Fajterki. W hołdzie paniom podziemnym
W podziemiu wolałem bezpośrednio współpracować z paniami. Zadania wykonywały zwykle niezawodnie, szybko i bez dzielenia włosa na czworo. W momencie zagrożenia nie panikowały, co zdarzało się mężczyznom – kobiety podziemia wspomina Romuald LAZAROWICZ
.Nigdy nie ceniłem „święta kobiet”. Kultywowanie w PRL tego obyczaju stanowiło przejaw typowej dla tego państwa hipokryzji. Nie potrafiąc zapewnić kobietom wystarczającej ilości pieluszek, mydła, mleka w proszku, rajstop, butów, miejsc w żłobkach, nie mówiąc już o mieszkaniach i wielu innych „luksusach”, z wielką pompą celebrowano wręczanie raz w roku byle jakiego kwiatka i ewentualnie wyrobu czekoladopodobnego. Z typowym biurokratycznym wdziękiem często kazano jeszcze podpisem kwitować odbiór upominków. To wszystko przedstawiano jako „honorowanie piękniejszej części narodu”. Pogarda była tak płytko przykryta hasełkami o szacunku, że aż obrzydliwa.
Ale co tam, ci, którzy chcą świętować, niech kultywują tę godną tradycję. Ja zaś tylko skorzystam z pretekstu, by się paniom przypochlebić.
W podziemiu współdziałałem z bardzo wieloma osobami. Spotykałem i energicznych przywódców z wielką charyzmą, i szeregowych działaczy, takich, którzy lubili błyszczeć, i skromnych, zgrywusów i poważnych. Część przeszła internowania i więzienia, czasem ciężkie. Każdy podporządkowywał walce swoje życie rodzinne, swój czas, wkładał w nią pracę i serce. Według moich obserwacji wszakże najdzielniejsze, najofiarniejsze, najbardziej godne zaufania były kobiety. Nie jest to żadna płytka kurtuazja. Tak po prostu było.
Zdarzało się, że aresztowani działacze załamywali się i składali zeznania w śledztwie, czyli „sypali”. Nie znam jednak naprawdę przypadku takiego załamania się kobiet. W więzieniach i aresztach doznawały tych samych, a często nawet gorszych cierpień, a jednak nie zdradzały kolegów, nikogo nie wydawały. Bały się oczywiście, bo często grożono im np. zniszczeniem rodziny i odebraniem dzieci, ale żadna nie „sypała”. Były niezwykle lojalne. Zachowanie w śledztwie i w więzieniu na przykład Ewy Kubasiewicz czy Basi Sarapuk może być wzorem postawy godnej i niezłomnej.
Panie były przy tym niezwykle pracowite, jak wspomniana wyżej Basia, wręcz rekordzistka drukarstwa, czy Zosia Maciejewska, która kierowała całą wrocławską siecią wydawniczą Solidarności Walczącej.
![]()
![]()
![]()
![]()
Łączność między poszczególnymi działaczami zapewniały przede wszystkim dziewczyny i kobiety, czasem wiekowe, choć muszę przyznać, że na samym początku stanu wojennego częściej miałem do czynienia z łącznikami niż z łączniczkami. Była to działalność wymagająca i odwagi, i inteligencji. I siły, bo często w torbach przenoszone były nie tylko cienkie liściki, ale i zwały papieru potrzebnego do druku. Doskonałą łączniczką była na przykład Marysia Koziebrodzka – bardzo inteligentna i odważna, a jednocześnie spokojna i rozważna.
.Prawdę powiedziawszy, w podziemiu wolałem bezpośrednio współpracować z paniami. Zadania wykonywały zwykle niezawodnie, szybko i bez dzielenia włosa na czworo. W momencie zagrożenia nie panikowały, co zdarzało się mężczyznom. Byłem nawet świadkiem, jak jeden z działaczy od początku stanu wojennego popadał w obłęd, stając się de facto bezużytecznym obciążeniem dla podziemia (bo mimo wszystko trzeba było go chronić przed aresztowaniem, a do pracy się nie nadawał). Nie spotkałem takiego przypadku wśród kobiet.
W redakcji „Z dnia na Dzień” przewagę miały dziewczyny. Byłem ich szefem i do dziś jestem im wdzięczny nie tylko za ciężką codzienną pracę, ale i za uśmiech, który zawsze jej towarzyszył. Za piosenki, które razem śpiewaliśmy. To: Krysia Jagoszewska, Helenka Lazarowicz (moja żona), Anka Morawiecka i Joasia Moszczak.
Podziemie nie mogłoby funkcjonować bez tajnych lokali i tu znowu wielka rola kobiet. To one w większości decydowały o udostępnieniu swoich mieszkań ukrywającym się działaczom czy pokoju na drukarnię. Karmiły nas, chroniły, przenosiły tajne materiały.
Najzabawniejszym dla mnie schronieniem w stanie wojennym był dom zamieszkany przez trzy panie: matkę, córkę i babcię. Tylko pierwsza z nich w pełni zdawała sobie sprawę, kim jestem i co robię. A była… sekretarzem partii w jednym z największych zakładów przemysłowych Wrocławia. Śmialiśmy się razem, gdy klęła na komunizm i opowiadała o głupocie czerwonych dygnitarzy.
