Sztuka Królewska w świecie bez królów. 1717-2017. Trzy wieki wolnomularstwa
Tradycyjna wolnomularska triada „wolność — równość — braterstwo”, interpretowana przez Siostry i Braci na miliony sposobów, zawiera w sobie istotne wskazówki. Prastara metoda dociekań, oparta na otwartości, pokorze i szacunku dla faktów oraz ludzi, wciąż nie wyczerpała swojego potencjału. Podobnie jak pomysł, by nawet w oponencie dostrzegać istotę ludzką i by szukać w relacjach raczej tego, co łączy i wzmacnia, a nie tego, co dzieli i jątrzy – pisze Witold SOKAŁA
300 lat temu, w dzień św. Jana Chrzciciela Anno Domini 1717, biesiadujący w londyńskiej gospodzie „Pod Gęsią i Rusztem” członkowie paru lóż wolnomularskich postanowili powołać nową strukturę: Wielką Lożę Londynu. Datę ową zwykło się uznawać za symboliczny przełom w bogatej historii Sztuki Królewskiej — odejście od etapu funkcjonowania rozproszonych warsztatów, na poły „operatywnych”, na poły „spekulatywnych”, w kierunku w miarę jednorodnej organizacji, zrzeszającej duchowe i intelektualne elity świata zachodniego.
Templariusze i kamieniarze
.Właśnie — „przełom”, bo przecież nie „początek”. Te trzy loże londyńskie i jedna westminsterska, które stanowiły zalążek nowego bytu, nie wzięły się bowiem znikąd. Stanowiły zresztą znikomą mniejszość w barwnym, bogatym i zróżnicowanym krajobrazie ówczesnego wolnomularstwa na Wyspach Brytyjskich. Gdzie sięgają jego początki? Historycy wciąż toczą na ten temat spory, a obok debaty naukowej własnym życiem żyją sobie mniej lub bardziej fantastyczne legendy, z lubością kolportowane przez członków, sympatyków (i wrogów też) bractwa Wolnych Mularzy.
To, co wydaje się dziś w miarę pewne — to symbioza tradycji templariańskiej, wpływów ezoterycznego chrześcijaństwa, sztuki kabały, późnośredniowiecznej alchemii i różokrzyża ze strukturami organizacyjnymi „lóż” rzemieślniczych, w których funkcjonowali architekci i budowniczowie. Ta oryginalna synteza dokonała się w Szkocji na przełomie wieków XV i XVI. Tam, jak zaświadczają liczne źródła i artefakty, pod patronatem kolejnych Stuartów przetrwali duchowi spadkobiercy rozproszonych po peryferiach Europy Ubogich Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona. Ci zasłużyli się zresztą dobrze szkockiej niepodległości; prawdopodobnie to przy ich pomocy Robert Bruce wygrał bitwę pod Bannockburn, na długie lata zapewniając swemu krajowi bezpieczeństwo ze strony Anglii. Tam relatywnie najdłużej znajdowali zatrudnienie i godny zarobek tradycyjni mistrzowie budowlanej sztuki, korzystający obficie z importowanej wcześniej z Bliskiego Wschodu starożytnej wiedzy matematycznej, zazdrośnie strzeżonej przed niewtajemniczonymi. Tam wreszcie, za pośrednictwem szlacheckiej młodzieży obficie garnącej się do służby w gwardiach dworskich na kontynencie, dotarły nowe prądy intelektualne i duchowe, kwitnące w renesansowych Niemczech, Francji czy Hiszpanii. Gdy zaś po śmierci Elżbiety I tron angielski przypadł w spadku szkockiemu królowi Jakubowi VI, wraz z nowym władcą podążyli na południe jego akolici, członkowie premasońskich lóż, w których z wolna wykuwał się sojusz kluczowych grup społecznych epoki: tradycyjnego ziemiaństwa i rycerstwa z jednej strony, wnoszącego prestiż i pozycję dworską, z rzutką i innowacyjną „inteligencją” z drugiej. Do tych na poły tajnych „warsztatów” od początku XVII wieku chętnie dołączali członkowie elit angielskich, zapewne zaintrygowani nowinką, ale też liczący na łatwiejszy dostęp do ucha, serca i kiesy nowej dynastii. Gdy w połowie stulecia przez Wyspy przeszedł rewolucyjny huragan, loże częściowo zamarły, częściowo zaś stały się ośrodkami rojalistycznej (i katolickiej) konspiracji. Być może to stąd tak naprawdę — a nie z mistycznej tradycji i nawiązań do króla Salomona — wziął się obyczaj określania wolnomularstwa „Sztuką Królewską”…
