
Komu władza? Ruszają prace nad nową konstytucją
Instytut Badań Pollster spytał Polaków, kto powinien mieć większą władzę: prezydent czy premier. Aż 52 proc. wskazało na prezydenta, 38 proc. – na premiera, 10 proc. nie ma zdania – pisze Piotr ZAREMBA
Pytanie, co to oznacza. Może to tylko sygnał, że nowy prezydent Karol Nawrocki zyskał uznanie swoim ofensywnym stylem, za to premier Donald Tusk jest coraz mniej popularny? A może ten odruch wyborców znaczy coś jeszcze innego? Z jednej strony, urząd prezydenta to przedwojenna tradycja i nawet namiastka posiadania władcy z ceremonialnymi atrybutami typowymi dla monarchii. Z drugiej, kampania prezydencka najbardziej przemawia do wyobraźni Polaków. Oni prezydenta sobie bezpośrednio wybierają w barwnym widowisku. Premier to jednak efekt ustaleń międzypartyjnych po wyborach parlamentarnych.
To nadal mówi nam coś o wrażeniach, emocjach – ale nie daje odpowiedzi na pytanie, jaki system ustrojowy jest lepszy. Lub raczej: czy Polacy świadomie się za którymś z wariantów opowiadają. Chce to rozstrzygnąć prezydent Nawrocki, zapowiadając prace nad nową konstytucją; miałaby być gotowa w 2030 r. Twierdzi, że ta obecna, z 1997 r., się zużyła. Niby nie przesądza, jaki miałby być kierunek zmiany, ale kilka razy wypowiadał się za większą władzą dla głowy państwa.
Wojna o interpretacje
Nawrocki, podobnie jak wcześniej Jarosław Kaczyński, uznał obecną ustawę zasadniczą za zdyskredytowaną, także wojnami o jej interpretacje. Przy czym najpierw o naruszanie czy obchodzenie konstytucji oskarżał obecny obóz Donalda Tuska prawicę. Potem role się zmieniły. Skądinąd rządząca dziś lewicowo-liberalna koalicja bije rekordy w jej łamaniu, pod pretekstem naprawiania przegięć poprzedniej władzy. Dość przypomnieć, że nie uznaje obecnego Trybunału Konstytucyjnego, więc może robić z państwem, co zechce. Ugniata państwowe instytucje niczym plastelinę.
Czy za to łamanie odpowiada niejasny i pełen sprzeczności tekst konstytucji, czy politycy, którzy zdecydowali się nią manipulować? Prawda, niektóre jej artykuły okazały się gumowe. Wojna o skład Krajowej Rady Sądownictwa wzięła się np. stąd, że nie zapisano wyraźnie, kto ją wybiera. Skądinąd pytanie, czy KRS rekomendująca sędziów powinna być wyłaniana przez korporację sędziowską, jak chcą liberałowie, czy przez parlament, jak chce prawica, to punkt wyjścia do sporu bardziej politycznego niż prawnego. Można by takie przepisy doprecyzować, ale szansa na kompromis wokół którejś z wersji jest żadna.
Propaganda czy zaczyn?
W 1997 r. prawica nie brała udziału w pracach nad konstytucją, nie było jej w parlamencie, więc wzywała do jej odrzucenia w referendum. Ja także głosowałem przeciw niej. Widziałem poważne braki w jej artykułach dotyczących wartości. Później okazało się, że nie całkiem aktualna stała się jej część dotycząca relacji między prawem międzynarodowym i krajowym, zwłaszcza kolizji z prawem Unii Europejskiej. Przydałoby się ją w tym względzie uzupełnić. Tyle że trudno o porozumienie w tej sprawie między dzisiejszą suwerenistyczną prawicą a garnącą się pod skrzydła Unii centrolewicą.
No więc właśnie, konstytucja wymaga większości dwóch trzecich w Sejmie. Trudno sobie przy obecnej polaryzacji wyobrazić stworzenie takiej większości przez choćby część obecnej koalicji i prawicową opozycję. Nawet zaś gdyby PiS zdobyło większość konstytucyjną z Konfederacją, kompromis między nimi byłby bardzo trudny. Jeśli powstanie jakiś projekt pod skrzydłami Nawrockiego, będzie on raczej propagandowym symbolem intencji niż zaczynem nowego ustroju.
Mocny mandat
W 1997 r. zwłaszcza Jan Rokita, przechodzący z Unii Wolności na prawicę, krytykował tę konstytucję, że nikomu nie daje pełni władzy. Przyznawałem mu wtedy rację, uznając, że dobrze by było, aby jakiś organ był skuteczny, nienarażony na blokowanie grożące patem. Dziś w ogniu brutalnej polaryzacji mam wrażenie, że przy wszystkich gigantycznych ryzykach właśnie wzajemne blokowanie zapobiega nadużywaniu uprawnień przez jedną stronę zimnej wojny domowej.
Gdyby postawić na silnego premiera, na wzór niemieckiego kanclerza, trzeba by pozbawić prezydenta mocnego weta. Ono jest w stanie efektywnie przeszkadzać najbardziej zdeterminowanej parlamentarnej większości. W takiej sytuacji prezydent powinien być chyba wybierany przez parlament. Dziś jego mandat jest silny, bo wybierają go obywatele.