Gdy w pewnym momencie atmosfera wokół mnie i żony zgęstniała, potrzebowaliśmy szybko nowego schronienia. Znaleźliśmy je u trzech (znowu trzech) samotnych starszych pań z Armii Krajowej. Jedna z nich nie tak znowu dawno wróciła z sowieckiego łagru, gdzie kilka lat rąbała las, druga przez osiem lat odbywała karę za AK w ciężkich więzieniach PRL-u. Bez wahania przyjęły nas i dogadzały nam w swym małym mieszkanku, a przecież właśnie one najlepiej znały zagrożenie.
Przykłady wariackiej odwagi dawały Hania Łukowska-Karniej i Lutka (chce, by tak zdrobniano jej imię) Ogorzelec. Obie celowo dawały się śledzić bezpiece, żeby koledzy z naszego nasłuchu mogli rozszyfrować kody używane przez agentów. I to się udało, tajne szyfry bezpieki stopniowo przestawały być dla nas tajne.
Wspomnę jeszcze o jednej grupie kobiet, bardzo ważnej, a często umykającej pamięci. To te wszystkie panie, z reguły starsze, które same nie działały w podziemiu, ale pomagały nam, czym tylko mogły. Do dziś pamiętam, jak na początku stanu wojennego, a więc w czasie wielkich trudności w zdobywaniu czegokolwiek, otrzymywaliśmy przekazywane konspiracyjnymi kanałami słoiki z mięsem, smalcem, dżemy, kiełbaski, masło, papierosy (byliśmy bez kartek, a paliliśmy jak smoki), domowe ciasta… To było wzruszające i dawało nam siłę. Niby byliśmy zaszczuci, musieliśmy się chować, a przecież nie byliśmy sami. Ktoś o nas myślał, dobrze nam życzył, dzielił się z nami tym, co z trudem zdobył.
Trzeba jeszcze wspomnieć o tym, że za każdym z działaczy stała jego żona, nawet jeżeli sama nie działała, to wspierała męża na różne sposoby, a często narażona była na szykany i prześladowania. Tu wymienię tylko Jadzię Morawiecką, żonę Kornela, która nieustannie była inwigilowana i nachodzona przez bezpiekę, podsłuchiwana i poddawana rewizjom.
.Nie jestem w stanie wyliczyć tych wszystkich wspaniałych kobiet i dziewczyn, z którymi miałem przyjemność pracować przez podziemne lata, byłaby to naprawdę długa lista, ale parę słów muszę jeszcze napisać o najbliższych mi paniach. Moja żona, Helenka, była ze mną w najniebezpieczniejszych sytuacjach już wtedy, gdy całą wrocławską opozycję dałoby się zmieścić w jednym pokoju. Spod jej palców wychodziły matryce i makiety sporej części dolnośląskiej bibuły. To ona też przygotowywała pierwszy w stanie wojennym historyczny numer „Z dnia na Dzień” (13 grudnia 1981) i oczywiście kilkadziesiąt kolejnych. Gdy potrzebowałem dograć coś w ostatniej chwili do przygotowywanej audycji podziemnego radia, spikerką stawała się Helenka. Gdy szybko potrzebna była łączniczka, była łączniczką. Czy się bała? – oczywiście. Ale była odważna i naturalne obawy nie przeszkadzały jej działać w podziemiu przez wiele lat.
Wyjątkowy ślub Marka Czachora i Magdy Kowalskiej, 28 sierpnia 1982 r. Odbywał się w więzieniu w Potulicach, a zarówno pan młody, jak jego matka, Ewa Kubasiewicz, i ojciec panny młodej, Stanisław Kowalski, byli więźniami politycznymi. Na ślub Ewa została przywieziona w silnej obstawie z więzienia w Fordonie.
Mama miała również pracowity stan wojenny. Po wpadce ojca i brata krążyła pomiędzy więzieniami w Nysie i Grodkowie, gdzie byli osobno internowani, przenosiła grypsy, ale i naszą podziemną pocztę czy bibułę. A przy tym cały czas działała w komitecie charytatywnym. Była w nieustannym ruchu. A gdy trzeba było, wywiozła mnie samochodem ukrytego pod wiadrem z ziemniakami.
Napisałem tu przede wszystkim o wrocławiankach, ale przecież wspaniałe podziemne dziewczyny były wszędzie, jak na przykład Asia Frankiewicz z Poznania, Jadzia Chmielowska z Sosnowca, śp. Bożenka Krawczyk z Warszawy czy Magda Zwiercan i Magda Czachor z Gdańska. Z wszystkimi miałem przyjemność i honor współpracować.
Panowie zwykle są bardziej widoczni, ich działania bardziej spektakularne, ale bez pań i ich ciężkiej pracy podziemie byłoby po prostu niemożliwe. A jeśli już, to nie byłoby tak sympatyczne.
Romuald Lazarowicz
![]()
Wdzydze 2002 r. , spotkanie po latach byłych więźniarek politycznych tej samej celi więzienia w Fordonie. Od lewej: Wiesława Kwiatkowska, Anna Niszczak, Elżbieta Mossakowska, Ewa Kubasiewicz, z tyłu Jolanta Wilgucka-Hoppe i Zofia Kwiatkowska.