Dwie drogi Dzieci Wdowy
24 czerwca 1717 roku „Pod Gęsią i Rusztem” biesiadowali ci, którzy, jak się wydaje, mieli nowy pomysł na polityczną rolę masonerii. Nie byli zapewne przekonani do sprawy szkockich Stuartów. Jako pragmatyczni Anglicy z krwi i kości doceniali szansę, tworzoną przez nową (choć obcą i faktycznie uzurpatorską) dynastię hanowerską. Jednocześnie zdawali sobie sprawę, że nie da się zbudować stabilności i powodzenia kraju, w którym znaczna część starych elit (w tym wypadku: katolicka arystokracja) zostanie sztucznie zepchnięta na margines. Wbrew większości własnego środowiska, atakowani przez fanatyków z obu stron, wkroczyli więc na mozolną i trudną drogę wykuwania już nie angielskiej i szkockiej, ale brytyjskiej jedności, ponad wszelkimi podziałami. Zaoferowali lożom przystępującym do nowej struktury proste i czytelne zasady. Wśród nich: zakaz dyskusji o polityce i religii. Nakaz braterstwa. Definicję „człowieka wolnego i dobrych obyczajów”, dostosowaną do miejsca i epoki. I odnieśli sukces.
Kilkadziesiąt lat — czas aktywności dwóch-trzech pokoleń — na powrót zjednoczyło brytyjskie klasy wyższe, pozwoliło inkorporować do nich nową „arystokrację pieniądza”, ale także utrwaliło pozycję „arystokratów intelektu” z Royal Society, zasypało rowy z czasów wojny domowej, stworzyło mocny fundament pod globalne imperium. Rola wolnomularstwa w tym procesie trudna jest do przecenienia, mimo wewnętrznych sporów między frakcjami i skomplikowanych meandrów natury ideologicznej oraz organizacyjnej.
Jednocześnie na kontynencie (i częściowo w brytyjskich koloniach) rozwijała się jednak inna masoneria. Oparta na klasycznej tradycji jakobickiej, rycerska i rozpolitykowana, marząca o restytucji prawowitej dynastii, przyciągająca do siebie niespokojne duchy różnych nacji, kusząca adeptów romantyczną aurą tajemnicy i mistycyzmu, bardziej otwarta na ezoteryczne poszukiwania, zgodnie z duchem ówczesnego europejskiego salonu dopuszczająca inicjację kobiet. Do tego nurtu należała między innymi pierwsza polska loża — powołana już w 1721 roku pod nazwą „Bractwo Czerwone” (ewidentne nawiązanie do barw królewskiego domu Stuartów). Ta masoneria (opuszczona przez Watykan, który w roku 1738 spektakularnie odciął się od ruchu jakobickiego, potępiając przy okazji wolnomularstwo bullą papieża Klemensa XII „In eminenti apostolatus specula”) straciła jednak rychło grunt pod nogami, zatraciła się w wewnętrznych sporach i podziałach, a z czasem rozmyła się i dała wchłonąć przez główny nurt ruchu. Niemniej dziedzictwo tzw. „masonerii jakobickiej” przetrwało i dało niekiedy o sobie znać w zaskakujących momentach. Można się go doszukać i w sławetnym wystąpieniu kawalera Ramsaya (przywracającym wolnomularstwu tradycję rycerską), i w „bostońskim piciu herbaty” (które zapoczątkowało rewolucję amerykańską, a którego inicjatorzy chyba nieprzypadkowo ruszyli do akcji z loży św. Andrzeja, patrona Szkocji), i wreszcie w czerwonym obszyciu fartuszków, stosowanym przez buntowniczy zakon „Le Droit Humain” („Prawo Człowieka”), zrodzony u schyłku XIX wieku we Francji ze sporu o prawo inicjowania kobiet (w odróżnieniu od większości obediencji, gdzie zazwyczaj dominuje błękit).
