Sport w epoce PRL. I moje rozmowy z Papą Stammą
Autorka pokazuje świat sportu od kuchni, kreśli obraz PRL-u i ludzi, którzy tak jak ona, oddali sportowi całe swoje życie – rekomendacja Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk dla książki Jadwigi ŚLAWSKIEJ-SZALEWICZ
.Od stycznia 1966 r. pracowałam w Polskim Związku Judo, moim szefem był Janek Ślawski, sekretarz generalny, bezpośrednim przełożonym zaś Tadeusz Karwowski, główny księgowy. Ja byłam instruktorką zatrudnioną na pół etatu za 800 zł. Z wielu różnych względów i tak pracowałam po osiem godzin dziennie lub dłużej. Do moich obowiązków należało prowadzenie kasy, opracowywanie raportów kasowych, bankowych, załatwianie spraw związanych z wyjazdami zagranicznymi. Wnioski do GKKFiT (Główny Komitet Kultury Fizycznej i Turystyki), wnioski wizowe, wnioski o wydanie paszportów, zgody MON i Gwardyjskiego Pionu MSW, bieganie po mieście, zaopatrywanie biura w materiały piśmienne, prowadzenie dziennika, przyjmowanie i wysyłanie korespondencji, powielanie komunikatów na powielaczu spirytusowym.
Właśnie to chciałam robić, chciałam pracować w sporcie i dla sportu wyczynowego, to był mój żywioł. Gorzej, że życie stawia nam swoje wymagania, i aby udało się pokryć wszystkie wydatki, konieczne było podjęcie dodatkowej pracy. Znalazłam ją w magazynie żywnościowym Ośrodka Przygotowań Olimpijskich w Warszawie na AWF, był o krok od pawilonu judo i zapasów.
Wstawałam o czwartej rano, aby najpóźniej o czwartej trzydzieści być już na AWF. Odbiór przywiezionego pieczywa, mleka, jogurtów i innych produktów trwał do siódmej rano. Nosiłam klatki z butelkami, pojemniki z chlebem i inne produkty, które dowożono. Zamawianie towaru trwało po otrzymaniu planu żywienia na następne dni od kierownika stołówki. Wszystko musiało być świeże, gdyż korzystali z niej zawodnicy kadry narodowej, olimpijskiej i reprezentanci Polski różnych dyscyplin sportowych, którzy mieli zgrupowania na AWF.
Praca była bardzo ciężka, biegałam po schodach do piwnicy w tę i z powrotem, odbierałam towar, sprawdzałam, podpisywałam i tak w kółko. Najgorzej było, gdy zamawialiśmy połacie mięsa. Przyjeżdżało w chłodniach zamrożone, wisząc na hakach. Ważyliśmy tusze i półtusze, zawsze komisyjnie, i dalej przenoszono je do „mojej” chłodni, aby wisiały, czekając na swoją kolej. Gdy było zamówienie na mięso, tusza wędrowała do kuchni, rozmrażano ją, ważono ponownie i wtedy pisaliśmy protokół. Był bardzo ważny, gdyż tusza traciła na wadze i musiałam mieć to udokumentowane w postaci protokołu.
Ten codzienny kołowrót trwał do dziesiątej lub dziesiątej trzydzieści (pracowałam na trzy czwarte etatu), gdyż później musiałam jechać do Polskiego Związku Judo, aby przepracować kolejne cztery lub pięć godzin, w zależności od ilości zadań przydzielonych przez „Szefa”. Łatwo nie było, nie ma co mówić… Jedynym jasnym punktem mojej pracy w OPO Warszawa było to, że ciągle poznawałam nowych ludzi.
.Wracając tramwajem linii 15. bardzo często jeździłam w towarzystwie Papy Stamma. Ależ to była dla mnie radość! Spotykaliśmy się w warszawskim OPO, ja zawsze w dresach AZS AWF: tak było najwygodniej nosić skrzynki czy przenosić beczki z ogórkami i kapustą kiszoną. W piwnicach OPO dodatkowo nosiłam biały fartuch. Tego wymagały przepisy BHP.
