Romuald LAZAROWICZ: Fajterki. W hołdzie paniom podziemnym

Fajterki.
W hołdzie paniom podziemnym

Photo of Romuald LAZAROWICZ

Romuald LAZAROWICZ

Publicysta, wydawca, redaktor, jeden z działaczy Solidarności Walczącej. Współautor (z Piotrem Bielawskim) książki „Dziwny rok 1989”, autor zbioru opowiadań „Plastikowy delfin”.

zobacz inne teksty Autora

W podziemiu wolałem bezpośrednio współpracować z paniami. Zadania wykonywały zwykle niezawodnie, szybko i bez dzielenia włosa na czworo. W momencie zagrożenia nie panikowały, co zdarzało się mężczyznom – kobiety podziemia wspomina Romuald LAZAROWICZ

.Nigdy nie ceniłem „święta kobiet”. Kultywowanie w PRL tego obyczaju stanowiło przejaw typowej dla tego państwa hipokryzji. Nie potrafiąc zapewnić kobietom wystarczającej ilości pieluszek, mydła, mleka w proszku, rajstop, butów, miejsc w żłobkach, nie mówiąc już o mieszkaniach i wielu innych „luksusach”, z wielką pompą celebrowano wręczanie raz w roku byle jakiego kwiatka i ewentualnie wyrobu czekoladopodobnego. Z typowym biurokratycznym wdziękiem często kazano jeszcze podpisem kwitować odbiór upominków. To wszystko przedstawiano jako „honorowanie piękniejszej części narodu”. Pogarda była tak płytko przykryta hasełkami o szacunku, że aż obrzydliwa.

Ale co tam, ci, którzy chcą świętować, niech kultywują tę godną tradycję. Ja zaś tylko skorzystam z pretekstu, by się paniom przypochlebić.

W podziemiu współdziałałem z bardzo wieloma osobami. Spotykałem i energicznych przywódców z wielką charyzmą, i szeregowych działaczy, takich, którzy lubili błyszczeć, i skromnych, zgrywusów i poważnych. Część przeszła internowania i więzienia, czasem ciężkie. Każdy podporządkowywał walce swoje życie rodzinne, swój czas, wkładał w nią pracę i serce. Według moich obserwacji wszakże najdzielniejsze, najofiarniejsze, najbardziej godne zaufania były kobiety.  Nie jest to żadna płytka kurtuazja. Tak po prostu było.

Zdarzało się, że aresztowani działacze załamywali się i składali zeznania w śledztwie, czyli „sypali”. Nie znam jednak naprawdę przypadku takiego załamania się kobiet. W więzieniach i aresztach doznawały tych samych, a często nawet gorszych cierpień, a jednak nie zdradzały kolegów, nikogo nie wydawały. Bały się oczywiście, bo często grożono im np. zniszczeniem rodziny i odebraniem dzieci, ale żadna nie „sypała”. Były niezwykle lojalne. Zachowanie w śledztwie i w więzieniu na przykład Ewy Kubasiewicz czy Basi Sarapuk może być wzorem postawy godnej i niezłomnej.

Panie były przy tym niezwykle pracowite, jak wspomniana wyżej Basia, wręcz rekordzistka drukarstwa, czy Zosia Maciejewska, która kierowała całą wrocławską siecią wydawniczą Solidarności Walczącej.
EWADuninJagoszewskaKoziebrodzka

Łączność między poszczególnymi działaczami zapewniały przede wszystkim dziewczyny i kobiety, czasem wiekowe, choć muszę przyznać, że na samym początku stanu wojennego częściej miałem do czynienia z łącznikami niż z łączniczkami. Była to działalność wymagająca i odwagi, i inteligencji. I siły, bo często w torbach przenoszone były nie tylko cienkie liściki, ale i zwały papieru potrzebnego do druku. Doskonałą łączniczką była na przykład Marysia Koziebrodzka – bardzo inteligentna i odważna, a jednocześnie spokojna i rozważna.

.Prawdę powiedziawszy, w podziemiu wolałem bezpośrednio współpracować z paniami. Zadania wykonywały zwykle niezawodnie, szybko i bez dzielenia włosa na czworo. W momencie zagrożenia nie panikowały, co zdarzało się mężczyznom. Byłem nawet świadkiem, jak jeden z działaczy od początku stanu wojennego popadał w obłęd, stając się de facto bezużytecznym obciążeniem dla podziemia (bo mimo wszystko trzeba było go chronić przed aresztowaniem, a do pracy się nie nadawał). Nie spotkałem takiego przypadku wśród kobiet.

W redakcji „Z dnia na Dzień” przewagę miały dziewczyny. Byłem ich szefem i do dziś jestem im wdzięczny nie tylko za ciężką codzienną pracę, ale i za uśmiech, który zawsze jej towarzyszył. Za piosenki, które razem śpiewaliśmy. To: Krysia Jagoszewska, Helenka Lazarowicz (moja żona), Anka Morawiecka i Joasia Moszczak.

Podziemie nie mogłoby funkcjonować bez tajnych lokali i tu znowu wielka rola kobiet. To one w większości decydowały o udostępnieniu swoich mieszkań ukrywającym się działaczom czy pokoju na drukarnię. Karmiły nas, chroniły, przenosiły tajne materiały.

Najzabawniejszym dla mnie schronieniem w stanie wojennym był dom zamieszkany przez trzy panie: matkę, córkę i babcię. Tylko pierwsza z nich w pełni zdawała sobie sprawę, kim jestem i co robię. A była… sekretarzem partii w jednym z największych zakładów przemysłowych Wrocławia. Śmialiśmy się razem, gdy klęła na komunizm i opowiadała o głupocie czerwonych dygnitarzy.