Zmierzch królów?
.Z tej — siłą rzeczy — niezwykle skrótowo i subiektywnie zarysowanej genezy i historii Sztuki Królewskiej zdaje się wynikać, że towarzyszyła ona, i to bynajmniej nie jako bierny świadek, kluczowym wydarzeniom i procesom, które przez ostatnich kilka stuleci kształtowały cywilizację Zachodu. Wpisała się w fenomen narodzin nowożytnej nauki, w burzliwe rewolucje burżuazyjne, w powstanie i rozwój kolejnych dwóch anglosaskich imperiów rządzących światem, w społeczne megatrendy związane z emancypacją kobiet, laicyzacją, modernizacją klasycznego kapitalizmu. Była przy narodzinach współczesnych mediów, języka esperanto oraz Ligi Narodów i Organizacji Narodów Zjednoczonych.
To spostrzeżenie prowokuje do postawienia pytania: czy w trzechsetlecie swojego „nowoczesnego” istnienia Sztuka Królewska ma nadal rację bytu? Czy wyczerpała swój impet i potencjał, czy wręcz przeciwnie, w naszym „świecie bez królów” nadal ma coś istotnego do zaoferowania ludzkości, do której dobra tak chętnie odwołuje się w swojej rytualnej retoryce…?
Odpowiedź masonologa, zewnętrznego obserwatora niezaangażowanego emocjonalnie, bazującego jedynie na dostępnych danych statystycznych, byłaby zapewne ostrożnie sceptyczna. Wyraźnie widać spadek liczebności lóż w Ameryce Północnej, będącej od zakończenia II wojny światowej najbardziej „masońskim” z kontynentów. Wolnomularze brytyjscy też niekiedy przyznają się do kłopotów z rekrutacją nowych członków i narzekają na starzenie się lóż. Przedstawiciele krajów romańskich są mniej otwarci i wylewni w tej kwestii, ale także i w tym kręgu kulturowym członkostwo w masonerii przestało być wyborem oczywistym i naturalnym. Niezbyt szczęśliwe i nieprzemyślane próby publicznego ingerowania w politykę, jak choćby niedawne oświadczenia części obediencji francuskich w sprawie kryzysu migracyjnego, a także niezdementowane pogłoski o próbie postawienia jednego z kandydatów na urząd prezydenta przed sądem braterskim z uwagi na jego świeckie decyzje polityczne, też nie najlepiej służą podtrzymaniu autorytetu masonerii. Niegdyś silne, prężne intelektualnie i oryginalne wolnomularstwo niemieckie, szczycące się królem-filozofem Fryderykiem Wielkim, zostało fizycznie i moralnie zlikwidowane przez nazistów, a odrodzone po II wojnie światowej w oparciu o wzory i patenty zewnętrzne pozostaje już tylko cieniem swojej dawnej świetności. W krajach o płytszej tradycji wolnomularskiej, włączając w to region Europy środkowej i wschodniej, struktury poszczególnych obediencji, owszem, trwają i nawet niekiedy się rozwijają, ale z perspektywy globalnej i tak oscylują w okolicach błędu statystycznego.
Nasz obserwator masonolog mógłby w tej sytuacji zaryzykować tezę, że we współczesnym świecie bez królów prastara i zacna Sztuka Królewska traci sens i siłę. Tak, „bez królów” — ponieważ nawet w formalnie monarchicznej Wielkiej Brytanii, kolebce i mateczniku nowożytnego wolnomularstwa, dwór Windsorów zmienia przecież swoją tradycyjną rolę, stając się bardziej atrakcją turystyczną i pożywką dla biznesu brukowych mediów niż realnym ośrodkiem politycznym czy cywilizacyjnym, etycznym i duchowym.
