu podejrzeń, co wywołało wściekłość jej legendarnego kapitana, też zresztą reprezentanta Polski. Ostatecznie „Czarne Koszule” spadły z ligi, a Jerzy Bułanow, bo o nim mowa, na łamach prasy wytoczył wojnę wszystkim szkalującym dobre imię klubu. „Radość z nikłego i ciężko wypracowanego zwycięstwa z Ruchem, dająca nam słabą iskierkę nadziei, została złamana podejrzeniem o przekupstwo; jeszcze większy wysiłek drużyny – pokonanie Legii, zbrukano brudami o przekupienie dwóch asów reprezentacyjnych, wtedy, gdy braku jednego z nich na następnym decydującym o mistrzostwie meczu z Cracovią nie raczono w ogóle zauważyć” – skarżył się znany obrońca rosyjskiego pochodzenia. Atmosfera psychozy poczęła udzielać się wszystkim, od kibiców po dziennikarzy. Znamion korupcyjnego występku dopatrywano się w każdym niemal meczu. O przyjęcie łapówki oskarżono jednego z piłkarzy ŁKS-u tylko dlatego, że w trakcie spotkania z Cracovią w ferworze walki zawodnik dotknął przypadkiem piłki ręką we własnym polu karnym, choć sam nawet sędzia nie dopatrzył się przekroczenia przepisów i karnego ostatecznie nie podyktował. Wielu jednak pomimo tego zdążyło wydać swój wyrok: dotknął futbolówki ręką, bo chciał sprokurować jedenastkę dla rywala! – przekonywano.
Wszystko to oczywiście plotki, a chociaż nikt nikogo nie złapał za rękę, prasa rozsiewała ziarno wątpliwości z uporem godnym lepszej sprawy: „Kto wie jednak czy w tych aferach nie tkwi pewne ziarno prawdy, czego dowodzą ostatnie wyniki meczów, nieodpowiadające istotnemu stosunkowi sił między grającymi drużynami, jako też i przebieg zawodów” – podkręcało atmosferę podejrzliwości piórem swego dziennikarza „Raz, Dwa, Trzy”. Ulica też wiedziała swoje, a synonimem ustawionego meczu stało się słowo „bujda”, nim bowiem publiczność nazywała każdą podejrzaną o „ustawkę” konfrontację. Dodawano przy tym z przekąsem, że kiedy za granicą płaci się zawodowcom za grę w piłkę, w Polsce płaci się amatorom, żeby nie grali. To „nie granie” oznaczało w ówczesnym żargonie handel punktami.
Nietrudno się dziwić tej paranoicznej atmosferze, pełnej pochopnie rzucanych oskarżeń, skoro korupcyjna fala w Polsce faktycznie w tym czasie wezbrała. W listopadzie 1932 roku za machlojki zdyskwalifikowano dożywotnio sierżanta Żyjewskiego, członka Polonii Przemyśl. Łebski podoficer usiłował przekupić Podgórze, licząc na to, że w zamian za podsuniętą kopertę działacze krakowskiego klubu zrezygnują z udziału w grach o wejście do ligi, tym samym zwalniając miejsce jego drużynie.
Rok później głośno zrobiło się o aferze związanej z meczem tegoż Podgórza z Wisłą. Działacze Garbarni, żywo zainteresowani wynikiem wspomnianego spotkania, oskarżyli wiślaków o… spicie bramkarza rywali, a że i kilku innych zawodników tego zespołu zabrakło tego dnia na boisku, prasa w lot podchwyciła temat, doszukując się kolejnej sensacji na tle korupcyjnym. Wisła (wygrała tamten mecz aż 10:1) insynuacje nazwała oszczerstwami, zapewniając przy okazji, że w sprawie ma czyste ręce. Władze piłkarskie rzecz zbadały, lecz w końcu przyznały rację wiślakom, Garbarnię natomiast ukarano grzywną w wysokości 200 złotych za podawanie do wiadomości publicznej niesprawdzonych wiadomości, co więcej, klub został zobligowany do opublikowania na swój koszt sprostowania w prasie.
„Pracę w klubach uważamy za źródło stanu, który w chwili obecnej trapi niewątpliwie nasze piłkarstwo. Tu bowiem, a nie gdzieindziej rozpoczęła się korupcja wśród graczy, tutaj wprowadzono system rozgrywania zawodów poza boiskiem, tutaj zrobiono wszystko, aby zamknąć młodzieży szkolnej dostęp do boisk piłkarskich i zdepopularyzować częściowo ten sport w społeczeństwie. Chorobliwa walka o punkty, niezdrowa ambicja działaczy i kibiców klubowych sprawiły, że ogólnym hasłem w naszym futbolu stało się «cel uświęca środki». […] Cele owych «działaczy» kończyły się już najdalej na zdobyciu mistrzostwa Polski, a zaczynały się od ściągnięcia do siebie tego czy innego gracza, od podstawienia nogi lokalnemu konkurentowi, czy wynalezienia naiwnego «mecenasa», który by pokrywał niedobory kasowe, oraz fundował kolacje oraz bankiety” – pisał bez ogródek o przyczynach gangreny „Przegląd Sportowy”.
W 1937 roku afery na tle korupcyjnym doczekała się i Częstochowa. Jak do tego doszło? Otóż Unia Lublin przegrała z walczącym o wejście do ligi Śmigłym Wilno aż 8:1, co szczególnie ubodło marzących o awansie do elity przedstawicieli Brygady Częstochowa, święcie przekonanych, że za tak wysoką porażką lublinian stały machloje. Panowie spod Jasnej Góry swoją hipotezę poparli wkrótce zeznaniami świadka, piłkarza Unii, on to bowiem wyjawił, że przed tamtym spotkaniem działacze klubu z Lublina poprosili podopiecznych, aby w starciu ze Śmigłym zbytnio się nie przemęczali, gdyż to rywal miał zgodnie z pokątnie zawartą umową zgarnąć komplet punktów. Dodatkowo, niejako zabezpieczając się przed figlem ze strony swoich piłkarzy, zmyślni działacze Unii wystawili w meczu ze Śmigłym zawodnika niezgłoszonego do PZPN-u, co oczywiście w przypadku niepomyślnego wyniku gwarantowało rywalowi weryfikację wyniku.
.Bardzo daleko, zdaniem świadka, posunęli się tym razem panowie działacze. Jeden z nich, zaraz po tym, jak lubelska ekipa wyszła nieoczekiwanie na prowadzenie, stanął za bramką swojego zespołu i tam co rusz przypominał golkiperowi, kto tego dnia powinien zgarnąć komplet punktów, on też zresztą po meczu wyprawił uroczysty bankiet na cześć rywala. W rezultacie przedstawiciele Brygady sporządzili obszerny raport i przesłali go na adres piłkarskiej centrali. Ta jednak ukręciła sprawie łeb, tłumacząc brak reakcji wątpliwą reputacją „świadka koronnego”. Do elity awansował Śmigły Wilno.
Remigiusz Piotrowski
Fragment książki: Niezwykły świat przedwojennego futbolu, wyd. Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2019 (Wydanie I) [LINK].