Trener Stamm zagadywał mnie i dodawał otuchy, gdy zmordowana przysiadałam na chwilkę na schodach. Nazywał mnie Hajduczkiem. Dlaczego? Nie wiem, może przypominałam mu Baśkę z Pana Wołodyjowskiego? Nigdy nie zapytałam. Traktowałam to przezwisko jako coś naturalnego, skoro wymyślił je Papa Stamm. Mój uwielbiany trener, człowiek, z którym przegadałam godziny. Czasami w przerwach treningów w sali bokserskiej przychodził pod stołówkę OPO (tam był „mój” magazyn), siadaliśmy na schodkach i popijając mazowszankę, gadaliśmy, najczęściej o judo, sporcie, bardzo rzadko o boksie. Czasami opowiadałam o rodzinie, ojcu ciężko pracującym, matce, moim bracie i ukochanej babci Katarzynie. Kiedyś opowiedziałam mu o tym, jak pobiłam mojego wujka. Śmiał się i mówił: – Jesteś waleczne serce, masz walkę w genach, zdobędziesz wszystko, co będziesz chciała, nie martw się przelotnymi kłopotami, rozwiązuj je, używając głowy. Wszystko da się zrobić, rozwiązać, trzeba tylko myśleć. Pamiętaj o tym przez całe swoje życie.
Zawsze to powtarzam moim zdolnym zawodnikom. Bić się po mordzie to nie jest sztuka. Sztuką jest obserwacja, wyciąganie wniosków i wykorzystanie swojej głowy do ataku w odpowiednim momencie. Zapamiętasz? – Papo, ja to już mam zakodowane, ty, wielki mój nauczyciel, wbiłeś mi to do głowy! Takie rozmowy prowadziliśmy w czasie naszych prawie godzinnych podróży tramwajem z AWF-u do centrum. Czasami pytał z uśmiechem, spotykając mnie biegnącą opłotkami do OPO: – Hajduczku, no to ile dzisiaj przeniosłaś tych swoich skrzynek? – Eeeee, nie tak znowu dużo, dwadzieścia trzy sztuki. – Sporo. – Słyszałam w odpowiedzi. – O której jedziesz do związku? – Tuż przed jedenastą muszę być, mam jechać na Torwar i do urzędu. – Poczekam na ciebie tutaj przy schodkach, pojedziemy razem, bo ja też jadę do swojego związku.
W tramwaju staliśmy, rozmawiając. Nie było mężczyzny, który nie podszedłby do Papy Stamma i nie chciał uścisnąć mu ręki. Boże, jaka ja byłam dumna! Jechałam z taką sławą – bardzo skromną osobą, uśmiechniętą, szczerą i serdeczną, jakby trochę zawstydzoną spotykanymi rewerencjami – i mogłam z nią rozmawiać przez całą drogę do skrzyżowania ulic Marszałkowskiej ze Świętokrzyską, kiedy to wysiadałam.
Nasze rozmowy najczęściej dotyczyły prozaicznych spraw życia i mojej pracy. Dlaczego zdecydowałam się na tak ciężki kawałek chleba, dlaczego muszę przyjeżdżać do pracy tak wcześnie oraz czy zamierzam studiować? Odpowiadałam na pytania. Tak, już przygotowuję się na studia, pracuję, abym mogła uzbierać pieniądze na książeczkę mieszkaniową, którą założył mi mój tato. Pracuję w Polskim Związku Judo, ale pensja na pół etatu jest taka mała, że muszę jeszcze dorabiać w innej pracy. Było wolne miejsce w OPO Warszawa, napisałam podanie i zostałam przyjęta. Nie wiem, na jak długo, bo praca fizyczna jest bardzo ciężka, ale mam wszystko w zasięgu ręki, przygotowania na studia, judo, no i OPO. Poza tym, Papo, mogę poznawać takich ludzi jak pan, a to warte o wiele więcej. Mogę rozmawiać, mogę być wśród ludzi sportu przez wielkie S, a tego nie kupię za żadne pieniądze, prawda?! Wiem, jestem pewna, że będę pracowała w sporcie i dla sportu. Nie jestem wybitnym sportowcem, nie mam takich aspiracji. Trenuję judo, aby poznać tajniki, a także to, co najważniejsze: filozofię judo i podstawowe przesłanie: „ustąp, aby zwyciężyć”, filozofię sztuki walki w wydaniu wschodnioazjatyckim. Tak mało wiemy o Dalekim Wschodzie, o tamtych kulturach, ludziach. Taki odległy świat pociąga, rozbudza wyobraźnię.
Papa Stamm odparł na to z uśmiechem: – Hajduczku, mów prawdę, wszyscy na AWF-ie wiedzą, że tam jest trener, chyba Jan Ślawski, i on też jest jednym z powodów! Rumieńce na mojej twarzy były jedyną odpowiedzią. Śmialiśmy się razem. Moja harówka w OPO na zaszczytnym stanowisku magazyniera zakończyła się chyba po kilkunastu miesiącach. Nie mogłam tam dłużej pracować, ponieważ otrzymałam propozycję przejścia do GKKFiS. Niemniej uważam, że to doświadczenie dało mi wiele, gdyż popatrzyłam na drugą twarz sportu, tę od kuchni, i to nie w przenośni.