Gdy w pewnym momencie atmosfera wokół mnie i żony zgęstniała, potrzebowaliśmy szybko nowego schronienia. Znaleźliśmy je u trzech (znowu trzech) samotnych starszych pań z Armii Krajowej. Jedna z nich nie tak znowu dawno wróciła z sowieckiego łagru, gdzie kilka lat rąbała las, druga przez osiem lat odbywała karę za AK w ciężkich więzieniach PRL-u. Bez wahania przyjęły nas i dogadzały nam w swym małym mieszkanku, a przecież właśnie one najlepiej znały zagrożenie.

Przykłady wariackiej odwagi dawały Hania Łukowska-Karniej i Lutka (chce, by tak zdrobniano jej imię) Ogorzelec. Obie celowo dawały się śledzić bezpiece, żeby koledzy z naszego nasłuchu mogli rozszyfrować kody używane przez agentów. I to się udało, tajne szyfry bezpieki stopniowo przestawały być dla nas tajne.

Wspomnę jeszcze o jednej grupie kobiet, bardzo ważnej, a często umykającej pamięci. To te wszystkie panie, z reguły starsze, które same nie działały w podziemiu, ale pomagały nam, czym tylko mogły. Do dziś pamiętam, jak na początku stanu wojennego, a więc w czasie wielkich trudności w zdobywaniu czegokolwiek, otrzymywaliśmy przekazywane konspiracyjnymi kanałami słoiki z mięsem, smalcem, dżemy, kiełbaski, masło, papierosy (byliśmy bez kartek, a paliliśmy jak smoki), domowe ciasta… To było wzruszające i dawało nam siłę. Niby byliśmy zaszczuci, musieliśmy się chować, a przecież nie byliśmy sami. Ktoś o nas myślał, dobrze nam życzył, dzielił się z nami tym, co z trudem zdobył.

Trzeba jeszcze wspomnieć o tym, że za każdym z działaczy stała jego żona, nawet jeżeli sama nie działała, to wspierała męża na różne sposoby, a często narażona była na szykany i prześladowania. Tu wymienię tylko Jadzię Morawiecką, żonę Kornela, która nieustannie była inwigilowana i nachodzona przez bezpiekę, podsłuchiwana i poddawana rewizjom.

.Nie jestem w stanie wyliczyć tych wszystkich wspaniałych kobiet i dziewczyn, z którymi miałem przyjemność pracować przez podziemne lata, byłaby to naprawdę długa lista, ale parę słów muszę jeszcze napisać o najbliższych mi paniach. Moja żona, Helenka, była ze mną w najniebezpieczniejszych sytuacjach już wtedy, gdy całą wrocławską opozycję dałoby się zmieścić w jednym pokoju. Spod jej palców wychodziły matryce i makiety sporej części dolnośląskiej bibuły. To ona też przygotowywała pierwszy w stanie wojennym historyczny numer „Z dnia na Dzień” (13 grudnia 1981) i oczywiście kilkadziesiąt kolejnych. Gdy potrzebowałem dograć coś w ostatniej chwili do przygotowywanej audycji podziemnego radia, spikerką stawała się Helenka. Gdy szybko potrzebna była łączniczka, była łączniczką. Czy się bała? – oczywiście. Ale była odważna i naturalne obawy nie przeszkadzały jej działać w podziemiu przez wiele lat.

Potulice

Wyjątkowy ślub Marka Czachora i Magdy Kowalskiej, 28 sierpnia 1982 r. Odbywał się w więzieniu w Potulicach, a zarówno pan młody, jak jego matka, Ewa Kubasiewicz, i ojciec panny młodej, Stanisław Kowalski, byli więźniami politycznymi. Na ślub Ewa została przywieziona w silnej obstawie z więzienia w Fordonie.

Mama miała również pracowity stan wojenny. Po wpadce ojca i brata krążyła pomiędzy więzieniami w Nysie i Grodkowie, gdzie byli osobno internowani, przenosiła grypsy, ale i naszą podziemną pocztę czy bibułę. A przy tym cały czas działała w komitecie charytatywnym. Była w nieustannym ruchu. A gdy trzeba było, wywiozła mnie samochodem ukrytego pod wiadrem z ziemniakami.

Napisałem tu przede wszystkim o wrocławiankach, ale przecież wspaniałe podziemne dziewczyny były wszędzie, jak na przykład Asia Frankiewicz z Poznania, Jadzia Chmielowska z Sosnowca, śp. Bożenka Krawczyk z Warszawy  czy Magda Zwiercan i Magda Czachor z Gdańska. Z wszystkimi miałem przyjemność i honor współpracować.

Panowie zwykle są bardziej widoczni, ich działania bardziej spektakularne, ale bez pań i ich ciężkiej pracy podziemie byłoby po prostu niemożliwe. A jeśli już, to nie byłoby tak sympatyczne.

Romuald Lazarowicz

WDZYDZE
Wdzydze 2002 r. , spotkanie po latach byłych więźniarek politycznych tej samej celi więzienia w Fordonie.  Od lewej: Wiesława Kwiatkowska, Anna Niszczak, Elżbieta Mossakowska, Ewa Kubasiewicz, z tyłu Jolanta Wilgucka-Hoppe i Zofia Kwiatkowska.

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 7 marca 2017