Współczesność zdaje się już nie tęsknić za „królewskością” w sensie dosłownym i symbolicznym, a więc za dostojeństwem, dystansem, kontaktem z Absolutem. Realna władza królów — którym masoni z poświęceniem służyli lub których zaciekle zwalczali, lecz zawsze w imię wyższej idei — rozproszyła się pomiędzy demokratycznych polityków, lobbystów, bankierów, terrorystów, biurokratów, celebrytów i redaktorów mass mediów, zazwyczaj cynicznie i krótkowzrocznie zabiegających o bardzo wąskie interesy i interesiki.
Widziane z loży
.Gdy masonolog jest równocześnie czynnym masonem, a więc ma wgląd w wewnętrzne życie lóż, jego odpowiedź nie jest już tak oczywista jak w przypadku outsidera. Nie poprzestaje bowiem na zastosowaniu metod czysto ilościowych, może zastosować także badania jakościowe — a wtedy okazuje się, że wolnomularstwo wciąż jest dla pewnych grup ludzi bardzo ważne, a jego przesłanie w XXI wieku jednak nie traci na aktualności. Cóż z tego, że w skali globalnej czy regionalnej zaangażowanych i zdeterminowanych adeptów jest mniej niż niegdyś — skoro są, zgłaszają się sami lub odpowiadają pozytywnie na kierowane do nich zaproszenia, podejmują niebagatelny wysiłek, by stać się godnymi miana Siostry lub Brata. Czego szukają w lożach — i co znajdują?
Na to pytanie nie sposób udzielić zwięzłej i jednoznacznej odpowiedzi. Pewnie byłoby tyle odpowiedzi, ilu jest wolnomularzy, bo masoneria — wbrew głoszonej przez jej wrogów czarnej legendzie — jest z założenia przeciwna ujednolicaniu, ceni sobie różnorodność i indywidualizm.
Bez wątpienia część z nas, masonów, wstępuje do zakonu po prostu skuszona aurą tajemniczości, nadzieją na dostęp do jakiejś starożytnej, sekretnej wiedzy, niektórzy zaś z bardziej pragmatycznych pobudek — na przykład po to, by stać się cząstką „elity rządzącej światem” i czerpać z tego różnorakie korzyści (ci gorzko się rozczarowują), ewentualnie, by po prostu w miłym towarzystwie spędzać nadmiar wolnego czasu, przy okazji rekompensując sobie brak sukcesów w życiu zawodowym czy politycznym. Zwłaszcza tych ostatnich łatwo rozpoznać — po nadmiernej łapczywości na barokowe tytuły i ozdobne stroje, którymi wszak masoneria chętnie operuje, po przywiązaniu do funkcji obieralnych, traktowanych jako nagroda za staż i stopień, ewentualnie jako zdobyta przez zasiedzenie prywatna własność, nie zaś jako wyzwanie i obowiązek do wypełnienia. Francuzi mają nawet nazwę na tę jednostkę chorobową: „cordonite”, czyli w wolnym tłumaczeniu „szarfoza”. Chorować — rzecz ludzka, a wolnomularstwo jest przecież między innymi szkołą tolerancji dla słabostek bliźniego, więc dotkniętych ową przypadłością traktuje się w lożach zazwyczaj z lekkim przymrużeniem oka, ale nie podrzyna się im gardeł ani nie releguje z zakonu. Owszem, często ich chęć błyszczenia i rządzenia da się nawet obrócić na korzyść, bo trafiają się w tej grupie całkiem dobrzy, zaradni i pracowici organizatorzy. Od czasu do czasu, gdy choroba wkracza w stadia groźne, znajdują się natomiast w wolnomularskim arsenale metod narzędzia stosowne, by dyskretnie przypomnieć Siostrze lub Bratu, że niezależnie od posiadanego stopnia i piastowanej funkcji, wszyscy inicjowani pozostają de facto Uczniami — i że cnota pokory jest w masonerii wysoko ceniona.