.Wiedziałam, że odnalazłam swoje miejsce w życiu. Codzienna praca, treningi na AWF-ie oraz chęć rozpoczęcia studiów zaocznych w Akademii Wychowania Fizycznego. Od 1 października 1967 r. sprawiły, że mój rozkład dzienny nagle stał się wypełniony po brzegi. Na jednym z treningów podczas randori moja noga wkręciła się w brezent źle ułożonej maty zapaśniczej. Upadek spowodował ciężką kontuzję lewego stawu kolanowego. Moim partnerem w walce był nikt inny tylko Jan Ślawski. Krzyknęłam straszliwie z bólu, on jeszcze głośniej. Tak zakończyły się przygotowania do egzaminów wstępnych na AWF! Cholera, cholera, cholera!
Wyłam z bólu oraz ze świadomości, że wszystko bierze w łeb. Kolano spuchnięte jak bania, ja nieszczęśliwa i cisza w dojo jak makiem zasiał. Judocy pomogli mi zejść z maty. Karetka, szpital przy ulicy Barskiej i diagnoza: strzaskana łękotka i nie wiadomo co jeszcze! Konieczna jest operacja. W szpitalu opiekował się mną dr Zbyszek Moskwa, lekarz bokserów, chirurg ortopeda. On też wykonał operację.
W maju 1967 r. nie było USG, rezonansu magnetycznego i innych nowoczesnych wynalazków, z jakimi mamy dzisiaj do czynienia. 10 maja byłam już po zabiegu. Po następnych dwóch tygodniach zaczęłam chodzić o kulach, lejąc łzy, a po kolejnych wróciłam do domu. Resztę maja i cały czerwiec spędziłam na rehabilitacji w AWF-ie i w basenie pod wieżą, gdzie pływałam crawlem z deską po kilka godzin dziennie. Ćwiczenia w bucie ortopedycznym, ćwiczenia na butelce (tak, tak) plus inne zalecone przez klubowych rehabilitantów dały wkrótce efekty. Chodziłam prawie normalnie, powolutku zaczęłam biegać i poszerzałam wachlarz ćwiczeń. 15 lub 17 lipca stanęłam do egzaminów wstępnych na AWF. Z punktu widzenia medycznego nie było źle, tylko laryngolog chciał mnie utrącić z powodu moich uszu, a nie kolan.
Miałam popękane błony bębenkowe, gdyż jako małe dziecko przeszłam ciężką chorobę: obustronne zapalenie uszu z wyciekiem ropy. Byłam przerażona decyzją lekarza, ale się nie dałam. Z uśmiechem podeszłam do niego i powiedziałam: – Jestem zawodniczką judo w tutejszym AZS, kierowniczką sekcji, przysięgam na mamę i tatę, że nigdy nie będę nurkiem, bo to niebezpieczne i można stracić rozeznanie w wodzie, ale uszy nie przeszkodzą mi być jednym z najlepszych organizatorów sportowych w przyszłości, a także zawodniczką na macie judo! Proszę nie zamykać mi drogi do kariery! Pan doktor zapytał tylko: – Przysięgasz? – Tak! – Dobrze, dam ci zdolność – powiedział lekarz, a ja niewiele myśląc, buch, pocałowałam go w rękę! Zanim oprzytomniał, byłam ze swoimi papierami za drzwiami!
Zdolność to ja uzyskałam, miałam ją na papierze, ale noga nie była całkowicie sprawna. Operacja odbyła się zaledwie dwa miesiące wcześniej. Mimo to stanęłam do egzaminu sprawnościowego, toru przeszkód i kolejnych egzaminów z pływania. Oczywiście zadziałały środki przeciwbólowe, pewnie pyralgina, bo nic innego w aptece nie było.
Egzaminy sprawnościowe z pomocą wszystkich czuwających nade mną aniołów przeszłam. Jak? Nie wiem! Kolano bolało, ale ja o tym nie myślałam. Pomiędzy egzaminami chodziłam na rehabilitację. W końcu nadszedł egzamin pisemny. Był to wykład naszego rektora AWF prof. Stefana Wołoszyna, a my musieliśmy wynotować najważniejsze myśli z przemówienia. Badano w ten sposób umiejętność słuchania i robienia notatek. To była dla mnie pestka. Rok na Wydziale Prawa UW bardzo się przydał. Gdyby nie noga, byłabym spokojna o wyniki, ale ponieważ kolano dawało o sobie znać, nie mogłam być niczego pewna.