Z kolei gdyby postawić na silnego prezydenta, trzeba by zdecydować, czy opisać jego władzę na wzór amerykański, gdzie jest on po prostu nieodpowiedzialnym przez parlamentem szefem rządu, czy na wzór francuski, gdzie prezydent ma duży wpływ na prace rządu, ale obok niego jest też odpowiedzialny przed parlamentem premier. Padają przestrogi, że w naszych warunkach podporządkowanie władzy wykonawczej politykowi, który przed nikim nie odpowiada, to prosta droga do autorytaryzmu. Nie byłoby tak pewnie przy silnych instytucjach kontrolnych typu Trybunał Konstytucyjny. Ale właśnie są one niszczone.
Ryzyko systemu
Ja w systemie prezydenckim widzę inne ryzyko. Co począć, gdy tak mocny prezydent reprezentuje inną opcję niż parlament? W USA takie sytuacje miały miejsce często. Pomagała wzorcowa kultura polityczna starej demokracji, jakoś się dogadywali. We Francji w 1986 r. po raz pierwszy doszło do konieczności koegzystencji socjalistycznego prezydenta François Mitteranda z prawicową większością parlamentarną, więc i prawicowym rządem. Też jakoś to działało. Wyobraźcie sobie jednak Karola Nawrockiego przewodniczącego rządowi, którego premierem jest Donald Tusk. To by się od razu, chyba definitywne, zacięło.
Może więc bezpieczniejszy jest rząd kanclerski ze słabym, tylko reprezentacyjnym prezydentem? Może i tak, choć przykład tego, co robi oparta przecież na wyraźnej większości parlamentarnej ekipa Tuska pokazuje, że nie jest to gwarancja przestrzegania demokratycznych standardów. Prezydent z innej opcji z mocnym wetem jakoś samowolę obecnej koalicji i personalnie Tuska hamuje. Gdyby nie było Andrzeja Dudy, a po nim Karola Nawrockiego, mielibyśmy władzę jeszcze bardziej skoncentrowaną na niszczeniu opozycji, zawłaszczaniu wymiaru sprawiedliwości czy utrudnianiu życia opozycyjnym mediom.
Nawet kiedy prezydent jest tej samej barwy, co rządząca koalicja, może wypełniać, choć z pewnością mniej konsekwentnie, funkcję dodatkowego kontrolera. Andrzej Duda, przedstawiany zwykle jako narzędzie w rękach Kaczyńskiego, potrafił kilka razy utrudnić PiS-owi swoimi wetami nadmierne pomaganie sobie łokciami przy okazji rządzenia.
Muszą rozmawiać
Oryginalne podejście do tej sprawy zaprezentował komentator Klubu Jagiellońskiego Roch Zygmunt. Zauważył, że dzięki wymuszonej cohabitation Nawrockiego z Tuskiem dwie śmiertelnie skłócone strony polskiej wojny na górze muszą ze sobą przynajmniej czasem rozmawiać.
Dotyczy to skądinąd zarówno kierunków polityki krajowej, jak i zagranicznej. Choć czasem prowadzi do groteskowych wypadków, jak wtedy, kiedy ani Nawrocki, ani Tusk nie pojechali do Waszyngtonu radzić nad losem Ukrainy. To są te momenty, kiedy system, który można by nazwać „mieszanym”, umożliwia rozgrywanie każdej ze stron polskiej polaryzacji, także przez ośrodki zagraniczne.
Mam świadomość, że to moje spojrzenie szukające mniejszego zła jest przyjmowane z niecierpliwością przez zwolenników jednej i drugiej strony. Oni chcieliby gry o wszystko. Akurat w tym momencie wybierany przez wszystkich Polaków prezydent stał się drogą do przynajmniej częściowego powrotu do gry prawicy. Na dokładkę Nawrocki interpretuje swoje uprawnienia rozszerzająco. Nie tylko korzysta obficie z weta, ale zamierza poganiać i recenzować rząd w różnych sprawach (widowiskowa rada gabinetowa), a nawet proponuje koalicji konsultowanie z nim zawczasu projektów ustaw. Gdyby to osiągnął, stałby się właściwie kolejnym koalicjantem. Tego więc pewnie nie dostanie. Ale prawa nie łamie, a co więcej, jest w stanie pomóc prawicy w wygraniu wyborów parlamentarnych za dwa lata.
Większy talent
Czy jednak na koniec dostanie od niej z kolei konstytucję z systemem prezydenckim? Wątpliwe, i to nie tylko dlatego, że prawica nie osiągnie pewnie większości konstytucyjnej. Chyba i dlatego, że także jej partyjni liderzy niekoniecznie zechcą oddawać Nawrockiemu tak wielką władzę. Chyba żeby zmiany polityczne zaszły tak daleko, że to obecny prezydent stałby się nieformalnym liderem nowej koalicji PiS z Konfederacją. Ma większe talenty, niż przypuszczaliśmy. Pewnie taki jest jego plan. Ale do spełnienia takich marzeń na razie bardzo daleko.

Piotr Zaremba
Tekst pierwotnie ukazał się w 1031 numerze tygodnika „Idziemy”. Przedruk za zgodą redakcji.