Kolejną grupę typowych motywacji wolnomularskich, już zdecydowanie mniej egoistyczną, można określić mianem „poszukiwania przynależności”. Tego w naszym zwyczajnym świecie brakuje. Pęd za karierą, tempo życia narzucane w znacznej mierze przez rozwój technologiczny, wyrywają nas z małych, zaprzyjaźnionych wspólnot, w których przez pokolenia człowiek czuł się bezpiecznie. Loża, zwłaszcza prawidłowo zorganizowana i prowadzona, daje wielu osobom komfort funkcjonowania w atmosferze zrozumienia, solidarności, wyrozumiałości dla odmienności i dla zwykłej słabości — a jednocześnie motywuje, pomaga mierzyć się ze swoimi ograniczeniami bez ryzyka, że zostanie się wyśmianym i upokorzonym. W świecie, w którym coraz więcej spraw załatwiamy zdalnie, przez telefon lub internet, loża staje się ponadto oazą tradycyjnych relacji. Niespiesznych, bliskich, w których patrzy się rozmówcy w oczy, a często — poprzez pewne zachowania rytualne — pozwalających nawet na fizyczny kontakt, niewyobrażalny w innych okolicznościach: specyficzny uścisk dłoni czy braterski pocałunek.
Podążając podobną ścieżką — loża jest także azylem dla tych, którzy znużeni walką na wielu frontach w świecie profańskim, pomiędzy kolumnami poszukują po prostu spokoju. Nastrój prac sprzyja spokojnej i pogłębionej refleksji, pozwala ładować akumulatory, spojrzeć z dystansem na codzienne problemy lub wręcz na parę godzin o nich zapomnieć.
Laboratorium idei
.Jest wreszcie loża wolnomularska świetnym miejscem ścierania się idei i poglądów. Nie klubem dyskusyjnym — jak się niektórym wydaje, bo immanentną cechą jej pracy jest rytuał, sakralizujący czas i przestrzeń, wprowadzający odpowiednią atmosferę, wymuszający zabieranie głosu wyłącznie w sposób zdyscyplinowany i po głębokim namyśle, a przy tym z szacunkiem dla godności interlokutorów i bez erystycznych chwytów, w naturalny sposób pojawiających się w „światowych” debatach. Celem wolnomularskiej dyskusji nie jest bowiem „postawienie na swoim” i wygranie sporu, lecz doskonalenie świata poprzez doskonalenie siebie samego i pomoc innym w ich samodoskonaleniu.
Tutaj być może dochodzimy do sedna tego, co wolnomularstwo może zaproponować światu w XXI wieku. Pozostaje ofertą, jak lubimy mawiać, „dla każdego — lecz nie dla wszystkich”. Nadal atrakcyjną jest jego specyficzna metoda, wypracowana i udoskonalana przez stulecia. Że adeptów Ars Regia będzie mniej niż niegdyś? Ależ to tak naprawdę nieistotne. W nadchodzącej epoce bardziej niż kiedykolwiek liczy się bowiem jakość, a nie ilość — więc to waga tematów, omawianych w zaciszu masońskich świątyń, ma znaczenie, a także użytek, jaki z owego doświadczenia Siostry i Bracia zechcą i zdołają uczynić w świecie profańskim, na zewnątrz.
Dla jasności — trudno oczekiwać, by kluczowe były tutaj bieżące kwestie polityczne. Loże nie są miejscem do uprawiania partyjnej propagandy ani nawet do wypracowywania taktyk zwalczania bezrobocia, polityki bezpieczeństwa narodowego lub strategii podatkowej na najbliższe lata. Chociaż — nie zaszkodzi pewnie nikomu, jeśli raz na jakiś czas masoni podyskutują i o tym, traktując to jako okazję do ćwiczenia intelektualnego oraz powiększenia swojej indywidualnej i zbiorowej wiedzy o świecie. Ważniejsze jednak wydaje się to, czy poszczególni wolnomularze, loże oraz wreszcie całe tzw. obediencje zdołają wywołać intelektualny i moralny ferment, zmierzyć się z najważniejszymi pytaniami cywilizacyjnymi naszej epoki, a następnie suflować dobre pomysły i rozwiązania na zewnątrz, na miarę swoich możliwości profańskich. Warto w tym miejscu przypomnieć, że to właśnie stanowiło siłę masonerii w latach minionych i to zapewniło naszej cywilizacji rozwój i postęp.