Cały czas byłam na L4. Nie chodziłam do pracy. Trenowałam, pływałam na basenie, spędzałam godziny podczas ćwiczeń w sali, aby wzmocnić mięśnie uda i podudzia. Mój quadriceps femoris, czyli mięsień czworogłowy uda, był w zaniku, musculus gastrocnemius, mięsień dwugłowy należący do grupy tylnej mięśni podudzia też, lewą nogę miałam znacznie cieńszą od prawej. Ale co tam. Rozpisane specjalnie dla mnie ćwiczenia wykonywałam tysiące razy. Ciągle i ciągle, i jeszcze raz, i wracałam do naszych lekarzy z prośbą o następną porcję ćwiczeń i wytycznych.
W końcu wywieszono wyniki egzaminów i listy osób przyjętych na studia. Nie poszłam pod dziekanat. Bałam się, siedziałam w gabinecie lekarskim u Mirki i ryczałam jak bóbr. Wszystko stracone, wszystko! Po raz pierwszy użalałam się nad sobą, do momentu, gdy trener Ślawski wszedł do gabinetu i zapytał: – A szampan masz? – Jaki szampan? – Wycierałam nos czerwony jak burak. – No, jesteś na liście przyjętych. Wrzask, jaki urządziłam, równał się temu po wypadku na macie, śmiałam się, płakałam, skakałam i noga mnie jakoś nie bolała, aż w końcu usiadłam i poprosiłam, aby mi powiedział wszystko od początku, że jestem na liście, że będę studiowała, że to nie są żarty. W końcu wysmarkałam nos, obmyłam twarz i poszłam zobaczyć listy. Wolno, wolniutko, bo kolano jakoś coraz mocniej bolało. Byłam!
Po tym szaleństwie poszłam do chirurga ortopedy na zabieg ściągnięcia płynu z kolana. Takie przyjemności przeżywałam raz w tygodniu, później raz na dwa tygodnie. Igły nie były cieniutkie, a samo wkłucie to ingerencja, no i dodatkowa przyjemność w postaci poszukiwania płynu. Ufff, jakoś to znosiłam. Nie pamiętam, aby kazano mi robić okłady z lodu. Tylko ćwiczenia, jonoforeza, pływanie i może prądy diadynamiczne. Przede mną były kolejne dwa miesiące ciężkiej pracy w gabinetach rehabilitacyjnych. Ćwiczenia, ćwiczenia, ćwiczenia oraz pływanie. We wrześniu byłam już na tyle sprawna, że pojechałam na krótkie wakacje.
25 września 1967 r. wydano mi indeks i rozpoczęłam studia. Przez kolejne pięć lat w każdą sobotę i niedzielę miałam zajęcia, a oprócz tego zjazdy naoczne: dwa tygodnie na jesieni i trzy tygodnie na wiosnę. Pierwszy egzamin zdawałam z biologii, dostałam piątkę i tak mnie to zmobilizowało, że tych piątek dostawałam później wiele. Oczywiście i czwórki, miałam też jedną trójkę z fizyki… Nasz wykładowca przypominał, że Akademia Wychowania Fizycznego w nazwie ma fizykę, więc trzeba się jej uczyć. Nie był to mój ulubiony przedmiot. Co innego anatomia – układ kostno-stawowo-mięśniowy, trzewia, nerwy obwodowe i czaszkowe, biologia, chemia, biomechanika lub fizjologia. To były ulubione, ale fizyka? Nie! Ale zdałam, słabo bo słabo, ale cóż, zaliczone, odfajkowane i koniec! Indeks był pełen dobrych stopni, egzaminy szły jak z płatka, siedziałam bowiem przykuta do książek razem z małżeństwem Ozimków, Norbertem (późniejszym srebrnym medalistą z Igrzysk Olimpijskich w Monachium 1972 r. w podnoszeniu ciężarów) i jego żoną Stefanią, lub z Elwirą Seroczyńską, srebrną medalistką w łyżwiarstwie szybkim z Igrzysk Olimpijskich 1960 r. w Squaw Valley.
Jadwiga Ślawska-Szalewicz
Fragment książki „Moje podróże z lotką”, wyd.Edipresse Książki, POLECAMY: [LINK].