Lista tematów, w obrębie których wolnomularska refleksja może być znacząca dla Polski, Europy i świata, jest długa. Dla przykładu można wymienić choćby niektóre. To bez wątpienia nasz stosunek do zasobów planety, traktowanych jako dziedzictwo wszystkich pokoleń, nie tylko tych żyjących obecnie. To również dylematy etyczne, przed którymi coraz częściej stawia nas rozwój technologiczny, szczególnie w obszarze medycyny i biotechnologii. To pytania o faktyczny kształt naszego materialnego świata i o nasze miejsce i rolę w Kosmosie — zwłaszcza, że jest wysoce prawdopodobne, że już niebawem nowe odkrycia naukowe mogą spowodować niejeden szok i zburzyć nasze utrwalone przez wieki paradygmaty. To redefinicja roli religii, zarówno tych instytucjonalnych, jak i indywidualnie pojmowanej duchowości — oraz wpływu tychże na systemy moralne, a pośrednio także na decyzje polityczne i ekonomiczne. To wreszcie stosunek do rewolucyjnej zmiany w pojmowaniu ludzkiej płciowości i seksualności, z którym mamy do czynienia. Notabene, jestem przekonany, że mój macierzysty zakon „Le Droit Humain”, który niegdyś stanął w pierwszym szeregu walki o równouprawnienie kobiet, jest z racji swojej genezy i tradycji niejako zobligowany do przełamywania tabu, wciąż dość powszechnie otaczającego tę tematykę, i do wypracowywania nowych standardów, opartych na wiedzy naukowej, ale też na poszanowaniu ludzkich uczuć i wrażliwości.
We have a dream…
.„Sztuka królewska” nowej epoki nie jest więc „sztuką królów” czy też „dla królów”. Raczej sztuką podnoszenia pariasów ku wyżynom i tworzenia nowej arystokracji, do której przynależność jest warunkowana przymiotami ducha i intelektu, nie zaś majątkiem, formalnym wykształceniem czy zwłaszcza urodzeniem. Paradoks i uroda masońskiego elitaryzmu polega bowiem na tym, że jest on tak naprawdę… egalitarny. Tradycyjna wolnomularska triada „wolność — równość — braterstwo”, interpretowana przez Siostry i Braci na miliony sposobów, zawiera w sobie istotne wskazówki. Prastara metoda dociekań, oparta na otwartości, pokorze i szacunku dla faktów oraz ludzi, wciąż nie wyczerpała swojego potencjału. Podobnie jak pomysł, by nawet w oponencie dostrzegać istotę ludzką i by szukać w relacjach raczej tego, co łączy i wzmacnia, a nie tego, co dzieli i jątrzy.
Żeby nie popaść w nadmierną egzaltację i w myślenie życzeniowe — tak oczywiście być nie musi. Możliwe, że wolnomularstwo da się zepchnąć na margines, a nasz świat zdominują z jednej strony bezduszni technokraci zapatrzeni we wskaźniki efektywności i w stany kont, a z drugiej fanatycy, skłonni siłą narzucać innym swój punkt widzenia, uważany za święty i jedynie słuszny. Ale byłoby niedobrze, gdybyśmy mieli dopuścić do spełnienia takiego scenariusza. Dlatego nie tylko w rocznicę biesiady „Pod Gęsią i Rusztem” chyba wciąż warto przypominać o de facto niezmiennych wolnomularskich ideałach i marzeniach.
Witold Sokała